czwartek, 14 lipca 2011

Ostatnie chwile w Xylokastro.

Przez ostatni miesiąc w Grecji czułem się jak na wczasach. Mój projekt praktycznie skończył się w połowie czerwca. Dzieci miały wakacje to i kluby dla których pracowałem zawiesiły treningi na ten czas. Szkoda, że organizacja goszcząca nie uwzględniła tego w kontrakcie. Chociaż z drugiej strony wcale się nie nudziłem. Sprawiłem, że czerwiec był nie-sa-mo-wi-ty. Najpierw seminarium mid-term w Atenach, potem wyprawa do magicznego Stambułu i przygody na Naxos. Jak już dobiłem z powrotem do Xylo po tych szalonych wojażach, zostały mi tylko niecałe dwa tygodnie. Niedużo. ale też zbyt dużo na głowie. Chodziłem sobie na plażę, jadłem dobre greckie jedzenie, piłem wino i w ogóle świetnie się bawiłem. Jak to na wczasach.

Niestety, prędzej czy później każdy taki błogostan dobiega końca. Czas śmignął jak z bicza strzelił. Przyszły ostatnie dni i ostatnie chwile w Xylokastro. Czas pożegnań. Zaczęło się już w piątek. Urządziłem wtedy imprezę pożegnalną z motywem przewodnim: "bezguście". Chodziło o to żeby ubrać się jak najbrzydziej. Ja chodziłem w wymiętej podkoszulce, podciągniętych do pępka spodenkach i kapeluszu w leopardzie łatki. Do tego dałem się dziewczynom "wytatuować" markerem na powierzchni całej odkrytej skóry. Było śmiesznie. Upiliśmy się i bawiliśmy do białego rana. Jak się żegnać to z rozmachem i bez skrupułów.

Sobotę spędziłem w Nafplio na byczym kacu, odsypiając piątkową noc kiedy się tylko dało. W niedzielę byliśmy na wschodnim wybrzeżu Attyki (Maraton, Nea Makri i Rafina). Ten wypad opisałem dosyć szczegółowo wcześniej, więc nie będę się już tu nad nim rozwodził. Skupię się na Xylokastro.

W poniedziałek poszedłem na ostatnią siłkę. Podźwigałem sobie. Z wielkim sentymentem. Ile ja się tam napociłem, nabiegałem, nadźwigałem... Cholera, spędziłem tam sporo mojego czasu. Świetnie się przy tym bawiłem oczywiście, i to nie tylko sportowo, ale też towarzysko. Na siłowni poznałem i zaprzyjaźniłem się z wieloma tubylcami - anielskim Aggelosem (tym co sponsorował moje urodziny), synem marnotrawnym Kostasem (wrócił po wieloletniej emigracji ze Stanów), właścicielem i senseiem karate Dimitrisem, a także etatowymi pracownikami Jorgosem, Alkisem, Nikosem i Vasiliki. Od samego początku największą sztamę trzymałem z Jorgosem. On też mnie z miejsca polubił i to tylko dlatego, że jestem z Polski. Tak się bowiem złożyło, że ulubione zespoły Jorgosa - Vader i Behemoth - są rodem z naszego kraju. Ten, można by rzec mało istotny, fakt stał się trzonem naszej półrocznej przyjaźni. No przez ten czas zżyłem się z gościem i tyle. Dlatego pożegnać się z Jorgosem było najtrudniej. Na odchodne dałem mu moją koszulkę reprezentacji Polski i zaprosiłem na odwiedziny. Potem wymieniliśmy numery telefonów, ucałowaliśmy się (tak jak to robią wylewni greccy mężczyźni) i pożegnaliśmy się. Prawdopodobnie na zawsze.

Pożegnalne zdjęcie z Jorgosem.

Po poniedziałku, jak to zwykle bywa, przyszedł wtorek. W tym tygodniu wtorek okazał się jednak gorszy od poniedziałku, gdyż niebezpiecznie przybliżył mnie do odjazdu. To przecież był mój ostatni dzień w Xylokastro! Co robić? Pójść na plażę! Popływać w morzu! A jak już się nie da wytrzymać na zewnątrz (48 stopni robi swoje...) to pozałatwiać różne biurokratyczne sprawy, które trzeba było załatwić.

