czwartek, 30 czerwca 2011

Szczęśliwie uwięziony na Naxos.

Na Naxos przypłynąłem w poprzednią środę. Miałem zostać tylko na weekend. Jednak zadziało się tak, że zostałem na ponad tydzień. Dlaczego? Cóż, najpierw była okazja rejsu na Santorini w niedzielę, której nie mogłem przepuścić. Jako że w poniedziałki od 15 czerwca dzieciaki nie mają już zajęć, zdecydowałem się zostać na wyspie na kolejny dzień i wspiąć się na Górę Zas. O tym wyczynie pisałem w poprzednim wpisie. Wieczorem tamtego dnia doszły mnie wieści o strajkach. W Atenach planowano 48 godzinny strajk generalny. Początkowo wydawało się, że promy będą żeglować normalnie, bo żaden z przewoźników ani myślał tracić pieniędzy w pełni sezonu. Okazało się jednak, że kursy promów uzależnione zostały od decyzji autonomicznych władz portowych. Ci zastrajkowali, blokując najważniejsze porty Attyki - Pireaus, Lavrio i Rafinę. Przez kolejne dni nie było szans, żeby się wydostać z Cykladów - no chyba że kajakiem, wpław albo prywatną łodzią. Oj. Co za pech! Zostałem więźniem Naxos. Byłem na pastwie wyspy i kolejnych decyzji oszalałych związków zawodowych.

Jak mi z tym było dobrze.

środa, 29 czerwca 2011

Góra Zas.

Gromowładny Zeus. Najważniejszy i najbardziej poważany z greckich bogów. Swojego boskiego rzemiosła nauczył się tutaj, na Naxos. Zanim zasiadł na szczycie Olimpu, dzieciństwo spędził na górze niedorastającej najwyższej górze Grecji nawet do pasa. Jednak każdy z bogów gdzieś bogowania musi się nauczyć. Zbocza najwyższego szczytu Cykladów to perfekcyjne miejsce na naukę.

Aby upamiętnić młodzieńcze wybryki Zeusa, tubylcy nazwali tę górę jego imieniem. Góra Zas. Góra Zeusa. 1004 m. n.p.m. Ze szczytu widać cały cykladzki archipelag. Idealne miejsce dowodzenia. Kto wie, może gołowąsy Zeus bogował sobie nad wszystkimi wyspami i wysepkami? Co więcej, w bezchmurny dzień, na horyzoncie można dopatrzeć się nawet Azji Mniejszej. Czy wpływy młodego boga sięgały aż tak daleko?

Legendy i mity na bok, na górę trzeba się było wspiąć. Razem z Ludo zrobiliśmy to naszą ulubioną metodą, na "azymut zero" - prosto przed siebie, aż dotrzemy na szczyt. Autostopem dojechaliśmy do wioski Filoti, skąd pieszo udaliśmy się pod górę. Wiedzieliśmy, że gdzieś jest szlak, który wiedzie na szczyt. Ba, istniały nawet dwie alternatywy podejścia szlakiem. Phi! Nasza taktyka była dużo bardziej pociągająca. Na "azymut zero" udało nam się na dwóch kołach, potem na czterech, czemu miałoby się nam na nogach nie powieść?

Podchodziliśmy pod górę, za przeproszeniem, na chamca, może nawet trochę bezmyślnie. Nie było stromo, ale wcale nie było przez to przyjemnie. Najpierw przedzieraliśmy się przez różnej maści osty i cierniokrzewy. W krótki spodenkach i butach do biegania strasznie scharataliśmy sobie łydki. Gdzie tylko mogliśmy, wspinaliśmy się na pasterskie murki i podążaliśmy ich śladem. Kilka razy obsunęły nam się pod nogami luźno poukładane kamienie. Raz kompletnie straciłem równowagę i tylko komiczny balans ciałem uratował mnie przed upadkiem w krzaki. A w krzakach czaiły się wszelkie nasze koszmary i paranoje. Wyobrażaliśmy sobie czyhające na nasze kostki żmije i węże. Jadowite mrówki i pająki. Szerszenie. Wszystko co gryzie i kuje. Na nasze szczęście spotykaliśmy same jaszczurki, pierzchające przed naszymi krokami. Niektóre były wielkości małej iguany. Ostatnią serią przeszkód były siatki, które pasterze porozwijali tak, żeby trzymać swoje trzody owiec i kóz pod jako taką kontrolą.

Oj tak, metoda na "azymut zero" bez dwóch zdań okazała się metodą dużo bardziej podniecającą, wyzwalającą większe, bardziej satysfakcjonujące dawki adrenaliny. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę fakt, że dla naszej dwójki zaprawionej w górskich wędrówkach, Góra (nastoletniego) Zeusa i jej marne tysiąc metrów technicznie rzecz ujmując okazała się pikusiem. Trzeba było ją trochę przyprawić, co zrobiliśmy stosując naszą opatentowaną metodę.

Po niecałej półtorej godzinie marszu od Filoti byliśmy na grzbiecie góry, którym podążyliśmy na samiutki szczyt. Góra została zdobyta!

Gromowładny.

Poniżej kilka panoramicznych zdjęć z najwyższego szczytu Cykladów!

Widok na wschodnią część wyspy.

Widok na południową część wyspy.

Widok na zachodnią część wyspy.

wtorek, 28 czerwca 2011

5 godzin: Fira, Santorini.

Tak więc zupełnie niespodziewanie znalazłem się na wyspie Santorini. Oszołomiony i rozkołysany zszedłem z pokładu "Aleksandra" na brzeg. Miałem 5 godzin zanim dziewczyny zbiorą wszystkich przylatujących skandynawskich turystów, żądnych pełnego słońca. 5 godzin na Santorini.

Z portu złapałem stopa do Firy, głównego miasteczka na wyspie. Kierowcą był właściciel jednego z santorińskich hoteli. Podwiózł mnie do samego centrum i polecił jak spędzić mój limitowany czas na wyspie:
- Koniecznie przejdź się Kalderą.

