poniedziałek, 28 lutego 2011

Αθήνα.

Partenon na wzgórzu Akropolis, czyli antyczne kolumny pośród turystów.

Nie byłoby przesadą stwierdzenie że Ateny to połowa Grecji. Prawie pięć z dziesięciu milionów Greków tłoczy się w stolicy. Jeśli doliczmy to tego jeszcze nieznaną liczbę nielegalnych imigrantów i hordy turystów przetaczających się co dzień przez ateńskie bulwary, oto pojawi nam się potężne metropolis współczesnego świata.

Ruch na ulicach Aten.

Ateny to miasto szczere, prawdziwe. Z dumą eksponuje, puszy się tym co ma do zaoferowania najlepszego. Nad miastem góruje wzgórze Akropolis z majestatyczną świątynią bogini Ateny Partenonem. Tu i ówdzie pstrzą się też inne zabytki świata antycznego, które są ateńskim oczkiem w głowie. Otacza się je czcią i opieką. Bary, kawiarnie i kluby w dzielnicach takich jak Plaka, Gazi czy Monasteraki tętnią życiem, winem i dobrą muzyką. Podobnie jest z ulicami i skwerami, a to bardzo się chwali pomimo lutowych chłodnych wieczorów i nocy. Biało-niebieskie uliczki Anafiotki wyglądają jak z bajki i kuszą do zamieszkania w Atenach, na zboczach Akropolu.

Bakaliowy targ.

Ateny to miasto szczere, prawdziwe. Nawet nie próbuje przypudrować swoich niedoskonałości. Tuż przy placu Omonia, rzut beretem od naszego hotelu, piętrzą się bezdomni, żebracy i natrętni uliczni handlarze wszystkim co można sobie tylko wyobrazić - od spodni, przez chusteczki higieniczne i wykałaczki po podróbki toreb od Gucciego. W mniej turystycznych dzielnicach rzeczywiście jest brudno. W dodatku miasto bywa coraz częściej wzburzone i niespokojne. Doznaje ciągłych paraliżów w postaci demonstracji i strajków. W ubiegłą środę demonstranci starli się z policją niedaleko naszego hotelu. Słyszeliśmy koktajle mołotowa rzucane przez protestujących. Wieczorem ulice parowały gazem łzawiącym.

Zmiana warty przed greckim parlamentem.

Ateny to miasto szczere, prawdziwe. To miasto które żyje burzliwym, ekscytującym, czasem trochę niebezpiecznym życiem. Nigdy nie ma skrupułów i nigdy niczego nie żałuje. Niektórzy uważają, że jedno z ostatnich w Unii tego typu. Dlatego właśnie jest to takie podniecające miejsce, do którego warto zajrzeć i doświadczyć je na własnej skórze.

Biało-niebieskie uliczki dzielnicy Anafiotika.

niedziela, 27 lutego 2011

Seminaryjny networking.

Na seminarium "on arrival" w Atenach nie dowiedziałem się niczego nowego. Ani o sobie, ani o programie "Młodzież w działaniu" w którym uczestniczę będąc wolontariuszem EVS. Stało się tak dlatego że ja już po prostu dość dużo na oba tematy wiedziałem. Oj tak, lubię być nadgorliwy. Uwielbiam szperać, węszyć, wygrzebywać informacje bezpośrednio od ludzi jak i z internetowych czeluści. Znam cenę rzetelnej informacji. To też jest swego rodzaju waluta.

Czasu spędzonego w Atenach nie uważam za stracony. Bowiem nie po informacje tam pojechałem, a po znajomości. To jeszcze cenniejsza waluta. Nigdy nie wiadomo kiedy jakiś losowy kontakt się przyda - zabierze mnie w zupełnie niespodziewanym, ekscytującym kierunku, wyciągnie z tarapatów, wypije ze mną kawę lub piwo albo nawet zamieni się w przyjaźń.

Moje oczekiwania zostały spełnione z nawiązką. W Atenach networking tworzył się konsekwentnie, lecz działo się to lekko i zwiewnie. Prawie że mimochodem. Dzień po dniu, godzina po godzinie. Przed południem, wieczorem i tuż nad ranem. Na korytarzach hotelu "Titania", w maleńkich pokojach, w salach konferencyjnych, w kawiarniach, restauracjach i klubach nocnych. Na ulicach, skwerach, przed greckim parlamentem i w podziemiach metra. Nitki znajomości łączyły wolontariuszy EVS którzy właśnie przyjechali w różne części Grecji i Cypru. Wszyscy młodzi, aktywni, zmotywowani i gotowi do działań. Lubię takich ludzi. Oni tworzą niepowtarzalną atmosferę. Wtedy po prostu się dzieje. Powietrze kipi od pozytywnej energii i szalonych pomysłów. Przebywanie w takim środowisku dodaje skrzydeł, bez dwóch zdań. Mnie też dodało.

Nasza grupa seminaryjna.

sobota, 26 lutego 2011

Perspektywa.

Moje pierwsze wrażenia z nowego miejsca często wydają się bardzo krzywdzące. Przekonuję się o tym podczas niemalże każdej podróży, gdyż to negatywy łatwiej (najpierw?) rzucają się w oczy i zapadają w pamięć. Do tego przyprawiam je jeszcze odrobiną sarkazmu i nieporozumienie gotowe.

Czytelnicy mojego bloga dostrzegli tę prawidłowość w kontekście opisu Belgradu, który opublikowałem w już drugim dniu pobytu w Serbii. Był to smutny opis serbskiej rzeczywistości z którą się tam zderzyłem. Kilka dni potem uzupełniłem moje belgradzkie doświadczenia, co (mam wielką nadzieję) dało pełny obraz miasta widzianego moimi oczami.

Uważam, że pierwsze wrażenia zapisywane na gorąco są bardzo cenne, bowiem są do bólu autentyczne. Nasza pamięć nie jest w stanie odtworzyć emocji, tylko fakty. Niezapisane emocje zatracają się w perspektywie, która zawsze przychodzi wraz z czasem. A doświadczenia miejsc zmieniają się nieustannie w naszych zawodnych pamięciach. Dzieje się tak dlatego, gdyż za każdym razem kiedy patrzymy wstecz, przeszłość nabiera zupełnie innego wymiaru. Wykrzywia się, blaknie. Za każdym razem wspominając próbujemy odtworzyć emocje. Ale ludzie nie mają takich umiejętności. Wspominając tkamy te emocje od nowa. I zawsze wychodzi inaczej.

Oj tak, pierwsze wrażenia są bezcenne. Na początku lutego napisałem, że Ateny śmierdzą. W przypadku niektórych dzielnic, po których szlajałem się kilka tygodni temu, to rzeczywiście prawda. Jednak w czasie seminarium, przyszła perspektywa i na stolicę Grecji. Poznałem też te pachnące dzielnice i świetnie się bawiłem. Ale o tym jutro.

piątek, 25 lutego 2011

Θύρα 7 vs. θύρα 13.

Chuligaństwo szerzy się nie tylko wśród polskich kiboli. U greckich kiboli - Grekoli - też z formą stadionową i poza stadionową jest przednie. Nasi mieliby niezłą konkurencję. Jakby tak zrobić im ustawkę, to szczerze mówiąc nie wiedziałbym na kogo postawić pieniądze.

Grekole szkolą się na co dzień, dzięki "legalnej" walce z policją podczas strajków i protestów. No bo czym różni się starcie na placu Syntagma w Atenach, od tego na stadionie? Sceneria jest bardzo podobna: panuje chaos. Dymi się, sypią się iskry, lecą petardy. Jest głośno. Tłum wrzeszczy. Skanduje. Padają wyzwiska i przekleństwa. Powietrze cuchnie piwem, adrenaliną i testosteronem. Obydwie sytuacje - na trybunach i na ulicach - często wymykają się spod kontroli. Jest jatka. Nierzadko brutalna i krwawa. O taką właśnie Grekolom chodzi, szczególnie tym spod znaku θύρα.

Każdy klub piłkarski w Grecji ma swoich najbardziej oddanych zwolenników, którzy wybrali sobie jeden z sektorów stadionu i uznali go za swój, czyli "najbardziej fanatyczny". Stąd kibice i kibole danego klubu identyfikują się często tylko numerem sektora (choć θύρα dosłownie znaczy "wejście" albo "bramę"), a nie nazwą całego klubu. Na murach rzadko kiedy widać długie napisy w stylu "Panathinaikos Hooligans" albo "Aris Tesaloniki Pany" albo "Jebać Olympiakos Volos". Walka na słowa to nie w stylu Grekoli. Jest za to prawdziwa wojna na symbole i numery sektorów. Na murach i elewacjach pojawiają się pseudo-graffiti pasów, koniczynek, dwugłowych orłów no i oczywiście θύρα, θύρα z przeróżną numeracją.

Dominują dwie liczby: 7 i 13. To fanatycy dwóch największych, najlepszych i najbardziej utytułowanych piłkarskich ekip Grecji - Olympiakosu Pireus i Panathinaikosu Ateny.

