czwartek, 31 marca 2011

Tesalia+Epir: Z powrotem na Peloponez.

Kładąc się spać o 8.00 rano bardzo pobożnie rozpocząłem niedzielę - mój ostatni dzień w Ioanninie i w ogóle w Epirze. Spałem krótko, tylko do południa. Rzecz jasna o tej wczesnej porze, cała skacowana gromada smacznie jeszcze chrapała. Ja jednak działałem nadzwyczaj sprawnie, biorąc pod uwagę wczorajszą noc. Tsipouro cały czas szumiało w głowie. Nie przeszkadzało mi to. Spakowałem się, pozmywałem naczynia po wczorajszej kolacji, napisałem pożegnalną notkę dla moich gospodyń i po cichutku wymknąłem się z domu.

Na cytadeli Alego Paszy.

Słońce było już wysoko na niebie, gdy wgramoliłem się na cytadelę Alego Paszy. Poszedłem tam tylko po to aby coś zjeść. A widok z cytadeli Alego był jak najbardziej godny mojego śniadania.

Widok godny śniadania!

Zasiedziałem się na cytadeli. Robiło się już późno, więc trzeba było ruszać w drogę. Zadzwoniłem po Christosa. Wypiliśmy pożegnalną kawę i podrzucił mnie za miasto. Stamtąd rozpocząłem kciukowanie. Zaczęło się bardzo źle. Ni stąd ni zowąd, lunął deszcz. Istne oberwanie chmury. Nie było się gdzie schować, więc przemoczyło mnie do suchej nitki. Nie poddawałem się jednak. Dzielnie stałem, trzymając w rękach spreparowany kartonik mówiący do kierowców gdzie chciałbym dupsko zawieźć: Peloponez - Patra/Xylokastro.

Przez pierwszą godzinę zatrzymał się tylko jeden samochód. Niestety po krótkiej rozmowie z kierowcą okazało się, że nie jedzie aż tak daleko. Kierowcy widząc mnie zwalniali i rozszyfrowywali mój zmoczony kartonik. Z ruchu ich warg wynikało, że napis cały czas był czytelny. Wielu jednak machało ręką, jakby chcieli powiedzieć:
- Chłopie! Za daleko!

Ja na Peloponez poproszę!

No tak, najkrótsza droga do Xylokastro to ponad 300 km. Ale nauczyłem się rozpoznawać tablice rejestracyjne. Minęło mnie kilka samochodów zarejestrowanych w Koryntii. Przed nimi machałem najbardziej żywiołowo. Ale na nic. Nie zatrzymali się. Liczyłem też na obcych - Albańczyków, Bułgarów i Macedończyków - którzy przewijali się greckimi autostradami. Nadzieję pokładałem w kierowcach ciężarówek. Myślałem o studentach wracających do miasteczek uniwerysteckich po długim weekendzie. Też się zawiodłem.

Stałem w naprawdę dobrym miejscu, tuż przy wjeździe na autostradę. Tuż za mną było wystarczająco dużo miejsca, żeby samochód zatrzymał się dla mnie. Niestety nie miałem w niedzielę szczęścia. Pogoda była pod psem. Zimno, wietrznie, co chwila kropiło. Poza tym byłem sam, bez żadnej dziewczyny. Niewielu ma tyle odwagi, żeby zatrzymać się dla takiego łysego byka jak ja. Z dziewczyną (a jeszcze lepiej z dziewczynami) autostopuje się dużo łatwiej.

Po dwóch i pół godziny stania zadzwoniłem po mojego przyjaciela:
- Christoooos!
Przyjechał po mnie zarzucając wszystkie swoje obowiązki. Odwiózł mnie na dworzec autobusowy. Stamtąd pojechałem już prosto do Xylokastro, gdzie dotarłem o 2.00 nad ranem. Fakt, stałem się przez to uboższy o 30€. Jednak nie bez walki. Poddać się dyktaturze komunikacji autobusowej bez próby autostopowania byłaby dla mnie ujmą!
30-eurowy autobus do Xylokastro na dworcu w Ioanninie.

środa, 30 marca 2011

Tesalia+Epir: Ioannina dniem i nocą.

Ιωάννινα. Wiele można by napisać o mieście Jana, stolicy Epiru. Na przykład, że to baza wypadowa na górskie wędrówki po Zagorochorii albo wyśmienite miejsce żeby się upić tsipouro w doborowym towarzystwie. Można oczywiście też poświęcić się tak zwanemu zwiedzaniu samego miasta, ale to w drugiej kolejności. Każdy ma swoje priorytety.