Kaldera - wielkie, przeważnie koliste zagłębienie w szczytowej części wulkanu, w którym znajduje się nowy stożek z kraterem. Kaldery powstają wskutek gwałtownej eksplozji, niszczącej górną część stożka wulkanicznego albo wskutek osiadania spowodowanego zapadaniem się stropu komory pomagmowej wraz z środkową częścią stożka wulkanicznego. Jedną z największych na świecie (o średnicy 10 km) jest kaldera na Santorini w Grecji. [wikipedia]

Fragment Kaldery w Firze.

No tak, Santorini to przecież zapadnięty wulkan! Kalderą koniecznie się przeszedłem. Miasteczko na skraju kaldery robiło wrażenie, choć było cholernie tłoczno i duszno. Niedaleko wyspy dokowały dwa olbrzymie statki pasażerskie, z których cała "podróżująca" gawiedź sznupała pewnie po kalderze razem ze mną. Miałem wrażenie, że chodziliśmy krok w krok, ale jednak w końcu udało mi się urwać. Tak daleko jak ja zaszło niewielu niedzielnych podróżników. Pewnie trochę dlatego że było pod górę, trochę dlatego że w tej części Kaldery nie było kawiarni i sklepów, a trochę dlatego że tam wysoko nie było tak stadnie.

Idź tam! Ja poszedłem w prawo.

Warto było jednak się trochę wysilić i wybić ponad kopuły cerkwi i ponad turystyczne tłumy. To naprawdę satysfakcjonujące uczucie widzieć coś czego nie widzi i nie zobaczy większość ludzi w promieniu niecałych pięciu kilometrów ode mnie. Kilkanaście minut więcej dreptania, a widoki nieprzeciętne. Im wyżej na Kalderze tym lepiej.

Kaldera, trochę ponad turystami.

Po kilku godzinach łażenia bez celu i wypstrykaniu kilkudziesięciu zdjęć zmęczyłem się trochę. Zszedłem do centrum i wmieszałem się w tłum. Zjadłem gyros i usiadłem na ławce żeby trochę poczytać. Już mi się łazić nie chciało, a moje pięć godzin powoli dobiegało końca. Złapałem autobus do portu, gdzie odnalazłem dziewczyny z "Apolla". Dostałem od nich darmowy bilet i zameldowałem się na promie jak Mr. Svedrup.

I jeszcze raz ta Kaldera, tym razem panoramicznie.

Przyznaję, że z ulgą wróciłem na Naxos. Doświadczenia z Santorini nie dorosły bowiem tym z Naxos nawet do pięt.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Kurs na Santorini.

Pisząc te słowa jestem właśnie na skraju wymiotów spowodowanych chorobą morską. Wszystko na pokładzie filigranowego promu "Aleksander", który z każdą minutą zamienia się w jakiś chory rollercoaster. Kapitan zdecydował się na żeglugę pomimo 8 stopni w skali Beauforta. Kurs? Santorini, najgorętsza i najbardziej pożądana wyspa wszystkich niedzielnych turystów i wczasowiczów głodnych pocztówkowej Grecji. Tak, tak, pocztówkowa Grecja jest właśnie na Santorini. Kwadratowe domki lśniące bielą, cerkwie z pastelowymi kopułami w kolorze najszczerszego błękitu, do tego zapierające dech w piersiach wulkaniczne klify i lazurowa laguna z gracją odbijająca promienie zachodzącego słońca. Tak wyglądają greckie pocztówki. Większość jest z Santorini, reszta z innych cykladzkich wysp.

Słowem, Santorini jest zupełnie nie w moim stylu. Z powodu braku czasu jak i funduszy Santorini odpuściłem sobie już dawno. Jednak życie lubi sprawiać mi bardzo, ale to bardzo przyjemne niespodzianki. Moje zadanie polega na tym, żeby być na nie gotowym, a okazje które przynoszą w lot. Bez zastanowienia.

Wczoraj wieczorem poznałem dwójkę couchsurferów z Finlandii. W miarę jak upijaliśmy się wspólnie, wyszło na jaw, że dziewczyny pracują na Naxos w skandynawskim biurze podróży "Apollo". Częścią ich obowiązków jest odbieranie gości z lotniska. Jedyne międzynarodowe lotnisko na Cykladach jest na Santorini. Tam też latają czartery z Oslo, Kopenhagi, Sztokholmu i Helsinek. Dziewczyny raz w tygodniu żeglują na Santorini. Eskortują wyjeżdżających i odbierają przyjeżdżających turystów.

- Musimy już iść. Jutro rano płyniemy na Santorini odebrać ludzi z lotniska.
- OK.
- Chcesz popłynąć z nami?
- A ile to będzie mnie kosztować? Jest koniec miesiąca... Wszystkie pieniądze wydałem na wypożyczenie deski windsurfingowej.
- Nic cię to nie będzie kosztować. Już my cię przemycimy.

Jak to napisałem wcześniej? Jeśli się nie ma pieniędzy to dobrze mieć znajomości. O 6 rano znalazłem dziewczyny w porcie w eleganckich koszulkach "Appolo". Rzeczywiście nie zajęło im długo, aby przekonać kapitana "Aleksandra", żeby mnie wziął na pokład. I oto jestem, na kołyszącym się na falach "Aleksandrze". Cały czas jestem na skraju wymiotów i pisanie wcale nie polepsza mojego stanu. Pieprzona choroba morska i do tego jeszcze solidny kac. Spróbuję zasnąć, żeby się rzeczywiście nie porzygać...

Gdy się obudziłem santoriński port przywitał mnie serdecznie:

Witamy na Santorini!

niedziela, 26 czerwca 2011

Co to znaczy "buggy"?

Z dwóch kółek przesiedliśmy się na cztery. Na jeden dzień wypożyczyliśmy wehikuł o nazwie "buggy". Cóż to takiego!?

Buggy to typ lekkiego samochodu rekreacyjnego. Wyposażony jest w duże koła z grubymi oponami, wytrzymałe zawieszenie, otwarte nadwozie oraz odsłonięty silnik umieszczony najczęściej z tyłu. [wikipedia]

Nasz buggy wyglądał tak:


Buggy na kamienistych bezdrożach Naxos.