Sektor 7 - Olympiacos Pireus.

Sektor 13 - Panathinaikos Ateny.

Obydwie drużyny były poza zasięgiem całej reszty ligi przez ostatnie szesnaście lat. Dlatego w Grecji każdy kibic oprócz wspierania swojej lokalnej drużyny (Janina, Korfu, Tesaloniki, Iraklion, Larissa, Xanthi, Volos, nieważne i tak wiadomo że grają jedynie o trzecie miejsce), wspiera także jedną z dwóch wielkich - Panathinaikos lub Olympiakos. Jesteś albo 7 albo 13. Walka na te liczby jest widoczna w caluśkiej Grecji. Na murach, elewacjach, dachach, znakach drogowych. W kiblach, w oknach, w bramach. Θύρα 7 i θύρα 13 są wszechobecne i trudno się od nich odpędzić, nawet na greckich wyspach czy w odludnych częściach kraju.

Ktoś wymalował sprejem θύρα 7, ktoś inny przekreślił i napisał θύρα 13. Potem znowu 7 i znowu 13... i bohomaz ścienny à la Grekol gotowy. Poniżej prezentuję jeden z tej serii właśnie, który sfotografowałem w Nafplio. Zielona koniczynka jest symbolem Panathinaikosu. Jakiś fan(atyk) Olympiakosu wymownie napisał na niej co myśli o koniczynkach: gay (pedał). Dodał też kto tak naprawdę panuje: 7! Olympiakos Pireus! Pod koniczynką również nie omieszkał zmienić 13 na 7, a nad nią napisać skąd ów fan(atyk) Olympiakosu pochodzi. Argos 7, znaczy Argos z Olympiakosem. W dyskusję włączył się jeszcze fan(atyk) AEKu Ateny, który srebrną farbą stwierdził, że jednak Argos jest z AEKiem, nie Olympiakosem - θύρα 21 należy do tego właśnie klubu.

Tak wygląda dyskusja Grekoli na murach. Na ulicach i stadionach jest dużo goręcej...

Bohomaz ścienny à la Grekol.

czwartek, 24 lutego 2011

Seminarium w Atenach.

Jestem teraz w Atenach na seminarium organizowanym przez grecką narodową agencję. Każdy wolontariusz EVS uczęszcza na cztery podobne spotkania. Pierwsze odbywa się jeszcze przed wyjazdem w kraju macierzystym, drugie tuż po przyjeździe na projekt, trzecie czeka mnie mniej więcej w połowie pobytu, a czwarte po powrocie do Polski. Te seminaria to naprawdę fajna sprawa. Poznaje się mnóstwo młodych ludzi o podobnym usposobieniu i nastawieniu do życia. W przeciągu kilku dni staję się bogatszy o kilkadziesiąt nowych znajomych na facebook’u. Każdy taki kontakt to dla mnie bardzo cenna rzecz. Nigdy nie wiadomo jak się taka relacja rozwinie.


Dzień jest napakowany warsztatami, poprzeplatanymi przez przerwy na kawę, obiad i sjestę. Zajęcia zorganizowane są przez wykwalifikowanych trenerów. Dają mi czas i miejsce na refleksję, pokazują perspektywy, odkrywają nowe horyzonty. Na przykład jestem w stanie porównać mój projekt z pozostałymi w Grecji i na Cyprze, wymienić się wrażeniami i spostrzeżeniami, ponarzekać, pozachwalać i w ogóle pogadać z ludźmi którzy wpakowali się w podobną kabałę co ja. Takie seminaria to naprawdę fajna sprawa.


Jakby tego było mało, seminarium odbywa się w czterogwiazdkowym hotelu „Titania” w samiutkim centrum Aten. Czuję się jak w król w pałacu. Jedzenie jest wyśmienite, łóżka wygodne i ciepła woda pod prysznicem nieograniczona. Nawet nie będę tego porównywał z polowymi standardami xylokastrońskiego mieszkania. Z dziesiątego piętra gdzie odbywają się warsztaty widać Akropolis. Żyć nie umierać!

środa, 23 lutego 2011

Przeżywanie świata antycznego.

Największy chyba zawód w moim życiu sprawiły mi egipskie piramidy w Gizie. W dzieciństwie podniecałem się opowieściami o starożytnych cywilizacjach, szczególnie tej egipskiej. Sporo na ten temat wiedziałem. Znałem imiona władców i bogów, daty i przebieg bitew. Interesowałem się kulturą antyczną. Bardzo marzyłem, żeby pojechać do Egiptu, Rzymu, Grecji i Bizancjum i dotknąć tego o czym tak gorliwie czytałem. Kiedy już jako dorosły dotarłem do piramid w Gizie, cały mit prysnął. Grobowce okazały się bowiem zaniedbaną kupą kamieni, obleganą przez hordy turystów, niemalże w samym centrum zasmrodzonego Kairu.

Być może moja wyobraźnia szwankuje i nie jest tak dzika jak dziesięć lat temu, ale nie potrafię już z takim samym entuzjazmem podchodzić do starożytności. To było tak dawno, że gdyby nie archeolodzy, stwierdzilibyśmy że to nieprawda. Teraz skupiam się na teraźniejszości. Na tym co tu i teraz. Chcę zachwycać się i zachwycam się obrazem rzeczywistym, niewyimaginowanym. Dlatego też pozostałości wspaniałej niegdyś Starożytnej Olimpii wydały mi się tylko porozbijanymi kamieniami, a stadion olimpijski piaszczystym traktem. To właśnie w Olimpii najbardziej doceniłem - autentyczność, prostotę i majestat bijący od porozbijanych kamieni i piaszczystego traktu. Nie musiałem przenosić się oczami wyobraźni w czasiee aby przeżyć coś niezwykłego. Oto i różnica pomiędzy Olimpią a Kairem. Oto i różnica pomiędzy moim przeżywaniem świata antycznego dzisiaj a kilka lat temu.

wtorek, 22 lutego 2011

Starożytna Olimpia.

Wczoraj nie poświęciłem zbyt wiele miejsca na opisanie Starożytnej Olimpii. Dzisiaj nie mam zbyt wiele czasu. Ale koniecznie chcę podzielić się przyajmniej kilkoma widokówkami.

Muzeum archeologiczne w Starożytnej Olimpii:


Posklejane wazony ze śmiesznymi rysunkami za grubą szklaną szybą.

Gromowładny.

Dyskobol.

Starożytna Olimpia była miejscem kultu. Tutaj czczono dwa najpotężniejsze bóstwa greckie - Zeusa i Herę. Oto co pozostało z ich świątyń:

Łyse kolumny: świątynia Hery.

Porozrzucane kamienie: świątynia Zeusa.

Phillipeum, cokolwiek to było.

Starożytna Olimpia jest też kolebką starożytnych i nowożytnych igrzysk olimpijskich. Oprócz wielkich bogów czczono także ludzi - najsilniejszych, najszybszych, najbardziej wytrzymałych, skocznych i zwrotnych. Oczywiście ten fakt był dla mnie bezpośrednim powodem wczorajszej podróży. Zobaczyć gdzie to się wszystko zaczęło:

Brama olimpijskiego stadionu.

Bieżnia olimpijskiego stadionu.

Na deser wrzucam jeszcze filmik z biegu na jedno olimpijskie stadium albo na sześćset olimpijskich stóp albo na 192,27 metrów. Cóż, narty nie wypaliły, ale przynajmniej przebiegłem się po starożytnej bieżni...

poniedziałek, 21 lutego 2011

Un petit tour du Péloponnèse.

Un petit tour du Péloponnèse (~400km).

Lubię kiedy dni rozwijają się przede mną niespodziewanie. Kiedy pozwalam się ponieść nogom, a nogi intuicji i przeznaczeniu. Lubię kiedy planuję wyprawy na tyle wprawnie, że zaczyna się wokół mnie dziać, jednocześnie świadomie pozostawiając wystarczająco dużo miejsca na alternatywne ścieżki oraz zbiegi okoliczności. Planując podróż zbyt gorliwie wiele można przeoczyć i przy okazji zepsuć atmosferę. Lepiej mieć uśmiech na twarzy, a oczy i uszy szeroko otwarte. Lepiej skupić się nie na celu podróży samym w sobie, ale na drodze do niego. Warto pozwolić sobie na werifikację lub nawet na zmianę celu, w zależności od warunków i znaków na drodze. Nigdy nie wiadomo gdzie się dojedzie z takim nastawieniem. Niektórych pewnie to przeraża. Na mnie ta filozofia działa jak narkotyk.

Droga do Kalavryty.

Na początku pomysł był prosty. Mieliśmy jechać na narty. Nie każdy może powiedzieć, że jeździł na nartach w Grecji. Ja koniecznie chciałem być tym nie każdym. Jakieś 80 kilometrów od Xylokastro (A/H), niedaleko miasteczka Kalavryta (B), znajduje się kompleks narciarski. Nie byle jaki, bo jeden z największych w Grecji (Kalavryta-Ski). Stacja Kalavryta jest usytuowana na zboczach dwutysięcznika o nazwie Helmos. Można tam liczyć na sporo śniegu, osiem szybkich wyciągów, kilkanaście tras zjazdowych, alpejskie hütte i porządne après-ski. Słowem: NieGrecja.