Popołudniu poszliśmy jeszcze na zakupy wybierać wino i oliwę z oliwek. Z winem nie było problemu - wiedziałem co dobre. Natomiast przy oliwie miałem problem. Nigdy wcześniej nie zauważyłem ile różnych rodzajów oliw istnieje na półkach Marinopoulosa. Na początku myślałem, że niektóre są z pierwszego tłoczenia, a inne nie. Zadzwoniłem na konsultacje do Stratosa. Okazało się że wszystkie oliwy dostępne w Grecji są z pierwszego tłoczenia (!). Różnice polegały jedynie na oliwkach z których oliwa została wytłoczona. Z profesorską precyzją i wielką cierpliwością, Stratos objaśniał mi czego się spodziewać po konkretnych oliwach. Generalnie jest tak, że oliwa wyprodukowana z oliwek uprawianych w górach lub na wzgórzach jest bardziej cierpka niż ta wyprodukowana z oliwek z równin lub nizin. My ryzyka podjąć nie chcieliśmy i zakupiliśmy pięciolitrowy baniaczek z z oliwkowej mieszanki. Miejmy nadzieję, że wystarczy co najmniej na kilka miesięcy.

Wieczorem zaprosiłem całą wolontariacką społeczność Xylokastro na piknikową kolację na dach mojego domu. Normalnie nie mamy tam wstępu i korzystamy z tego miejsca bardzo dyskretnie, ale tym razem miałem dyskrecję w nosie. W dodatku była to ostatnia noc dla dwóch innych wolontariuszy - Sabriny z Luksemburga i Amandy z Hiszpanii. Było co celebrować, było co opłakiwać. Napiliśmy się, jedliśmy i w ogóle było fajnie. Od moich współlokatorek dostałem ręczniczek z podpisami wszystkich dziewczyn. Świetny symbol, bo ja zawsze paradowałem między moją sypialnią a łazienką w tak kusym ręczniku, że wszystko było mi widać. Do tej pory nie jestem pewien czy dziewczynom się to podobało czy nie, ale zawsze robiliśmy z tego niezły kawał. Od pozostałych wolontariuszy dostałem karteczkę z osobistymi wpisami i życzeniami pomyślności na dalej. Też miło. W takiej pozytywnej atmosferze mijała sobie wtorkowa noc - zielona noc. Nie spałem zbyt długo, bo ostatni goście wyszli dopiero koło drugiej czy trzeciej w nocy.

Ostatnia wieczerza na dachu mojego domu w Xylokastro.

W środę rano nastawiłem sobie budzik na 7. Wcale się nie wyspałem. Przeciągnąłem się i rozejrzałem po pustym niemalże pokoju. "Jadę sobie" - pomyślałem ze smutkiem. Westchnąłem. Ubrałem spodenki i buty do biegania i potruchtałem xylokastrońską promenadą w kierunku lasu. Woda w Zatoce była krystalicznie czysta i bardzo spokojna. Żadnego wiatru czy fal. Ludzie krzątali się leniwie po ulicach, głównie staruszkowie i kuracjusze. Niektórzy z nich byli już nawet na plaży. Wbiegłem na leśną ścieżkę. Przez ostatnie pół roku wszystko stało się tu takie znajome. Wydawało mi się, że zaprzyjaźniłem się z każdym kamieniem i każdą szyszką, a ta poranna przebieżka jest rodzajem pożegnania z tymi ścieżkami. "Ach!" - westchnąłem. W ogóle dużo wzdychałem przez ostatni tydzień. Cóż, taka kolej rzeczy - coś się kończy, coś się zaczyna.

Gdy odbiegłem wystarczająco daleko od plażujących staruszków, rozebrałem się do naga i z olbrzymim pluskiem wbiegłem do Zatoki Korynckiej. Zimna woda zadziałała pobudzająco na moje zaspane ciało. Serducho od razu przyspieszyło i zaczęło pompować krew aż miło. Popływałem sobie przez kilka minut, rozkoszując się wolnością jakiej zaznawałem - w tamtym konkretnym momencie i przez ostatnie sześć miesięcy. Wspaniałe uczucie!

Po tej spontanicznej kąpieli wróciłem do mieszkania przy ulicy Notara 101 i dopakowałem się. Godzinę później mnie już nie było...

Do zobaczenia, Xylokastro!

Sam wyjazd był dla mnie taką abstrakcją, takim zaskoczeniem, że kiedy mijałem przekreśloną tabliczkę Xylokastro, nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę. A działo się. Z pełnym bagażnikiem zmierzaliśmy na północ.