Prawdziwe monstrum. Silnik groźnie warczy i łapczywie ssie dwanaście litrów na 100km. Wjedzie wszędzie. Żadna góra, żadna droga mu nie straszna. Tym przedziwnym sposobem kontynuowaliśmy nasze odkrywanie bezdroży wyspy w stylu "na azymut zero", bez konkretnego celu. Jazda! Po piasku, kamolach, byle nie po asfalcie.

Ekipa "Azymut Zero" na wydmach.

sobota, 25 czerwca 2011

Rowery dwa.

Kolejny dzień na Nacos obfitował w następną porcję przygód i adrenaliny. Ludo zagadał do szefa wypożyczalni rowerów górskich (która nota bene także należy do klubu Flisvos) i załatwił dwie walczące maszyny. Za friko, ma się rozumieć. Albo za jeden uśmiech. Na konto Ludo. Jak się na takie szaleństwa nie ma kasy, to warto mieć przynajmniej znajomości.

Tym razem Ludo był równie zielony co ja - jeszcze nie miał okazji zapuścić się w głąb wyspy. Ekscytacja sięgała zenitu, gdy raniutko, skoro świt, dostaliśmy po dwa koła każdy. Do tego jeszcze kask, bidon i zestaw naprawczy. Anton, szef wypożyczalni, rozłożył przed nami mapę wyspy i pokazał nam trasę. OK. Pasy zapięte? Jedziemy!

Wspinaczka.

Już po kilkuset metrach za miasteczkiem zaczęła się wspinaczka. Mieliśmy sporo świeżej energii, więc dla nas to był żaden problem. Jechaliśmy mocno, przed siebie. Tak mocno, że dość szybko ominęliśmy zjazd, który polecił nam Anton. Trudno! Poznamy inną część wyspy, powiedzieliśmy sobie i przybiliśmy sobie piątki.

Przez pierwszą część wyprawy pedałowaliśmy asfaltowymi drogami, głównie pod górę. Po drodze minęliśmy kilka odkrywkowych kopalni marmuru i niewiele dusz. Ludzie na Naxos do przemieszczania używają głównie jednośladów - skuterów lub motorów, a wśród turystów najpopularniejsze są quady. Większość z tych którzy nas mijali trąbili dopingując naszą walkę ze wzgórzami wyspy.

Kopalnia marmuru.

Kiedy przejeżdżaliśmy przez górskie osady, ludzie pozdrawiali nas serdecznie: "ja sas!" Tak jak na polskich szlakach tak i tu góruje serdeczność i otwartość. Kompletnie inna Grecja od tej której zaznałem w Atenach czy Tessalonikach. W Melanes, Kourounochori, Kinidaros i Moni nie ma strajków, szumu, kurzu, smogu, stresu, śmieci. Nie ma tam też Albańczyków i Afrykanów próbujących wcisnąć ci podróbę torby Prada na każdym rogu. Jest spokojnie, sielankowo, naturalnie. Dokładnie tak jak lubię.

Ludo i kościół w Kourounochori.

Z Moni było już z górki. Cały czas jechaliśmy asfaltem, ale byliśmy już znudzeni równościami naszej trasy. Mieliśmy do dyspozycji świetny sprzęt i cały czas sporo energii do zużycia. Zastosowaliśmy francuską metodę "azymut zero", żeby dodać trochę sobie urozmaicić życie na siodełkach. "Azymut zero" polega na jechaniu prosto do celu, bez żadnych zbędnych zakrętów, objazdów itd. Ze wzgórza widzieliśmy morze. Pojechaliśmy więc prosto, jak z bicza strzelił, aż się zakurzyło. I nie przestaliśmy pedałować dopóty dopóki fale nie były dosłownie na wyciągnięcie ręki.

Drużyna Azymut Zero na szlaku.

piątek, 24 czerwca 2011

Książęta wiatru.

Z półbogów śniegu, szusujących po stokach góry Helmos, narodzili się książęta wiatru. Ludo i ja odpuściliśmy dwa i pół tysiąca metrów nad poziomem morza, na rzecz samego poziomu morza. Wszystko było inaczej - narty zamieniliśmy na deski windsurfingowe, płatki śniegu na przesoloną wodę Morza Śródziemnego, Kalavrytę na Naxos. Nie zaprzestaliśmy jedynie szusu. Tak wtedy jak i teraz wiatr szumiał nam w uszach w miarę jak nabieraliśmy prędkości.

Windsurfing jest specjalnością klubu Flisvos. Od dobrych dwudziestu lat, windsurferzy z całej Europy przyjeżdżają poszaleć na naxońskiej lagunie. Tu dają się porwać wiatrom i falom. Wręcz wydaje się, że bezmyślnie oddają się na ich pastwę. Jednak nie. Windsurfing, jak każdy inny sport którego zakosztowałem, to prawdziwa sztuka.

Ludo jest już na wyspie od ponad dwóch tygodni i jako pracownik Flisvos cieszy się wieloma przywilejami. Między innymi może do woli używać sprzętu wodnego. Już pierwszego dnia zostałem zaproszony na lagunę. Wypożyczyłem deskę, żagiel i kapok. Jako członek rodziny Ludo dostałem 30% zniżkę.

Baza windsurfingowa Flisvos.

Po wyciągnięciu deski na plażę i dość szybkiej instalacji żagla - klik! - dostałem szybką i składną lekcję windsurfingu w teorii. Po pierwsze: wdrapać się na deskę, po drugie: utrzymać równowagę i wyciągnąć żagiel z wody, po trzecie: zrobić dwa kroczki do tyłu, zająć pozycję do surfowania, po czwarte: powoli otworzyć żagiel tak, żeby złapał wiatr.

Moje pierwsze próby samego utrzymania równowagi na desce kończyły się zawsze tak samo. Pluskiem. Plum! Pierwszego dnia wypiłem też hektolitry morskiej wody. Tfu! Było ciężko, ale też warunki na morzu nie sprzyjały nauce. Wiało jak cholera jasna, ze 45 węzłów. To się równa jakimś 80 km/h albo 9 stopniom w skali Beauforta. Kapelusze z głów urywało. Oczywiście to pogoda wyśmienita dla doświadczonych surferów. Co i rusz mijali mnie śmigiem w kierunku otwartego morza. Ich deski trzepotały na falach, a żagle wydymały się niczym chomicze policzki. Najprzedniejszy wiatr. Tylko ja nie potrafiłem z niego skorzystać. Walczyłem z żaglem jak z wiatrakiem. Walczyłem dzielnie i już wtedy uważałem się za (przyszłego?) księcia wiatru. Jeszcze poskromię te podmuchy, myślałem.