Cerkiew w centrum Kalavryty.

Gdy dotarliśmy do Kalavryty około 10.30 wszystko się skomplikowało. Pogoda w górach była pod psem. W Kalavrycie padał deszcz. Góra Helmos była spowita białymi chmurami, z których sypał śnieg. Gdybyśmy mieli porządne ubrania, nie zawahalibyśmy się ani chwili. Byliśmy podeksednak nie byliśmy głupi. Wiedzieliśmy że dzień na stoku w śnieżnej zawierusze w spodniach z dresu, cienkim polarze, bez czapki i gogli nie skończyłby się dla nas zbyt dobrze. Rozsądek zatem wziął górę nad dziką potrzebą szusu na greckim stoku.

Uliczka w Kalavrycie.

Jednak o przedpołudniowym powrocie do Xylokastro nie mogło być mowy. Usiedliśmy przy kawie zaparzanej po grecku (znaczy po turecku) w kawiarni dworcowej, rozłożyliśmy na stole mapę Peloponezu i naradziliśmy się. Gdzie by tu pojechać? Padło na Olimpię (E). Czemu nie?

Spakowaliśmy manatki i zaczęliśmy żmudną przeprawę przez góry w stronę zachodniego wybrzeża półwyspu. Posuwaliśmy się ślamazarnie. Drogi były wąskie, kręte, dziurawe. Miejscami dziury bardziej przypominały wyrwy, co działało bardzo budująco dla poczucia własnej wartości polskiej infrastruktury drogowej.

Pytanie o drogę w Kertezi.

W Kertezi (C) szlak nam się urwała. Na próżno szukaliśmy wylotu na Lechouri i dalej do Tritopotamy. Drogi po prostu nie było - istniała tylko na mapie. Kiedy sobie to uzmysłowiliśmy, z wielkim dystansem zacząłem podchodzić do naszej mapy, jej stworzyciela-kartografa, a także do wydawnictwa, które zdecydowało się taką mapę wydrukować.

Skrzyżowanie na szczycie.

Kluczenie w Kertezi kosztowało nas sporo czasu. Wiedzieliśmy, że wszystkie zabytki archeologiczne w Grecji, także Starożytna Olimpia (E), zamykane są o trzeciej. Żeby zdążyć trzeba było wrzucić szósty bieg! Śmigaliśmy przez wioski i miasteczka, pagórki i przełęcze. Choć nikt z nas nie był w stanie powiedzieć gdzie byliśmy, coś kazało nam gnać dalej, naprzód, przed siebie. Nie mieliśmy żadnej pewności, gdzie byliśmy ani dokąd zmierzaliśmy aż do rozwidlenia dróg na szczycie jednej z gór. Drogowskaz na Aroanię (D) rozwiał wszelkie wątpliwości. Byliśmy na dobrej drodze.

Przełęcz, gdzieź w okolicach Aroanii.

Do Olimpii dotarliśmy na kwadrans po drugiej. Udało się zatem! Jak już zwiedziliśmy to co było trzeba, skierowaliśmy się do portu Pyrgos (F), a potem na północ do Patras (G). Po drodze przyszedł rzęsisty deszcz. Na tyle rzęsisty, że wycieraczki ledwo nadążały. Aura zniechęciła mnie do zbędnych postojów, choć słyszałem wiele dobrego zarówno o Pyrgos jak i o Patras. Fajnie byłoby się tam zatrzymać na kawę. Trudno. Innym razem.

Z Patras do Xylokastro było prosto jak z bicza strzelił. Jeszcze tak na marginesie: łatany, dziurawy, jednopasmowy odcinek autostrady pomiędzy Patras a Xylokastro (niecałe 90km) kosztuje 3,10€. To nieprawda, że polska A4 to najdroższa i najgorsza autostrada Europy. Ale w porównaniu z Grecją wszystko nabiera innych wymiarów. Tutaj polskie drogi miałyby niezły autorytet.

Un petit tour du Péloponnèse był podróżą niezwykłą właśnie dlatego, że zdarzył się niespodziewanie, nieco losowo. Un petit tour du Péloponnèse był podróżą niezwykłą właśnie dlatego, że bieg jego wydarzeń był nie do zaplanowania. Tego się będę trzymać.

niedziela, 20 lutego 2011

Salonowy sułtanat.

Dwie podstawowe waluty naszego świata to czas i pieniądze. Są od siebie ściśle współzależne. Zwykle jest tak że mając jedną z nich desperacko brakuje nam tej drugiej. Będąc obrzydliwie bogaci czasem lub pieniędzmi zostajemy wytrąceni z równowagi. Stajemy się nieobliczalni. Często odbija nam szajba. I wtedy dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa.

Wśród wolontariuszy podstawową walutą jest czas. Mamy go na pęczki, dlatego szajba odbija nam często. Wczorajsze popołudnie jest tego znakomitym przykładem.

Zaczęło się od tego, że plan wypadu na Górę Klasztorną pod namiot został zniweczony przez greckich bogów, którzy rozpętali burzę. Nikt nie chce biwakować w strugach padającego deszczu. Nie można nawet rozpalić ogniska, żeby zrobić kiełbaski. Razem z Ludo byliśmy bardzo rozczarowani weekendową aurą. Siedzieliśmy w kuchni i zastanawialiśmy się co tu zrobić z tym czasem, co to go mamy na pęczki.
- Wiesz co? - powiedziałem do Ludo. - Zniosę namiot.
- Dawaj go tu.

Bez zastanawiania rozbiliśmy w salonie namiot. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Do namiotu wrzuciliśmy koce i poduszki. Wstawiliśmy stół. Nasze mieszkanie wypełniła arabska muzyka. Na stole w namiocie pojawiła się szisza i rakija. Ktoś przygotował półmisek pełen owoców. Ktoś inny zaparzył kawę i herbatę. Ludo zawiązał sobie kafiję na głowie i powiedział:
- Salam alejkum, Ali Baba ben Grzegorz.
- Alejkum salam! - odpowiedziałem tłumiąc śmiech.

Tym sposobem, z nadmiaru czasu, powstał salonowy sułtanat, który roztoczył swoje panowanie nad mieszkaniem od trzeciej popołudniu do czwartej nad ranem. Tak to już jest na wolontariacie w Xylokastro.

Sułtan Mohammad al Lud w swoim namiocie razem z żonami.

sobota, 19 lutego 2011

Gniew bogów.

Popołudniu niebo nad Xylokastro szybko zszarzało. Na tyle szybko, że był to proces widoczny dla gołego oka. Błękitne niebo, którym cieszyłem się jeszcze podczas obiadu, opanowały chmury we wszystkich odcieniach szarości. Szarość powoli zmieniała się w granat. Mgły spowiły Górę Klasztorną. Nie było widać drugiego brzegu Zatoki Korynckiej. Wiatr stopniowo wzmagał się. Razem z nim rosły grzywacze rozbijające się o skały przystani. Szła burza - gniew bogów.

Najpierw o bruk rozbiły się miniaturowe kropinki. Ośmielone sprzyjającymi warunkami z każdą sekundą rosły w siłę. Miniaturowe kropinki zamieniły się w dżdżyste kropelki, kropelki w krople, krople w kropliska, a kropliska w jedną, litą ścianę deszczu. Grecka kanalizacja była bezradna wobec takiego oberwania chmury. W mgnieniu oka ulice przeistoczyły się się w rwące potoki. Samochody brodziły w nich skąpane aż do połowy średnicy kół. Niewydolne rynny wypluwały wodę pulsacyjnie na chodnik. Biedny przechodzień miał tylko dwa wyjścia. Pierwsze, wstąpić w nurty ulicy. Drugie, zaznać rynnowego prysznica.

Zabłyskało! Niewiele sekund później zagrzmiało. Gromowładny Zeus dawał o sobie znać ciskając błyskawice na prawo i lewo.
- Do pracy, śmiertelnicy! - zapewne chciał przekazać. Wszystko wyglądało bardzo poważnie i groźnie. Niebo nie było już granatowe. Granat ustąpił nieprzeniknionej purpurze.

Pozostali bogowie też już byli w akcji. Posejdon szalał w Zatoce. Na xylokastrońskiej promenadzie nikt nie mógł się czuć bezpieczny. Pieniące się grzywacze sięgały dobrych dwóch metrów. Z łatwością pokonywały próg skalny i przelewały się na deptak, ścieżkę rowerową i klomby. Eol ściśle współpracował z Posejdonem. Dął z taką mocą, że pewnie ścierpły mu policzki. Tanatos czekał tylko na nieszczęśliwy wypadek. Jakiś statek, który rozbije się o skały. Samochód, który wjedzie w przepaść. W całej tej zawierusze musiał ktoś przecież wpaść do Hadesu. Na samą myśl o nadchodzących łowach, Tanatosowi błyszczały oczy. Zacierał ręce.

