poniedziałek, 11 lipca 2011

Wschodnie wybrzeże Attyki: bieg w Nea Makri.

W Nea Makri miało się biegać na luzie. Bez ciśnienia na osobiste rekordy. Bez bicia piany i wypluwania z siebie płuc. Ot po prostu, przebiec sobie te 6400 metrów w wartkim, ale wcale nie wariackim tempie. Trasa nie była wymagająca - krótka, szybka i płaska jak stół. Biegła sobie promenadą wzdłuż morza. Warunki pogodowe też były w porządku. Było gorąco, ale chłodu dostarczała orzeźwiająca bryza od strony wody. Tylko atmosfera wokół biura zawodów była dość ospała i organizatorzy już przy zapisach zapowiadali poślizg. Dlatego bez pośpiechu, poszliśmy na mrożoną kawę w jednej z licznych nadbrzeżnych knajpeczek. Taki mały dopalacz przed biegiem.

Pierwsze 200 metrów biegu.

Start rzeczywiście pośliznął się nieco, o ponad trzy kwadranse. Grecja, można by rzec, jednak to nie do końca tak. Wszystkie poprzednie imprezy biegowe zaczynały się po szwajcarsku. Do spóźnialskich organizatorów z Nea Marki na wymówkę lepiej pasowałoby: lato!

Linia startu była ustalona na marinie, kilkaset metrów za linią mety. Organizatorzy stłoczyli wszystkich biegaczy na wąskim falochronie portowym. Wcale nie przejąłem się tym, że nie zająłem dogodnego miejsca w startującym peletonie. Miało być bez ciśnienia. Zresztą i tak zapomniałem stopera. Zamiast tego włączyłem sobie muzykę. Dla mnie ewenement, bo nigdy nie biegam w słuchawkach. Teraz chciałem spróbować - dlaczego nie? Zaczęło się od utworu Indios Bravos Daj mi siłę. Nastrajało bardzo pozytywnie. Bit Indios dudnił mi w uszach tak że nawet nie usłyszałem komend startowych. Ci przede mną zaczęli biec, zacząłem biec i ja.

Rzeczywiście, od początku biegłem tak jak sobie założyłem: na luzie, po grecku, "siga siga". Na pierwszych kilkudziesięciu metrach było tłoczno, więc wyprzedzałem tylko wtedy kiedy naprawdę zachodziła taka potrzeba. Gdy z mariny wypadliśmy na promenadę zrobiło się trochę miejsca i wtedy przyspieszyłem, meandrując pomiędzy innymi biegnącymi. Susy mi się jakoś tak wydłużyły. Nie wiem czy to przez to, że rytm Indios Bravos również przyspieszył, czy dlatego, że nigdy nie jestem w stanie pobiec w stadnym biegu na pół gwizdka.

Następna piosenka. Teraz Promoe z Claptonem i ich Songs of joy. Bit trochę inny, ale równie pozytywny i energiczny. Wcale nie zwolniłem, utrzymałem tempo. Długie, rytmiczne kroki pozwalały mi utrzymać się w mocno biegnącej grupie i razem z nią minąć tabliczkę z napisem 2km.

Biegło mi się rewelacyjnie. Nie wiem co było główną przyczyną takiego poczucia. Płaska trasa? Rześka morska bryza? Muzyka w uszach? Setki innych biegaczy podążających tymi samymi ścieżkami? W ogóle nie czułem zmęczenia, wręcz przeciwnie! Przyspieszyłem i zacząłem wyprzedzać przy kolejnych piosenkach: Afraid to shoot strangers (Iron Maiden), Weird fishes/Arpeggi (Radiohead) i Lose yourself (Eminem). Od trzeciego kilometra nie dałem się już nikomu, za to sam "połykałem" kolejnych zziajanych biegaczy. Cholera, ścigałem się, choć miało być na luzie. Ale było to fantastyczne uczucie! Byłem w swoim żywiole.

Na kilkaset metrów przed metą nastąpiła znowu zmiana piosenki. Kolejny utwór Eminema, Till I collapse. Dostałem takiego kopa, że finiszowałem absolutnym sprintem, z następującą kwestią w uszach:
Cause sometimes you just feel tired.
You feel weak and when you feel weak you feel like you wanna just give up.
But you gotta search within you, you gotta find that inner strength
and just pull that shit out of you and get that motivation to not give up
and not be a quitter, no matter how bad you wanna just fall flat on your face and collapse.
Finisz!