W ciągu pierwszej godziny udało mi się postawić maszt ze cztery, może pięć razy. W sumie przepłynąłem jakieś dziesięć, maksymalnie dwadzieścia metrów. Ale walka do upadłego opłacała się. Nawet te kilkanaście sekund, kiedy udało mi się ujarzmić żagiel i złapać w niego jakiś soczysty podmuch, wprawiało mnie w stan prawdziwej euforii. Co za upojenie. Zastrzyk adrenaliny był olbrzymi. Razem z wiatrem, powoli łapałem bakcyla na windsurfowanie...

Książę wiatru - dzień drugi.

Drugi dzień spędzony na desce był dużo bardziej owocny. Wiatr zelżał do 10-15 węzłów. W takich warunkach nie miałem żadnych problemów z utrzymaniem równowagi na desce i mogłem się skupić na ćwiczeniu zwrotów. Wychodziło mi to pokracznie i co któryś zwrot musiałem napić się dziennej dawki słonej wody. Zatoka zaroiła się windsurfowymi żółtodziobami takimi jak ja. Pływałem przez dobre trzy godziny i z każdą minutą czułem się pewniej. Po tym czasie stwierdziłem, że czas przestać, bo właśnie wydawałem moje ostatnie centy na windsurfingowy nałóg. Tak, tak, nałóg. Bardzo drogi nałóg, jeśli się żyje z wolontariackiego budżetu.

Po dwóch dniach na desce stało się dla mnie jasne, że motto klubu Flisvos ("be careful... Naxos is addictive" -- "uważaj... Naxos uzależnia") wcale nie jest tanim chwytem marketingowym. Wyspa Naxos uzależniała mnie z każdą kolejną spędzoną tam godziną...

czwartek, 23 czerwca 2011

Flisvos: sport club Naxos.

Flisvos to centrum sportu przy plaży św. Jerzego na wyspie Naxos. Niedaleko stąd do Chory Naxos, głównego siedliszcza wyspy, a także do pięknej błękitnej laguny. Centrum Flisvos ciągnie się wzdłuż plaży przez dobre kilkaset metrów.

Tak się złożyło, że mój pobyt na Naxos zcentralizował się wokół Flisvos. Moja wtyczka? Ludovic, przyjaciel z Francji, o którym już tyle razy pisałem na łamach tego bloga. Skubaniec zaałapał się na pracę w recepcji głównego hotelu klubu Flisvos. Dla Ludo praca dla Flisvos jest jak złote runo. Daje nieskończone możliwości aktywności fizycznej i imprezowania. Rano windsurfing, kite-surfing, katamarany, rowery górskie, piesze wędrówki, quady... Popołudniu praca w recepcji. A w nocy, po pracy, balangi na plaży do białego rana. Cóż więcej?

Obserwując beztroskie życie Ludo na wyspie, zielenieję z zazdrości i po cichu knuję plany na pracę sezonową na Naxos w przyszłe wakacje. Więcej o Flisvos, moim przyszłym pracodawcy, tutaj.

środa, 22 czerwca 2011

Inwazja na wyspę Naxos.

Po powrocie ze Stambułu, miałem jeszcze trochę wolnego, więc zamiast siedzieć i obijać się w Xylokastro chciałem uderzyć w greckie wyspy. Do tej pory bylem na dwóch - pod koniec maja na przecudownej Lefkadzie i w marcu na Krecie. Żadna z nich jednak mnie w pełni nie usatysfakcjonowała, gdyż względem moich osobistych kryteriów ani Lefkada, ani Kreta nie są tak naprawdę wyspami. Lefkada jest tak blisko kontynentu, że nie trzeba być mistrzem olimpijskim w skoku w dal, żeby przeskoczyć na wyspę suchą stopą. Kreta natomiast jest tak wielka, że w greckich mniemaniach to prawieże kontynent. Wobec dyskwalifikacji obydwu zwiedzonych "wysp", musiałem zobaczyć choć jedną prawdziwą grecką wyspę. Opcje były trzy: Lesvos (Ellen, była wolontariuszka z Belgii), Chios (Marcin, wolontariusz z Opola) oraz Naxos (Ludovic Lerussi, półbóg śniegu). Po kliku godzinach rozważań padło na Cyklady: Naxos! W kolejnych wpisach okaże się co mnie przekonało do takiego wyboru.

Już następnego dnia, tuż przed północą, jednoosobowa ekspedycja, wylądowała u brzegu wyspy Naxos, największej na archipelagu Cykladów. Strzeżcie się jej mieszkańcy!

wtorek, 21 czerwca 2011

Ekspresowe przepakowanie.

Oddychaj:

byleś się tylko przepakował na czas. Wyprał brudną bieliznę. Wyschnie na pewno. W xylokastrońskim, popołudniowym słońcu wszystko schnie na wióry. Wieczorem ugotuj sobie coś dobrego i zdrowego. Za dużo, tak żeby zostało na jutro. Wiedz, że domowe jedzenie smakuje lepiej poza domem, gdzieś w drodze. Wiedz też, że horyzonty rozstępują się tylko przed tymi, którzy mają wystarczająco dużo odwagi, żeby kroczyć naprzód. Tak właśnie zrób. Oddychaj, oddychaj głęboko. Krocz też dalej, na złamanie karku i kolejnych horyzontów.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Powrót do Yunanistanu.

Głupol ze mnie, że kupiłem bilet w obie strony. Fakt, zaoszczędziłem trochę kasy, ale przez to utraciłem możliwość manewru. Plan powrotu do Grecji przez jedną z wysp na Morzu Egejskim - Chios bądź Lesvos - wziął w łeb, bo biuro przewoźnika Metro w Stambule nie chciało mi oddać pieniędzy. Byli niereformowalni. Nie chcieli nawet wymienić mi tegoż biletu na jakieś połączenie krajowe, na przykład do Izmiru lub Ayvaliku, skąd mógłbym popłynąć do Grecji. Trudno, sam jestem sobie winny. Sam sobie związałem ręce, sam sobie strzeliłem w stopę. Argh! No ale już, stało się, pluć sobie w brodę w nieskończoność nie będę. Zdecydowałem po prostu wrócić do Yunanistanu kilka wcześniej, tak żeby jeszcze zostawić trochę miejsca na jakąś wyspę w czasie moich "wakacji".