Dotarłem do mojego mieszkania cały przemoczony. Ochlapały mnie po drodze trzy auta, obryzgała niejedna fala. Do tego jeszcze nie uniknąłem rynnowych pułapek. W butach chlapała mi deszczówka pomieszana zapewne ze słoną wodą z Zatoki Korynckiej. Przemokłem do suchej nitki - owszem. Jednak bogom nie dałem się schwytać. W domu zaparzyłem sobie herbaty, zjadłem zrobione przez dziewczyny naleśniki i położyłem się spać.

Burza ucichła dopiero nad ranem. Bogowie też muszą kiedyś odpocząć po całonocnym szaleństwie.

piątek, 18 lutego 2011

Strajk: ulubiona rozrywka Greka.

Niejeden mógłby się od Greków wiele nauczyć o strajkowaniu, manifestowaniu, protestowaniu, skandowaniu, maszerowaniu ulicami miast, wydymaniu policzków i zapowietrzaniu się słysząc o kolejnej ustawowej zmianie. Grecy do perfekcji opanowali słowo 'Οχι! i używają go nadzwyczaj często. Wychodzą z transparentami na ulicę, okupują jakiś ważny gmach albo po prostu nie przychodzą do pracy. 'Οχι!, jak się pewnie domyślacie, znaczy "nie". Niektórzy pomyślą, że przesadzam. Że nie może być aż tak źle, a już na pewno nie gorzej niż w Polsce. Przecież co chwila mamy tam strajki stoczniowców, pielęgniarek i górników. Ja jednak nie przesadzam. Jako dowód publikuję kalendarz strajków w Grecji na najbliższe dwa tygodnie. I co wy na to?

  • 7-21 luty: Prawnicy strajkują w całej Grecji (oprócz Aten i Piraeusu).
  • 18 luty: kierowcy ateńskich autobusów (11.00-16.30); kierowcy ateńskich trolejbusów (11.00-16.00); komunistyczny związek pracowniczy PAME zachęca do niepłacenia należności za przejazd autostradami w ramach narodowej kampanii "nie zapłacę!"
  • 19 luty: obywatele Salonik protestują przeciw podwyżce biletów komunikacji miejskiej w ramach narodowej kampanii "nie zapłacę!"
  • 20 luty: o godzinie 15.00 komunistyczny związek pracowniczy zablokuje wszystkie bramki na autostradach na Peloponezie w ramach kampanii "nie zapłacę!"
  • 21 luty: kierowcy ateńskich autobusów (11.00-16.30); kierowcy ateńskich trolejbusów (11.00-16.00); ateńskie metro (11.00-16.00); kawiarnie, kluby i restauracje w Zachodniej Macedonii będą nieczynne przez cały dzień - właściciele protestują przeciwko wprowadzonemu niedawno zakazu palenia.
  • 21-22 luty: narodowa agencja informacyjna ANA-MPA nie będzie pracować w następujących godzinach: 9.00-12.00, 14.00-17.00 i od 21.00-24.00.
  • 22 luty: kierowcy ateńskich trolejbusów (11.00-16.00); urzędnicy będą okupować najważniejsze budynki w swoich prowincjach (10.00-13.00).
  • 22-23 luty: nauczyciele strajkują przez 48 godzin.
  • 23 luty: kierowcy ateńskich autobusów będą strajkować przez 24h; ateńskie metro będzie jeździło tylko od 9.00-17.00 żeby pozwolić przemieszczać się protestującym; właściciele stacji benzynowych będą strajkować przez 24h; urzędnicy będą okupować najważniejsze budynki w swoich prowincjach przez 24h; marynarze zacumują wszystkie statki pasażerskie i promy w dokach na 24h; prawnicy z Piraeusu dołączą do narodowego strajku prawników; marsz na parlament prywatnych przedsiębiorców o godzinie 11.00; związki zawodowe archeologów, lekarzy, pielęgniarek, pocztowców, urzędników wszelkiej maści będą strajkować przez 24h; niektóre sklepy i restauracje będą nieczynne.
  • 25 luty: kierowcy ateńskich autobusów (11.00-16.00); wszystkie greckie gazety wypowiedzą 24h strajk.
  • 28 luty: kierowcy ateńskich autobusów (11.00-17.00).
(Źródło: http://livingingreece.gr/strikes/)

Przesadzam zatem? Myślę, że nie. Największym problemem jest to, że te strajki nie przynoszą tu żadnych efektów. Co więcej godzą najczęściej w ludzi, którzy nie mają żadnego wpływu na to przeciw czemu dana grupa zawodowa wykrzykuje swoje 'Οχι! Grecy wydają się robić to po prostu dla zabawy. Albo już z przyzwyczajenia.

czwartek, 17 lutego 2011

Takie rzeczy tylko w Banku Alpha.

O oddziale narodowego Banku Alpha w Xylokastro już tu pisałem. Tak, to ten sam bank któremu załatwienie karty płatniczej Visa sprawiło nie lada kłopot. Bagatela, cztery tygodnie! Karta pojawiła się w Xylokastro tuż przed moim wyjazdem do Serbii. Poszedłem do banku, aby ją odebrać dosyć nieufny czy aby na pewno dotarła. Urzędniczka od progu powitała mnie szerokim uśmiechem, mówiącym: "A widzisz! My też umiemy to załatwić".

Zanim wręczyła mi kartę, musiałem złożyć kolejne trzy podpisy na drukach z których nie rozumiałem nic. Nic a nic. Trudno. Taką cenę miałem zapłacić za możliwość wypłacania EVSowych pieniędzy, więc podpisałem. Urzędniczka była wyraźnie dumna z siebie i ze swojego banku. Banku Alpha.

Gdy tylko papierzyska zostały podpisane, urzędniczka schowała je do wyświechtanej, poklejonej i pomazanej teczki. Teczkę rzuciła na sąsiednie biurko na stertę innych teczek i papierzysk. Jednym pociągnięciem małego palca otworzyła kopertę z kartą, nie przestając się szeroko uśmiechać. Chciałem zaprotestować. Jakże to!? Ktoś otwiera kopertę z moją kartą? Niestety było za późno. Urzędniczka wyciągnęła kartę z koperty, pokazała gdzie ją podpisać i jak aktywować w bankomacie, po czym wcisnęła mi ją do ręki.
- Proszę! Jest twoja.

Wyciągnąłem z kieszeni drugą kopertę z kodem PIN. Urzędniczka niemalże wyrwała mi ją z ręki. - A tu jest twój PIN - powiedziała odrywając pasek papieru pod którym ukrywał się czterocyfrowy numer.
- Wiem, wiem - odpowiedziałem szybko, ale urzędniczka się tym nie przejęła. Spojrzała na kod i wyrecytowała na głos. Zdumieni interesanci przyglądali się jej. Mam tylko nadzieję, że pozostali nieświadomi wiedzy jaką przez przypadek posiedli.

Takie rzeczy tylko w Grecji.
Takie rzeczy tylko w Banku Alpha.

środa, 16 lutego 2011

Popodróżnie.

Mimo że od dobrych dwóch dni jestem już w Grecji, cały czas jestem pełen emocji po podróży do Serbii. Te tereny to fascynująca część Europy do której z pewnością powrócę, choćby tylko na flaszeczkę rakiji. Chociaż bardziej marzy mi się wielka bałkańska wyprawa. Jestem w stanie wyobrazić sobie siebie za kółkiem jakiejś starego auta, Zastawy lub Łady, prującego przez prowincjonalne drogi byłej Jugosławii. Od Triestu po Prishtinë, bez pominięcia żadnego miasta ani wioski, ze szczególnym uwzględnieniem Sarajeva i Dubrovnika. O!

Póki co wdrażam się w rytm sennego, prowincjonalnego Xylokastro. Zegary chodzą po grecku. Ziewam na dzień dobry. Niewiele się dzieje. Nie pozostaje mi zatem nic innego niż rozpłynąć się w marzeniach o kolejnej podróży. A ta zapewne już niebawem. Gdziekolwiek mnie nogi poniosą w najbliższy weekend, obiecuję o tym napisać!

wtorek, 15 lutego 2011

Војводина: Нови Сад и Сремски Карловци.

Na serbskiej północy znajduje się Autonomiczna Prowincja Wojwodiny ze stolicą w Novim Sadzie. Novi Sad jest położony niecałe sto kilometrów od Belgradu i jest drugim co do wielkości miastem Serbii. Od osiemnastego wieku, Novi Sad pełnił istotną rolę w krzewieniu serbskiej kultury, sztuki i polityki narodowe zyskując przy tym dość wzniosły przydomek "serbskie Ateny". Obecnie jest to piękne, żywe i wielokulturowe miasto. Dni spędzone w Novim Sadzie pozostawiły w mojej pamięci mnóstwo dobrej energii. Oj tak, nabuzowałem się tam powietrzem znad modrego Dunaju i medovačą (miodową rakiją) po wsze czasy.



Witamy w Novim Sadzie!

Cieszę się, że Belgrad nie pozostał jedynym serbskim miastem jakiego doświadczyłem w trakcie mojego pobytu w tym kraju. Moje pierwsze doniesienia z Belgradu były tak szare i smutne, że aż musiałem się poprawiać wyłapując smaczki i pozytywy obcowania z tamtejszą rzeczywistością.

Novi Sad od razu zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. W Novim Sadzie jest bowiem schludnie, budynki na starym mieście są wspaniałą ozdobą uliczek i zaułków, Do tego jeszcze dodam, że ulice są pełne młodych ludzi, nie widać bezdomnych psów, ani cygańskich dzieci grzebiących po śmietnikach. Oczywiście, nie zapominajmy, że temu miastu też się nieźle oberwało na kartach najnowszej historii. Wcale nie brakuje straszydeł z epoki brutalizmu i bloków à-la-Gierek. Jednak nie kują one w oczy tak bardzo jak w Belgradzie.

Moje wrażenia mogą być jednak przekłamane, gdyż nie miałem powodu żeby dogłębniej zapoznać się z przedmieściami Noviego Sadu. Bowiem wszystko co Novi Sad ma najlepszego do zaoferowania jest zawarte w okolicach starego miasta. Jeśli się nie mieszka daleko od centrum, to wszędzie można dojść na piechotę. A my zostaliśmy ugoszczeni na samiusieńkim Trgu Slobode, czyli novisadzkim rynku...

Novi Sad, rynek zwany Trg Slobode (Plac Wolności).

Będąc wielokulturową i wielowyznaniową ostoją Serbii, Novi Sad był zawsze w opozycji do wojny. Zarówno tej w Bośni z początku lat dziewięćdziesiątych, jak i późniejszych poczynań Slobodana Miloševicia w Kosowie, które sprowadziły na serbskie niebo NATOwskie myśliwce i bombowce. Pomimo otwartej polityki przeciwko konfliktowi w Kosowie, Novi Sad solidnie oberwał w 1999 roku. Wszystkie mosty na Dunaju zostały doszczętnie zniszczone. Zbombardowane zostały też baraki wojskowe, rafinerie, drogi, sieci telekomunikacyjne itp. Trzy miesiące bombardowania nie odbiły się bez echa na ludności cywilnej miasta i okolic - zanieczyszczenie środowiska, konsekwencje na zdrowiu fizycznym i psychicznym.

Novisadzka część modrego Dunaju.

W Novim Sadzie przednie mi się biegało. Do Dunaju z Trgu Slobode miałem niecały kilometr, a wzdłuż modrego rzeczyska ciągnął się deptak.
Pogoda była idealna do treningu. Temperatura oscylowała w okolicach 5*C, powietrze było dosyć suche. Było rześko. Można było oddychać swobodnie, pełną piersią. Ach, jak wzdłuż Dunaju przednie mi się biegało!

Sremski Karlovci, główny plac miasteczka.

Na koniec jeszcze słowo o Sremskim Karloviciu - uroczym miasteczku osiem kilometrów na południe od Noviego Sadu. To tam podpisano traktat pokojowy, w polskiej historii zwany pod nazwą "pokoju w Karłowicach", kończącego utarczki pomiędzy Świętą Ligą, a Imperium Osmańskim. Miasteczko jest przedniej urody. Malutkie domki, cerkiew, no i modry Dunaj! Sremski Karlovici słynie z produkcji wina. Co wrzesień na winobranie zjeżdżają się tubylcy i turyści. A to wszystko dla wina! I jak tu się nie zakochać w Sremskim Karloviciu?

Losowa uliczka w Sremskich Karlovcach.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Монтевидео, бог те видео!

Po wczorajszym wieczorze w serbskim kinie, oglądanie filmów w obcym języku bez żadnych napisów stało się moim nowym hobby. Bite dwie i pół godziny filmu "Монтевидео, бог те видео!", a ja, nie dosyć, że wysiedziałem wśród panserbskiej publiczności to jeszcze świetnie się przy tym bawiłem. Film opowiada emocjonującą opowieść o początkach jugosławiańskiego futbolu i o wspaniałej drużynie, która aspiruje żeby pojechać na pierwszy w historii mundial w Urugwaju. Oczywiście oprócz kopania piłki jest miejsce na kobiety i rakiję. Jak to na Bałkanach. Монтевидео, бог те видео! zapewne nie wejdzie na ekrany polskich kin (a szkoda!). Dlatego zachęcam do obejrzenia zajawki i poczytania o filmie w języku angielskim tutaj.

niedziela, 13 lutego 2011

Kafana Daćo u Beogradu.

Mój nauczyciel od geografii, Daniel, potężny Murzyn rodem z Ghany, zwykł mawiać, że kultury najlepiej jednoczyć poprzez żołądek i wątrobę. Jedzenie i alkohol... Coś w tym jest, bo kiedy się podróżuje najlepiej poznać miejsce i mieszkańców od kuchni i baru. O serbskich trunkach już trochę pisałem, dlatego dziś pragnę się podzielić tym co wjechało nam na stół kilka dni temu w Kafanie o wdzięcznej nazwie "Daćo". Fantastyczna to knajpa w klimacie staroserbskim, z autentycznymi dekoracjami z prowincji. Można tam znaleźć na przykład stare żelaska stojące na piecu kaflawowym, drewniane stoły z pokryte ceratami, zardzewiałe tarki wdające się w role żyrandoli i mnóstwo innych gratów, które wprowadzają niepospolitą atmosferę.

Kreatywnie urządzone wnętrze Kafany Daćo.

Na nasz stół wjechał cały srpski asortyment lokalnych specjałów. Królowały uštipci, pączkowate bułeczki smażone w głębokim oleju. Dobierało się do nich smakołyki z zimnej płyty: szynki, sery, pasztet i różnego rodzaju starte warzywa. Wszystko było przepyszne! Szkoda tylko że takie sycące, bo dla przeciętnego Serba uštipci z zimną płytą to tylko przystawka. Dla nas wystarczyło za całą kolację...

Srpski Stół.

Poniżej dzielę się jeszcze namiarami na tę klimatyczną belgradzką knajpkę. Jakby ktoś kiedyś był przejazdem. Gorąco polecam!

Kafana Daćo
Ulica Patrisa Lumumbe 49
11060 Beograd
tel. 011 27 81 009
http://www.kafanadaco.com/

sobota, 12 lutego 2011

Beograd, Srbija raz jeszcze.

Czytając swój poprzedni wpis o Belgradzie zdałem sobie sprawę, że umieściłem stolicę Serbii w przesadnie negatywnym świetle. Oczywiście, były to wrażenia świeże i autentyczne, które cały czas podtrzymuję. Zapomniałem jednak tam jednak o przeciwwadze - nie napisałem o tym co znalazłem tu atrakcyjnego i pociągającego. A przecież czas spędzony tutaj będę wspominać bardzo, bardzo miło. Dlatego też dziś piszę raz jeszcze o Belgradzie, tym razem (głównie) w superlatywie. Pomiędzy słowami wrzucam też kilka losowych zdjęć.

Brzeg rzeki Sawy z zadokowanymi na stałe barkami.
W wielu z nich znajdują się kluby, kawiarnie i restauracje.

Centrum Belgradu jest magiczne. Ma w sobie coś z pomieszania dusz Kusturicy, Kafki i Hrabala. Na szczególne uznanie zasługuje deptak Knez Mihailova oraz belgradzka forteca Kalemegdan, skąd rozpościera się widok na wszystkie części białego miasta. U podnóża Kalemegdanu spotykają się dwie potężne rzeki - Dunaj i Sawa. Wzdłuż brzegu Sawy ciągnie się promenada, która zachęca do spacerów, biegania czy jazdy na rowerze. Wielu mieszkańców decyduje się na spędzenie czasu nad rzeką, szczególnie w tak słoneczne dni jakimi uraczyła mnie Serbia w tym tygodniu. Nad brzegiem Sawy częstym widokiem są barki zacumowane tuż przy promenadzie. W wielu z nich znajdują się kluby, kawiarnie i restauracje.

Cerkiew św. Sawy. Największa świątynia tego typu na Bałkanach

Cerkiew pod wezwaniem świętego Sawy, uważanego za ojca-założyciela serbskiego odłamu prawosławia, jest największą tego typu świątynią na Bałkanach i jedną z największych na świecie. Jest to budowla doniosła i monumentalna. Obecnie choć wnętrze cerkwi jest w trakcie generalnej renowacji, można wejść do środka, żeby się pomodlić. Podoba mi się prawosławna tradycja zapalania świec w konretnej intencji. W każdej cerkwi jest specjalnie wyznaczone miejsce (najczęściej jest to kuweta wyłożona piaskiem), gdzie można taką zapaloną świecę zostawić. Płomień wtedy łączy się z wonią kadzideł i dostaje takiej mocy, że niesie modlitwę, razem z intencjami modlącego się, bardzo, bardzo daleko.