W biurze tureckiego przewoźnika Metro zarezerwowałem więc bilet na poniedziałek i w ten właśnie dzień pożegnałem się ze wspaniałością Stambułu. Prawdę mówiąc, nigdy nie jechałem autobusem o wyższym standardzie. Na pokładzie biega steward serwując zimne i gorące napoje, a także różnorakie przekąski. W cenie biletu, ma się rozumieć. Żeby nie było nudno, każdy pasażer ma swój osobisty komputerek pokładowy, dzięki któremu można oglądać telewizję, filmy oraz słuchać muzyki. Pierwsza autobusowa klasa. Co ja mówię! Klasa biznes.

Akına i Wynter pożegnałem w centrum Beşiktaşu, dzielnicy Stambułu, w której mieszkają. Stamtąd, a także ze wszystkich innych części miasta, przewoźnik Metro organizuje minibusy, które dowożą pasażerów na stambulski dworzec autobusowy. O tym dworcu można by napisać niejeden dobry kryminał. Jest to bowiem gigantyczny labirynt. Minibus kluczył po niezliczonych korytarzach i uliczkach dworca - to w podziemiach, to na powierzchni - zanim znalazł mój peron.

Powiedziano mi, że autobusy z Turcji do Aten nigdy nie są obłożone i zawsze można dostać bilet na ostatnią chwilę. Na dworcu byłem dobre pół godziny przed odjazdem, aby odebrać bilet, który przezornie zarezerwowałem. Okazało się, że autobus był prawie pełny, a moja rezerwacja.. no cóż, Turcy z biura Metro chyba nigdy jej nie zakodowali. Na szczęście były jeszcze miejsca i rzutem na taśmę, prawie jak sprinter, wpakowałem się spocony do klimatyzowanego wnętrza autobusu. Odetchnąłem. Oj, jak było przyjemnie.

Usiadłem. Autobus zapełniał się w mgnieniu oka, jednak miejsce obok mnie długo pozostawało wolne. Moja pierwsza myśl: pięknie! Może się tym razem wyśpię! Mając dwa siedzenia dla siebie, nawet taki chłop jak ja jest w stanie skutecznie zwinąć się w kłębek i jakoś przekimać te kilkanaście godzin podróży. Druga myśl, dużo silniejsza od pierwszej: a co jeśli przysiądzie się jakiś grubas? Już kiedyś tak podróżowałem autobusem. Siedziałem obok gościa, który zajmował ciut więcej niż swoje siedzenie. Nie było to komfortowe podróżowanie. Co zatem jeśli przysiądzie się grubas? Myśl powtarzała się w mojej głowie, rosła w siłę. Nie myśl o tym, nie myśl, cholera jasna!

Wybiła godzina odjazdu. Nikt nie przyszedł. Uff... Rozciągnąłem się i odetchnąłem z ulgą. Wtem, nie wiadomo skąd, do autobusu wszedł mój wyśniony grubas. Dokładnie taki, jakiego sobie wymyśliłem. Może nawet trochę większy. Z trudem przecisnął się pomiędzy siedzeniami szukając swojego miejsca. Ja już doskonale wiedziałem gdzie usiądzie. Sam sobie go wymyśliłem. Wskazał na miejsce obok mnie, to przy oknie. Ustąpiłem, ze słyszalnym westchnieniem. Usiadł. Bez przesady zajmował półtora siedzenia, a jego brzuchol sięgał oparcia fotela przed nim. Jakby tego było mało, śmierdział potem i kiełbasą, słuchał jakiejś masakrycznej techniawki na cały regulator swojego iphone'a. Ech. Nie dane mi było zaznać intymności tej nocy. Dżisas, ale sobie wykreowałem rzeczywistość! Niesamowite jak szybko myśli są w stanie zmaterializować się. Uśmiechnąłem się. Sytuacja ta przypomniała mi bowiem o prostym mechanizmie funkcjonowania wszechświata: chcesz i masz.

Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że mój wielgachny kompan podróży jechał tylko do Xanthi, miasta w połowie drogi pomiędzy Stambułem a Atenami. Przez kilka dobrych godzin musiałem znosić towarzystwo wielorybiego cielska i robiłem to bez fochów, nawet, powiedziałbym, z uśmiechem na twarzy. Cóż innego mogłem zrobić w takiej beznadziejnej sytuacji?

Oglądałem trochę tureckiej telewizji, słuchałem muzyki, medytowałem. Byle do Xanthi. Na granicy tureccy celnicy wybrali mnie na przeszukiwanie bagażu. Interesujące, bo żaden z Turków nie został "losowo" wywołany do kontroli. Po greckiej stronie było dokładnie odwrotnie - Grecy przeszukali tylko Turków, tak jakby narodowość miała się w jakikolwiek sposób do dobrych lub złych intencji. Cóż, tak to już jest na granicach. Czasem jednak o tym zapominam - ja, rozpieszczony przez Schengen. Z drugiej jednak strony, fajnie zbierać pieczątki w paszporcie.

Ostatni sklep wolnocłowy przed Schengen.

Po przekroczeniu granicy wszystko poszło gładziutko. Najpierw tak wyczekiwane przeze mnie Xanthi i wysiadka mojego wielorybiego przyjaciela. Potem pamiętam jeszcze przystanek w Salonikach. Resztę podróży przespałem. W końcu miałem obydwa siedziska dla siebie.

niedziela, 19 czerwca 2011

İstanbul: memoire z miasta przerzuconego nad Bosforem.