Ulica Skadarska - ulubione miejsce belgradzkiej bohemy.

Skardalija (albo po prostu ulica Skadarska) to dzielnica Belgradu, gdzie przesiaduje i zapija się lokalna bohema. Wybrukowana jest niedbale, co ma swój urok, choć jestem pewny, że niejedna Serbka złamała sobie na skadarskich kocich łbach obcasa, albo nawet i nogę. Na Skadarskiej pełno jest zadymionych kawiarni i barów, gdzie można napić się trunków kofeinowych i alkholowych. Przoduje oczywiście kawa po turecku, serwowana tradycyjnie w tygielku oraz rakija, mocny napój alkoholowy zbliżony w smaku do brandy albo bimbru. Rakiję otrzymuje się przez destylację przefermentowanych owoców. Wahlarz smaków rakiji jest bardzo szeroki, ale ta najpopularniejsza jest robiona ze śliwek. Taką też piłem. Pycha!

Widok na Novi Beograd z fortecy Kalemegdan.

Serbowie, takich jakich poznałem, są otwarci i ciekawi świata. Wielu z nich mówi po angielsku i niemiecku. Wielu podróżowało w różne strony świata, jeszcze w czasach kiedy Polacy podróżowali co najwyżej palcem po mapie. Tak, tak! Pamiętajmy o tym, że Jugosławia za Tito była jedynym komunistycznym krajem, który zezwalał swoim obywatelom na swobodne przemieszczanie się po świecie. W ZSRR czy w innych krajach bloku wschodniego, które Sowietom satelitowały, było to nie do pomyślenia. Do tego wszystkiego Serbowie są niesamowicie urodziwi. Mężczyźni są wysocy i przystojni, a Serbki smukłe i piękne. Jest coś pociągającego w bałkańskich twarzach, ciałach i duszach, nie ma ku temu żadnych wątpliwości.:-)

Szara ściana bloku w Novim Beogradzie.

NB: Powyższy wpis wrzucam na bloga już nie z Belgradu, a z Noviego Sadu. Jest to drugie co do wielkości miasto Serbii, niecałe sto kilometrów na północ od stolicy. Zabawiam tutaj już przez dobre kilkanaście godzin i jestem przyjmowany równie gościnnie co w Belgradzie. O Novim Sadzie napiszę obszerniej już wkrótce.

piątek, 11 lutego 2011

Αθήνα - Београд.

Alamanis Tours. Z Grecji do Serbii.

Googlemaps twierdzi że podróż z Aten do Belgradu to kwestia 1100 kilometrów i około 10 godzin. To oczywiście bardzo optymistyczna wersja wydarzeń, gdyż Googlemaps zakłada, że:
1) podróżuje się sprawnym i szybkim samochodem,
2) podróżuje się tylko autostradami, bez żadnej przerwy i w ogóle nie zawija się do aglomeracji miejskich,
3) granice pomiędzy Macedonią, Serbią i Grecją nie istnieją i nie marnuje się czasu na odprawy celne czy zakupy w sklepie wolnocłowym.

Rzeczywistość zweryfikowała szacunki pana Googlemaps'a do ponad 1200 kilometrów i prawie 20 godzin, gdyż:
1) podróżowałem autobusem nie pierwszej świeżości,
2) nie jechaliśmy samymi autostradami; czasem była to konieczność (bo drogi w południowej Serbii trudno nazywać autostradami, raczej powiedziałbym "szosy szybkiego ruchu"), a czasem wyboru kierowców (w Grecji często jechaliśmy bezpłatną drogą równoległą do austrady),
3) co dwie-trzy godziny zatrzymywaliśmy się na stacji benzynowej na przerwę, na papierosa, papu i siku-się-odlać,
4) zbaczaliśmy z wytyczonej trasy do centrum miast takich jak Larissa, Volos, Thessaloniki i Niš na dworce lub przystanki autobusowe,
5) spędziliśmy dobrych kilka godzin na granicach macedońsko-greckiej i macedońsko-serbskiej (kontrola paszportowa i w ogóle odprawa celna to jedno, a radość z możliwości buszowania po sklepie wolnocłowym, z nostalgią wspominanym przez obywateli Schengen, to drugie).

W ten oto sposób z sugerowanych 10 godzin zrobiło się nagle prawie 20 zanim dotarłem z Aten do Belgradu. Nie było to dla mnie wielką niespodzianką, gdyż Czas spędzony w autobusie serbsko-greckiego przewoźnika Alamanis Tours był jedyny w swoim rodzaju. Para kierowców Jorgos (Grek mówiący po serbsku) i Miša (Serb mówiący po grecku) dała niezły show. I to za niecałe 100€, tam i z powrotem.

Przez te dwadzieścia godzin Jorgos i Miša palili papierosy z takim zawzięciem jakby to właśnie nikotyna, a nie diesel, stanowiła paliwo dla tego autobusu. Bez przerwy śmiali się i gadali. Wielu pasażerów, prawdopodobnie stałych klientów Alamanis Tours, przychodziło na przód autobusu zapalić z nimi i włączyć się do dyskusji. Po grecku, po serbsku, po serbsko-grecku i grecko-serbsku. Widać było, że jest z nich udana para kompanów i niezłych cwaniaków. Drogę z Aten do Belgradu mieli obcykaną. Nieraz udało im się przejechać przez bramkę na autostradzie bez płacenia. Po prostu czaili się tuż za ciężarówką, tak żeby kamera nie zarejestrowała numerów rejestracyjnych autobusu. W momencie kiedy szlaban się tylko otworzył dawali po garach, przy entuzjastycznych gwizdach i brawach uchachanych pasażerów. Potem jeszcze pozdrawiali klaksonem kierowcę ciężarówki, który pozwolił im uniknąć zapłaty i jechali dalej, wielce z siebie zadowoleni.

Jorgos i Miša mieli też zaprzyjaźnionych celników ze wszystkich trzech krajów przez które jechaliśmy. Na każdej granicy serdecznie witali się z jakimś mundurowym, palili papierosy i czekali aż celnicy wbiją pieczątki do naszych paszportów. Mi niestety ani Grecy, ani Macedończcy pieczątki nie wbili. Taka dola posiadacza paszportu z Schengen. Dopiero Serbowie w Preševie zlitowali się nad moim pustawym paszportem.

Na tej samej granicy zaobserwowałem też bardzo intrygującą scenę. Tuż po odprawie celnej nasz autobus zatrzymał się przy radiowozie straży granicznej. Jorgos wyszedł na dwór dzierżąc w swojej prawicy bielutką reklamówkę z greckiego sklepu wolnocłowego. Nagle radiowóz zamrugał światłami. Jorgos otworzył drzwi tegoż samochodu i zwinnym ruchem wrzucił reklamówkę na tylnie siedzenie. Odjeżdżając zauważyłem jeszcze jak radiowóz znowu zamrugał światłami, a w oddali celnika stojącego przed budką. To zapewne on operował centralnym zamkiem radiowozu. To zapewne on napił się jeszcze tego samego wieczora, tuż po pracy, greckiego ouzo nieobciążonego żadnym podatkiem. Ach, wschodnia Europa! W takich sytuacjach równocześnie rozpiera mnie duma i wstyd, że i ja jestem z bloku wschodniego.

Po przekroczeniu granicy w Preševie spałem aż do samego Belgradu, gdzie dotarłem wraz ze wschodem słońca.
- Cóż za podróż - pomyślałem, gdy wygramoliłem się z autobusu Alamanis Tours, a przede mną
majaczył Hotel Slavija. Właśnie ukończyłem kolejny autobusowy maraton.

Optymalna trasa z Aten do Belgradu, wg. Googlemaps.

czwartek, 10 lutego 2011

Autobusowanie.

Podróżowanie autobusem na dłuższych dystansach to sport ekstremalny. Niejeden stroni od tego środka transportu gdy w grę wchodzi pokonanie więcej niż kilkunastu kilometrów. Prawdą jest że nie jest to najwygodniejsza opcja przemieszczania się. Jest ciasno, nie wiadomo gdzie upchać nogi, jak ułożyć głowę. Żeby przetrwać noc na autobusowym siedzeniu trzeba nauczyć się składać w kosteczkę albo zwijać w rulonik. Wielka to sztuka. Nawet ci którzy ją opanowali (do których nieskromnie zaliczam i siebie) po dwudziestu godzinach jazdy wychodzą z autobusu wymiętoleni, zaspani, zdezorientowani. Bo tak naprawdę nie da się spać przez dłużej niż kilkadziesiąt minut. Pilot puszcza idiotyczne filmy z lat siedemdziesiątych. Klimatyzacja zwykle jest rozregulowana - jest albo za zimno albo za ciepło, nigdy w sam raz. Do tego dochodzi jeszcze zapach wspólnie podróżujących ciał. Ktoś sobie pierdnie, ktoś inny rzygnie i choćbyś człowieku siedział na drugim końcu autobusu, zjawisko osmozy zadziała nieubłaganie i smrodek wedrze się i w twoje nozdrza. Niełatwo jest podróżować autobusem i rozumiem ludzi którzy wolą zostać w domu niż tłuc się przez naście godzin w takich warunkach. Hej! Jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić, nieprawdaż?

Prawdaż. Ja, na przykład, jestem przyzwyczajony. Powiem więcej, jestem zaprawiony w autobusowaniu. Czas spędzony na siedzeniach kanadyjskich autobusów Greyhound w czasie wielkiego tour znad Pacyfiku nad Atlantyk, sprawiło że nabrałem doświadczenia w tym sposobie przemieszczania się. Razem z doświadczeniem przyszła pewność, że jeśli przeprawiłem się autobusem z Vancouver do Halifaxu, każda inna europejska trasa to pestka. Oczywiście, wcale nie znaczy to że nie odczuwam wyżej wymienionych niedogodności. Jasne że przeklinam je za każdym razem, gdy znajduję się w długodystansowym autobusie. Jednak staram się zamienić je w coś niepowtarzalnego, coś czego nie mógłbym doświadczyć w samochodzie, pociągu, samolocie, a już na pewno nie u siebie w domu. Traktuję każdą autobusową podróż jak wielką przygodę. Na dworcu docelowym moje ciało czuje respekt do pokonanych kilometrów. Dokładnie wie jaki dystans właśnie przebyło. Bo w autobusie czas i przestrzeń mają bardzo realny wymiar. Czuje się, że się naprawdę przemieszcza, a nie teleportuje wehikułem marki Boeing. To jest właśnie fantastyczne w autobusowaniu i właśnie dlatego cały czas aktywnie uprawiam ten ekstremalny sport. Serdecznie go wszystkim polecam.

środa, 9 lutego 2011

Beograd, Srbija.

Po wyczerpującej podróży dotarłem do stolicy Serbii, Belgradu (o osiemnastu godzinach spędzonych w autobusie Alamanis Tours z przyjemnością napiszę jutro). W Belgradzie jest dziś słonecznie, choć chłodno, co najwyżej kilka stopni powyżej zera. Gdzieniegdzie leży śnieg. Kiedy wysiadłem z klimatyzowanego autobusu dostałem gęsiej skórki. Brr..! Mając na uwadze ateńską dwudziestostopniową "zimę", szok termiczny był jak najbardziej na miejscu. Dobrze że miałem w kieszeni czapkę. Jednak nie chcę pisać teraz o pogodzie - każdy może sobie sprawdzić na onecie jaka jest tu temperatura. Wolę podzielić się moimi pierwszymi wrażeniami. Na żywo. Prosto z Belgradu.

Przebywanie tu i obcowanie z tutejszą rzeczywistością jest swego rodzaju podróżą w czasie. Wyobrażam sobie, że Polska wyglądała bardzo podobnie, gdy moi rodzice byli w moim wieku, albo jeszcze młodsi. Oczywiście są ku temu wyjątki - na przykład, turystyczne perełki cerkwi, reprezentacyjna ulica handlowa Knez Mihailova czy też belgradzka forteca są bardzo zadbane i pełne modnie ubranych ludzi. Jednak przedmieścia i obrzeża Belgradu to szara, wczesnogierkowska ściana bloków we wszystkich odcieniach szarości. Zaniedbana lub też zniszczona infrastruktura to dla zwykłych Serbów smutna codzienność. Po ulicy poruszają się z wielkim mozołem żółte autobusy wyprodukowane zapewne we wczesnych latach dziewięćdziesiątych gdzieś na Dalekim Wschodzie. Na pojazdach napis: "Dar dla Serbów. Od Japończyków" i skrzyżowane w braterskim uścisku flagi obydwu narodów. Cóż, Japończycy nie mieli jak się pozbyć starych MANów to wcisnęli je zrujnowanej wojną byłej Jugosławii. Podobne autobusy, też od Japończyków, jeżdżą po Sarajewie. Samochody stojące i trąbiące w codziennych korkach oferują pełny przegląd historii motoryzacji. W alejkach jest pełno śmieci wśród których żerują kulawe, bezpańskie psy. Słowem, widać i czuć, że miasto wraz z jego mieszkańcami zostało nieźle poturbowane przez historię. W szczególności tę najnowszą historię. Przecież nieco ponad dekadę temu na Belgrad spadały NATOwskie bomby. Śladów wojowań serbskich nie doświadczyłem, ale są one zapisane permanentnym atramentem w belgradzkie bruki i sumienia. Ech, generalnie jest tu brudno (choć do Aten Belgradowi jeszcze bardzo daleko), ciasno, ale przy tym całym rozgardiaszu czuję się bardzo swojsko (w przeciwieństwie na przykład do Aten). Tutaj przynajmniej jestem wśród Słowian!

wtorek, 8 lutego 2011

Nowy dzień, nowe możliwości.

Dzisiaj obudziłem się ze wschodem słońca, tuż przed siódmą, wyjątkowo wcześnie jak na Grecję. To pierwszy raz kiedy doświadczyłem wschodu słońca nad Zatoką Koryncką. Stałem na balkonie w samych bokserkach przez kilkanaście minut gapiąc się na pomarańczową kulę rozjaśniającą z każdą sekundą senne jeszcze Xylokastro. Lubię wschody słońca, dużo bardziej niż zachody. One zwiastują bowiem początek czegoś nowego. One przynoszą nowy dzień. A razem z nowym dniem truchtają sobie nowe możliwości. Dzisiaj mam zamiar po nie sięgnąć! Do kolejnego napisania!

poniedziałek, 7 lutego 2011

Γ.Α.Σ ΠΑΜΒΟΧΑΙΚΟΣ BÓXA.

W miniony weekend wybraliśmy się na mecz klubu siatkarskiego Γ.Α.Σ ΠΑΜΒΟΧΑΙΚΟΣ BÓXA (Pamwochajkos Wocha), dla którego pracuję. ΠΑΜΒΟ dzielnie walczy w drugiej lidze greckiej i wygląda na to, że od przyszłego sezonu ta drużyna z malutkiej mieścinki tuż przy Zatoce Korynckiej będzie rywalizowała w greckiej ekstraklasie. A tam przecież grają wielcy: Panatinaikos Ateny i Olympiacos Pireaus. ΠΑΜΒΟ obecnie zajmuje drugą pozycję w tabeli, ale do lidera ma tylko jeden punkt straty przy dość pokaźnej przewadze nad trzecim zespołem ligi. Awansują dwa najlepsze zespoły. Zatem wypada mi tylko trzymać kciuki za Wochę, bo chłopcy naprawdę fajnie pogrywają... Poniżej wideo z sobotniego meczu (ΠΑΜΒΟ w ciemnych koszulkach).

niedziela, 6 lutego 2011

Gołąbeczki.

Leniwa niedziela sprzyjała dzisiaj kreatywnym działaniom w kuchni. Kapustę którą wczoraj zakupiłem w Lidlu po 0,25 € za kilo (genialna promocja 40% upustu! Normalnie powinienem był kupić ze trzy główki, bo nie wiadomo kiedy jeszcze nadarzy się taka okazja) dzisiaj zamieniłem w zapiekane w pomidorowym sosie gołąbeczki. Nigdy wcześniej nie gotowałem tej potrawy, więc musiałem się posłużyć zasobami Youtube'a. Trojaczki Youtube, Google i Wikipedia kolektywnie są najmądrzejszym rodzeństwem na świecie i wiedzą prawdopodobnie wszystko. Na jednym z filmików poleconym przez brata Youtube'a dowiedziałem się od wytrawnego kucharza jak należy się zabrać za kapustę, żeby po dwóch godzinach z jednej główki urodziło się kilkanaście apetycznych gołąbeczków. Farsz wymyśliłem sam: zielona soczewica z ryżem i cebulą w sosie curry. Wszystko sprawnie zawinąłem i podsmażyłem, po czym wrzuciłem do piekarnika na godzinę tak aby wszystko doszło do stanu przepysznego. Najfajniejsze w moim dzisiejszym kucharzeniu była możliwość podzielenia się rezultatem z pozostałymi wolontariuszami. Ktoś musiał skomplementować mój wyczyn - sam bym przecież tego nie zrobił...

Gołąbeczki.

sobota, 5 lutego 2011

Wyprawa na Górę Klasztorną.

Nie będzie przesadą stwierdzenie, że nad miasteczkiem Xylokastro czuwa ręka boża. Na szczycie góry, która wyrasta dość niespodziewanie z odchłani Zatoki Korynckiej, stoi samotnie klasztor. Co noc siostry zakonne niczym niezmordowane latarniczki zapalają jasnoniebieski krzyż.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Górę Klasztorną z xylokastrońskiej promenady, wiedziałem że muszę się tam wybrać. Dzisiaj nadarzyła się ku temu wyjątkowa okazja - pogoda dopisała, głowa po wczorajszej imprezie bolała tylko trochę, a mój kompan Ludovic, wolontariusz z Francji, też był zwarty i gotowy. Nic tylko wspiąć się na szczyt i przywitać się z siostrzyczkami!