Gwar miasta, wewnętrzny monolog Stambułu, cały czas szumi mi w głowie. Jest głośno. Taksówkarze trąbią jak szaleni. Uliczni handlarze zachęcają do zakupów. Restauratorzy wciągają wręcz do swoich lokali wychwalając pod niebiosa specjały kuchni tureckiej. W oddali dzwoni mi w uszach nawołujący do modlitwy imam, tętniący koraniczną mantrę w dusze i umysły stambulczyków z wysokości minaretów. O 5 rano budzi całe dzielnice, albo jak to było często w moim przypadku, po muzułmańsku układa do snu po ciężkiej nocy w jakimś azjatyckim barze.

Stambulskie obrazy rozpierają mi czaszkę. Cały czas są pełne życia i koloru jak przyprawy piramidami wysypane na straganach Bazaaru. Wcale nie blakną. Wręcz przeciwnie, z czasem stają się coraz bardziej wyraziste, dojrzewają mi w pamięci, pęcznieją. Przetłoczone ulice, zadymione kawiarnie, wędkarze na moście Galata. Święci Tureccy siedzący, wylegujący się na schodach lub na starych, zbutwiałych krzesłach tuż przed swoimi sklepami i domami. Niezliczone łódeczki - łupinki orzecha - niestrudzenie kursujące pomiędzy dwoma kontynentami. Azja-Europa, Europa-Azja. I znowu, i znowu. Z mrówczym uporem starają się połączyć dwa kontynenty, udowodnić politykom i geografom, że Bosfor tak naprawdę jest węższy niż myślą.

Derwisze nieustannie kręcą się, wirują, coraz szybciej i szybciej. Nabierają takiej prędkości, że nawet mój błędnik dostaje kociokwiku. Kołyszę się, kręcę razem z nimi. Z trudem łapię równowagę. A to dopiero początek pijaństwa - to dopełniają hektolitry wypitej czarnej herbaty i lokalnego piwa Efes.

W moich wspomnieniach jest też parno od łaźni tureckiej zwanej hamamem, gdzie zostawiłem sporo potu i skóry. Zapach oliwkowego mydła z hamamu miesza się z zapachem tkanin i świeżo ciosanego drewna. Wszystko dopełniają aromaty przypraw z bazaaru i woń grillowanych mięs, wszechobecna na każdym kroku, penetrująca moje nozdrza nawet teraz, kiedy piszę te słowa, kilkaset kilometrów od kucharzy i kuchcików odpowiedzialnych za ruszty.

Tak właśnie dotknąłem Stambułu. Delikatnie, lecz wszystkimi zmysłami. Tak właśnie dotknąłem Stambułu: na zawsze skradłem i przemyciłem do Unii cząsteczkę tego co w Stambule tureckie i tego co w Turcji stambulskie.

sobota, 18 czerwca 2011

Azja.

Byłem w Azji! Co z tego, że to tylko stambulska Azja, co z tego, że Mniejsza, co z tego że tylko na wieczór. Azja to Azja. Kropka. Żadne takie gadanie nie umniejsza faktu, że byłem w Azji, jadłem w Azji i tamże upiłem się tureckim piwem. Również w Azji oglądałem w barze finał tutejszej ligi koszykarskiej. Galatasaray uległo Fenerbahçe trzema punktami. Były emocje.

Z europejskiej części Stambułu najłatwiej jest się przedostać na drugi brzeg łodzią. Kursują tam bardzo często i nie kosztują kroci, zaledwie 1.75TL. Przypominają jednak łupinki orzecha i w konfrontacji z barkami i frachtowcami żeglującymi przez Bosfor nie mają żadnych szans. Dlatego też nie wypływają po zmroku. Nawet Turcy nie są tacy szaleni.


Cieśnina zwana Bosforem. Po lewej Europa, po prawej Azja, a środkiem biegnie sobie most.

Z powrotem nie było więc opcji przeprawy łodzią. Wróciliśmy więc dolmuşem - busikiem, taką wieloosobową taksówką - przez most. Most! Niezwykła konstrukcja łącząca Wschód z Zachodem, Azję z Europą. Niepowtarzalne przeżycie, zmienić kontynenty tak mimochodem, niby od niechcenia. A są ludzie którzy robią to codziennie.

Turcja, obok Rosji i Egiptu, to jedyny kraj na świecie rozciągnięty na dwóch kontynentach. Myślę, że takie stanie rozkrokiem nad Bosforem ma wielki wpływ na mentalność Turków. Musi. Po lewej europejski liberalizm, po prawej osmańskie korzenie. Jeśli sądząc po wynikach ostatnich wyborów, to Turkom dużo bliżej do Wschodu niż Zachodu. Już któryś raz z rzędu wygrała partia silnie związana z różnymi islamskimi ruchami. Ci zdominowali większość tureckich prowincji. Zwolennicy i spadkobiercy sekularnej filozofii Atatürka wygrali tylko w Stambule i Izmirze, a na wschodnich rubieżach swoje mieli do powiedzenia Kurdowie, najliczniejsza nacja świata bez swojego państwa. Po której stronie Bosforu jest zatem Turcja? Po której stronie są Turcy? Mogłoby się wydawać, że po tej azjatyckiej. Ja jednak odpowiem inaczej: oni są po obu stronach, drodzy czytelnicy, po obu...

piątek, 17 czerwca 2011

Stambulskie klimaty: nargile, çay i tavla.

W wolnym czasie Turcy poświęcają się jednej z trzech rozrywek: piją çay (czarna herbata parzona po turecku), grają w tavlę (gra planszowa często nazywaną backgammon albo tryk-trak) lub palą nagrilę (fajka wodna). Nieczęsto zdarza się, że wszystkie powyższe czynności robione są w tym samym miejscu, o tym samym czasie.

Turecki çay.

Co więcej, wszystkie te aktywności potencjalnie trwają godzinami. Ciągną się i ciągną... i ciągną. Tyle że wszystkie są tak przyjemne w obyciu, że nigdy nie wiadomo ile godzin upłynęło, ile litrów herbaty się wypiło, ile się wypaliło... Czas po prostu sobie płynie. Tu łyczek herbatki, tam sztach z fajki i gramy dalej w tavli. Rzut za rzutem. Tak to jest w Stambule.

Tavla.