Od początku wiedziałem że muszę się tam wybrać.

Z miasteczka wyszliśmy około godziny dziewiątej. Nasz szlak najpierw wiódł wzdłuż Zatoki Korynckiej xylokastrońską promenadą. Potem weszliśmy w pachnące wiosną cytrynowe gaje. Zanim dotarliśmy do podnóża Góry Klasztornej czekała nas jeszcze przeprawa przez autostradę z Aten do Patras. Było to jedyne, choć nie najbardziej rozsądne rozwiązanie. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że greccy kierowcy są kąpani we wrzącej wodzie i żaden z nich nie miałby dla nas litości, gdybyśmy się (nie daj Boże) na przykład potknęli. Na szczęście siostrzyczki od niebieskiego krzyża trzymały nad nami pieczę i bezpiecznie przebiegliśmy na drugą stronę.

Do klasztoru prowadzi kręta droga, która oplata górę licznymi serpentynami. Jednak asfalt nas wcale nie interesował. My chcieliśmy wspiąć się na szczyt najprostszym z możliwych sposobów - po linii prostej, po prostu w górę. Zgodnie z zamierzeniami zboczyliśmy z asfaltu na jakąś ścieżynkę i zaczęliśmy wspinaczkę.

Na naszym szlaku spotkaliśmy starszego pasterza wyprowadzającego stado kóz na górską łąkę. Jego psy obszczekały nas na przywitanie, ale pan uciszył je dłonią niczym czarodziejską różdżką. Pozdrowiliśmy go po grecku, odpowiedział lekkim skinieniem głowy i pokazał nam ścieżkę która wyprowadziła nas na rozległą polanę. Na tej wysokości nie było już drzew, nawet tych karłowatych, same cierniokrzewy. Te dawały o sobie znać na każdym kroku, wpijając swoje kolce w moje kostki. Ałć, ałć, ałć!

Jednak to ostatnia część wędrówki była najtrudniejsza. Musieliśmy przecisnąć się przez wąski przesmyk pomiędzy dwoma klifami. Stok był tam na tyle stromy, że musiałem wspinać się na czworakach. Grunt był mało stabilny, pokryty cierniokrzewami i luźnymi łupkami skalnymi, więc musiałem bardzo uważać. Do tego cała okolica była zasłana kozimi gówienkami. Mniam! Siostrzyczki od niebieskiego krzyża jednak znowu były na posterunku i udało nam się pokonać i tę przeszkodę.

Tuż przed samym klasztorem wyszliśmy z powrotem na asfaltową drogę, która zaprowadziła nas do samych wrót. W środku zastaliśmy tylko jedną zakonnicę. Nie była zbyt skłonna do rozmowy. Nam to wcale nie przeszkadzało. Uchachani usiedliśmy na ławeczce, tuż obok tego magicznego niebieskiego krzyża. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że osiągnęliśmy nasz cel. Oto i byliśmy na szczycie Xylokastro!

Droga na szczyt zajęła nam około 2 godzin.

Klasztor.

Na szczycie w koszulce "Make it happen".

Ludovic i ja - dzisiejsi zdobywcy Góry Klasztornej.

Widok na Xylokastro i Zatokę Koryncką.

piątek, 4 lutego 2011

Psy.

Kiedyś dawno temu, jeszcze w czasach podstawówki, na podwórku pogryzł mnie pies. Było to na tyle silne przeżycie, że od tamtego czasu po prostu unikam tych stworzeń. Pies nie jest moim najlepszym przyjacielem. O nie! Psy (a często również ich właściciele, którzy nie potrafią porządnie zadbać o swoje pociechy) to same utrapienia. Również tutaj, w Xylokastro.

Po ulicach i uliczkach Xylokastro szlaja się chmara bezpańskich psów. Większość to potężne wilczury, z długim ogonem i wywieszonym jęzorem. Biegają tak bez celu albo wylegują się w losowych miejscach w miasteczku. W nocy ich sylwetka rzuca długi cień na osamotnioną ulicę, co sprawia że wyglądają wilczo i niebezpiecznie. Najgorsze jest to że te psiury są kompletnie nieprzewidywalne. Czasami zachowują się agresywnie - warczą, szczekają, biją pianę. Innymi razy leniwie przyglądają się tylko przechodniom nie ruszając nawet lewym uchem. No i jak tu z moją fobią przebiec lub chociaż przejść obok takiego cerbera który nawet sam nie wie czego strzeże?!

Psy które rezydują na xylokastrońskich posesjach i wiedzą czego strzegą są jeszcze gorsze. Pozbawione poczucia wolności niemal zawsze zachowują się agresywnie w stosunku do przechodniów. Ujadają, rzucacją się na wszystkie strony. Gdyby mogły na pewno by ich wszystkich zagryzły. Na szczęście nie mogą, gdyż zwykle są za płotami albo przywiązane do bud. Jednak gdy przebiegam obok otwartej furtki zawsze mam duszę na ramieniu... Wyskoczy coś na mnie czy nie wyskoczy?

Uwaga zły pies!!

czwartek, 3 lutego 2011

Ziom Turek.

Na wolne łóżko które zostało po Szwedzie wprowadził się wczoraj Turek, Onur. Wydaje się być fajnym, interesującym ziomeczkiem. Mówi po angielsku, hiszpańsku i turecku. Poliglotyzm zawsze się chwali. Szkoda, że Onur jest jednym z krótkoterminowych wolontariuszy, więc nie zabawi na dłużej niż miesiąc. W marcu znów przyjedzie ktoś inny...

Mam nadzieję, że Onur nie popadnie w konflikt z tubylcami o kebab (gyros), kawę po turecku (kawa po grecku) czy baklawę. Nie o takie pierdoły wybuchały wojny na Bałkanach.

środa, 2 lutego 2011

Pielgrzymki do Lidla.

Ostatnimi czasy Lidl zainwestował grube pieniądze w rozpropagowanie swojej marki w Polsce. Intensywne kampanie reklamowe wdarły się do radia i na bilbordy. Nieustannie dźwięczy mi w uszach, że "Lidl jest tani", że "Lidl to mądry wybór" i że można było kupić tuż przed Świętami "siateczkę świeżutkich pomarańczy po równo cztery złote". W Gliwicach Lidla mam tuż pod blokiem i uważam ten sklep za moje osiedlowe delikatesy. Tam chodzę po mleko, bułki, owoce i warzywa. Bardzo sobie chwalę, nie powiem że nie.

Gdzie jest Lidl?

Na północnym wybrzeżu Peloponezu Lidle powyrastały prawie w każdym miasteczku. Chociaż poprawniej byłoby napisać "pomiędzy miasteczkami", gdyż hale lidlowskie położone są tuż za ich granicami. Wszystko jest jednak przemyślane. Ceny gruntu pewnie są bez porównania tańsze w terenie niezabudowanym, a w Grecji i tak każdy ma samochód lub motor, więc kto chce ten dojedzie. Także klienteli spragnionych niskich cen i produktów w niemieckich opakowaniach wcale Lidlowi tu nie brakuje. Uważam siebie za jednego z takich klientów. Problem jest tylko taki, że ja nie mam ani samochodu, ani motoru, ani nawet roweru czy hulajnogi. Τίποτα! Dlatego do Lidla muszę pielgrzymować. Na własnych nogach. Bez przesady, aż tak daleko to nie jest. Jakieś niecałe cztery kilometry. Piętnaście minut biegiem, nieco ponad pół godziny spaceru. Tylk raczej po jeden karton mleka iść się nie opłaca.

Jeszcze dalej?

W środku jak to w każdym innym Lidlu. Produkty podobne do tych które znajdują się na półkach w Polsce tyle że ze specjalną domieszką lokalnych specjałów - win, serów, oliwek (i oliwy), warzyw i owoców, słodyczy itd. Wszystkie greckie produkty mają naklejkę z flagą grecką, żeby było wiadomo co ichnie. Na opakowaniach dominuje jednak język niemiecki i angielski. Nikomu się nie chce tłumaczyć - przecież każdy widzi co kupuje. Nie?

Eisodos - wrota Lidla stoją przed Tobą otworem!

Po grecku Lidl to po prostu... Lidl. Szefostwo tej niemieckiej firmy nie poszło śladami Carrefour'a (który tutaj nosi nazwę "Μαρινόπουλος") i nie zdecydowało się na zmianę nazwy. Szkoda, bo nawet jeśli gdyby zapisaliby Lidla greckim alfabetem to byłoby dużo ciekawiej, a już na pewno bardziej swojsko: ΛΗΔΛ (albo ΛYΔΛ, nie jestem pewien co do ortografii). Lidl czy ΛΗΔΛ dla mnie to nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Biorąc pod uwagę kosmiczne ceny w Grecji i nieproporcjonalne do nich kieszonkowe, będę pielgrzymować do Lidla (ΛΗΔΛA) często. Bardzo często.

Lidl w (za) Xylokastro jest położony w przepięknym miejscu.