Ma to swój przepiękny klimat. Całe życie można spędzić grając, pijąc i paląc. Brzmi to trochę strasznie, tak jakby była mowa o poważnych nałogach. Jednak nie! Tutaj jest raczej mowa o tureckiej modle spędzania wolnego czasu z rodziną, przyjaciółmi, współpracownikami, a także nieznajomymi. Z kimkolwiek i gdziekolwiek! Tak to się robi w Turcji!

Nargile.

czwartek, 16 czerwca 2011

Hamam.

Wizyta w tureckiej łaźni była moim najwyższym priorytetem podczas pobytu w Stambule. Wprost nie mogłem się doczekać. Byłem podniecony do granic możliwości. Perspektywa wielkich, włochatych Turków masujących i szorujących moje ciało na marmurowych posadzkach wprawiała mnie w stan niesamowitej ekscytacji. Serio.

Kiedy tylko mój kurdyjski przyjaciel, Akın oznajmił:
- Dziś wieczorem idziemy do hamamu - wybuchnąłem gromkim "hurra!".

Niepozorny szyld łaźni tureckiej.

Przy samym wejściu, niewysoki, szczupły Turek ściągnął mi buty i zręcznie wsunął klapki na bose stopy. Dwa numery za małe, ale kto by się tym przejmował w takim momencie. Dostałem też dwa cienkie ręczniki. Stamtąd poprowadzono mnie na górę, do pokoiku przypominającego celę. Nie więcej niż 3 metry kwadratowe. Stało tam jednoosobowe łoże, szafka i wieszak. Nie było się gdzie ruszyć. Rozebrałem się i owinąłem jeden z ręczników wokół bioder. Zamknąłem na klucz moją celę i ruszyłem w kierunku drzwi z napisem "sauna". Akın i dwie towarzyszące nam dziewczyny czekali przed wejściem. Wrota sezamu łaźni tureckiej rozwarły się. Weszliśmy.

Już w korytarzu prowadzącym do głównych pomieszczeń było gorąco i wilgotno. Podłoga była cała w marmurze. Wstrzymałem oddech. Czułem się jak sułtan, szejk albo pasza. Oto kroczyłem po marmurowej posadzce łaźni na masowanie i szorowanie.

Obydwa główne pomieszczenia były w kształcie kwadratu. Epicentrum każdego z nich stanowił marmurowy stół ledwie sięgający kolan. Przy ścianach stały bidety, w które lała się woda. Było duszno, parno, gorąco. Kilku delikwentów siedziało na posadzce, tuż przy bidetach i powolnymi ruchami wylewało na siebie wodę drewnianym naczyniem. Na stole leżało dwóch innych nad którymi "znęcali się" tureccy masażyści. Byli dokładnie tacy jakimi ich sobie wyobrażałem. Potężni w barach, wąsaci, włochaci, z wielkimi brzuchami. Patrząc na nich miałem wrażenie, że mogliby złamać moją kończynę w dwóch palcach, jeśliby tylko zechcieli.

Czekając na moją kolej, zawitaliśmy do sauny. Ta była fińska, taką jaką znam i lubię. Po kilku minutach jeden z tych wielgaśnych masażystów wszedł do sauny, skinął na mnie ręką. "Chodź no tu, synku. Zaraz ci pokażemy..." Poczułem się jak skazany. Wyszedłem razem z Akınem, po którego przyszedł drugi z masażystów.

Najpierw kazano mi usiąść przy bidecie. Chlusnęła woda. Gość mnie zaczął szorować namydloną rękawicą. Zamknąłem oczy i pozwoliłem mu zrobić wszystko to co zrobić należało. Byłem rozciągany na wszystkie strony. Masażysta klepał mnie, mydlił, opłukiwał i znowu klepał, mydlił, opłukiwał. Czułem się zupełnie bezwładny, jak jakaś zabawka w jego potężnych kleszczach. Zrogowaciały naskórek schodził ze mnie jak z liniejącego węża. Przyjemne uczucie zedrzeć z siebie martwą skórę!

Po umyciu i wyszorowaniu, masażysta przeszedł do głównego punktu programu - masażu. Położyłem się na rozgrzanym marmurowym stole. Najpierw na brzuchu. Było bardzo intensywnie. Kości chrupały: trzask, trzask, jak z bicza strzelił. Trochę bałem się, że coś mi pęknie na dobre, ale widać masażysta wiedział co robi. Zaufałem mu. Zamknąłem oczy. Było mi po prostu cholernie dobrze...

Po masażu usiadłem przy bidecie i litami wylewałem na siebie zimną wodę, wzorem tych delikwentów których zobaczyłem przy wejściu.

Po tej ostatecznej krioterapii w tureckiej łaźni, wyszedłem do holu kompletnie rozluźniony. Łazienny omotał mnie ręcznikami. Pierwszy wokół bioder, drugi na ramiona, a trzeci - malutki - na głowę. Wyglądałem komicznie:

Tuż po.

Cóż z tego, skoro było tak przyjemnie. Wróciłem po schodach do swojej "celi" i wyłożyłem się na łóżku, przypominającym raszpel z epoki PRLu. Oj, jak dobrze! Katharsis! Oczyszczenie. Zewnętrzne - na pewno. Jednak czułem się też oczyszczony wewnętrznie. Całe doświadczenie łaźni tureckiej przypominało bowiem medytację. Oczyściło nie tylko ciało, ale też duszę.

środa, 15 czerwca 2011

Po Stambule się bez celu włóczenie.

Wszedłem w Miasto bez żadnego planu. Tak lubię. Z dzielnicy Beşiktaş wskoczyłem do wieloosobowej taksówki zwanej dolmuş, która za dwie liry zawiozła mnie na plac Taksim. W Stambule wszystko kręci się wokół tego placu: Taksim, Taksim, Taksim. Ja też się trochę wokół tego placu pokręciłem. Potężny kawał ziemi. Jeśli rewolucje zawitają raz jeszcze do Turcji, wiadomym jest gdzie odbędą się protesty, demonstracje, burdy i starcia z policją. Tak właśnie, na placu Taksim.

Plac Taksim.

Z Taksimu udałem się główną ulicą handlową w kierunku wieży Galata. W sumie było bardzo europejsko. Nie wiem czemu mnie to zdziwiło, cały czas byłem przecież w Europie. Architektura budynków przypominała późną secesję. Po ulicach i uliczkach brukowanych kocimi łbami jeździł klasyczny tramwaj. Było europejsko, ale miałem nie odparte wrażenie, że cofnąłem się w czasie do lat 20 albo 30 ubiegłego stulecia. I oto właśnie zawitałem do Stambułu słynnym pociągiem Orient Express...

İstiklal Caddesi - stambulska ulica niepodległości.

Potem była wieża Galata, pod którą upiłem się świeżo wyciskanym sokiem z marchwi i pomarańczy. Pycha! Na górę nie wchodziłem - szkoda na takie rzeczy kasy i czasu. Podreptałem więc dalej, bez konkretnego celu, pragnąc po prostu doświadczyć atmosfery miasta. Ekhm, Miasta.

Wieża Galata.

Wąskie, cuchnące uliczki poprowadziły mnie od wieży Galata do mostu o tej samej nazwie. Przy barierkach ciurkiem stali zapaleni tureccy wędkarze, raz po raz wyciągając z brudnej, bosforskiej wody sardynki. Podobno lokalny specjał, który można spałaszować z chlebem, po drugiej stronie mostu. Nie wiem, nie próbowałem.

Na moście Galata.

Z mostu udałem się na bazaar... przejściem podziemnym:

Przejście podziemne w Stambule. Szpilki nie włożysz!

Powłóczenie skończyło się na bazaarze pełnym przypraw, bakali, pięknej ceramiki i różnych innych tureckich dupereli. Żałuję, że nie mam ze sobą zbyt dużo pieniędzy, bo z chęcią kupiłbym cały ten bazaar!

Bazaar.

wtorek, 14 czerwca 2011

Ze Stambułu: leniwie, deszczowo.

Drugiego dnia chciałem uderzyć w Stambuł. Nic z tego nie wyszło. Nad miastem szalała burza. Błyskawice, wicher i rzęsisty deszcz od samego rana. Nie przejąłem się tym zbytnio.
- In szallach! Będzie co ma być.

Widok z balkonu Akına na deszczowy Stambuł.

I tak bez zbędnego pośpiechu, bez zbędnej napinki, zostałem przez większość dnia w domu razem z Akınem i Wynter. Oglądaliśmy głupie kreskówki, jedliśmy po turecku, paliliśmy nargillę i piliśmy whiskey. A za oknem Istambuł cały czas wyglądał podobnie:

Widok z balkonu 2.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

U sufich, czyli pierwsza noc w Stambule.

Po sennym poranku i leniwym popołudniu do Stambułu zapukał wieczór. Ten zaczął się od kawy po turecku. Tak, tak, to dokładnie ten sam specjał co kawa po grecku, tyle że parzona w Turcji. Po kawie udaliśmy się do meczetu sufich na semę. Gwoli wyjaśnienia, sufizm to zbiorcze określenie nurtów mistycznych w islamie. Sema natomiast jest rytuałem sufickich derwiszy z tureckiego zakonu Mevlevi. W trakcie semy ubrani na biało derwisze wirują, obracają się w transie wokół własnej osi. Robią to w rytm hipnotyzującej muzyki, odrzucając własne ego i próbując osiągnąć jedność ze wszechświatem. Jest to niesamowita forma aktywnej medytacji o której czytałem kiedyś na studiach.


Wirujący derwisz z tureckiego zakonu Mevlevi.

Nigdy jednak nie przypuszczałem, że będzie mi dane doświadczyć semę na własne oczy. Nawet przed przyjazdem do Stambułu nie miałem takiego zamiaru. A tu proszę. Przyjeżdżam tu i już pierwszego wieczora jestem zaproszony do meczetu na semę. Nie przedstawienie dla turystów, ale autentyczny rytuał!

W meczecie sufich było cholernie duszno. W pierwszym z pomieszczeń zostawiliśmy buty i dziewczyny. Tak trzeba. Kolejne dwa pokoje były pełne sufich siedzących na podłodze w białych czapeczkach. Wszyscy w ciszy konsumowali kolację. Ostatnie, największe pomieszczenie było wyłożone pięknymi dywanami. Na ścianach widniały inskrypcje w języku arabskim. W lewym rogu było coś na wzór ołtarza, przed którym klęczało kilku modlących się sufich. Usiedliśmy na podłodze.

Lubię meczety bardziej niż kościoły. Człowiek czuje się w nich jak w domu. Prawda, w tradycyjnym i konserwatywnym domu, w którym nie wszystko wszystkim wolno, ale zawsze w domu. W kościołach jest dużo zimniej - dosłownie i metaforycznie. W kościołach czuję strach, wstyd i upokorzenie. Ale ja tu miałem o semie.

Przed rozpoczęciem ceremonii pozwijano dywany. Wszyscy muzułmanie, w tym moich dwóch znajomych, przeszli do pokoju obok, oddzielonego od tego z ołtarzem szklaną ścianą. Tam już przygotowywali się muzycy. Ja musiałem zostać przy ołtarzu, razem z innymi turystami. Miało to taką zaletę, że zamiast mruczeć sufickie mruczanki i śpiewać sufickie piosenki mogłem w pełni delektować się wirującymi derwiszami. Muzułmanie siedzący razem z "orkiestrą" byli do derwiszy odwróceni plecami.

Kiedy pierwsi derwisze wstąpili powolnym krokiem do pomieszczenia z ołtarzem byłem podekscytowany. Czułem się jak w teatrze, choć wiedziałem że to wcale nie przedstawienie, tylko autentyczny rytuał tej grupy religijnej. Derwisze zrzucili czarne płaszcze i jeden po drugim zaczęli wirować. Na początku powolutku, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Po kilkunastu sekundach ramiona otworzyły się niczym kwiat kwitnący na wiosnę. Prawa dłoń pozostała otwarta, wskazując niebo. Lewa wskazywała ziemię. Wielu derwiszy miało zamknięte oczy. Wirowali coraz szybciej i szybciej. Hipnotyzujący widok. Ich sylwetki wciągały mnie i cały mój umysł w ten niesamowity, szalony korkociąg. A w tle muzyka i sufickie mruczenia... Byłem tam całym sobą i aż się sam chciałem pokręcić...