Główna ulica w Ioannine.

Ioannina leży nad jeziorem Pamvotida, które bardziej sprawia wrażenie bardzo spokojnego morza. Woda ma tam nieprzenikniony, granatowy kolor. Wszędzie wokół góry. Pamvotida zachwyca. Mnie też zachwyciła, choć na krótko. Mój nowy przyjaciel Christos, szybko zamienił mój zachwyt w obrzydzenie, spokojnie opowiadając o tym jak wszystkie ścieki Epiru, w tym także te przemysłowe, spływają właśnie do jeziora Pamvotida.

Jezioro Pamvotida.

Nad jeziorem stoi twierdza na której w czasach greckiego oświecenia urzędował Ali Pasza, zwany czasem Lwem z Ioanniny. Ali Pasza był albańskim możnowładcą w służbie sułtańskiej i trzymał za pysk tę część Imperium Ottomańskiego. Robił to niezwykle wprawnie, bo bezwzględnie, krwawo i okrutnie. Mimo to Grecy dobrze wspominają Alego. Był to bowiem znakomity gospodarz - tępił rozbójnictwo na drogach, popierał szkolnictwo, produkcję rzemieślniczą i handel. Co jednak ważniejsze, budował mocne i niezależne od Turcji państwo albańsko-greckie. Zawierał sojusze z Wielką Brytanią, Rosją, a nawet Napoleonem Bonaparte. Z Alim Paszą rozprawił się sułtan Mahmud II. Kazał on wziąć Ioanninę szturmem i uciupać zuchwałego możnowładcę. Niedługo po śmierci Alego, Grecy wywalczyli w powstaniu swoją niepodległość.

Twierdza Alego Paszy.

Duch Alego Paszy nadal unosi się nad Ioanniną. Nie tylko na fortecznej cytadeli, ale w każdym zakątku miasta. Nad jeziorem górują minarety meczetów. Na murach twierdzy widnieją inskrypcje po arabsku. Na ulicach sprzedaje się szisze i zakrzywione tureckie kordy. Grekom widocznie to nie przeszkadza, bo Ali Pasza mimo że był z niego kawał okrutnego skurwysyna przyczynił się do helleńskiej sprawy. Został też, chcąc nie chcąc, bohaterem wielu bajań i klechd dla greckich dzieci.

Teraz mniej o historii, więcej o tsipouro. Otóż w Ioanninie zakotwiczyliśmy u couchsurferek o pięknych imionach - Atlantis i Yria. W ich malutkim mieszkaniu spało chyba z piętnaście osób. Daliśmy jednak radę. O 23.00 zjedliśmy wspólnie kolację - makaron spaghetti ze szpinakiem znalezionym na śmietniku (!), pomidorami i serem feta. Pycha! O jakiejś 1.00 nad ranem wybyliśmy na tsipouro. Pora jak na Grecję wczesna, żeby wychodzić, ale pyszna grecka wódka ze skórek winogron wołała. Piliśmy zatem z anatałków, które wjeżdżały na stół razem z mezze (zakąskami) różnego rodzaju. Tsipouro to jest prawdziwie szelmowski płyn. Nie wiedzieć kiedy zrobiła się 4.00 nad ranem, za oknem świtało, a mi w głowie kręciło się i kręciło... i kręciło. Nieboskłon wirował. Ludzie się śmiali, cieszyli. Zanim wróciliśmy do domu i poszliśmy spać była 7.00 starego czasu, czyli 8.00. Oj Ioannino, mieście Jana z duchem Alego Paszy na ramieniu! Dałaś mi popalić!

Pomnik bogini wzywającej do walki.

wtorek, 29 marca 2011

Grecja - Polska.

Narodowe kadry Grecji i Polski właśnie grają towarzyski mecz w piłkę nożną na stadionie Olimpiakosu w Piraeusie. Piraeus jest ode mnie nieco ponad dwie godziny podróży. Niedaleko. Bilety kosztowały jedynie 10 euro. Niedrogo. Ja jednak dowiedziałem się o tym meczu dopiero wczoraj. Trochę za późno, żeby się zorganizować i pojechać. Ani w Tesalii, ani w Epirze, ani w Koryntii nie mówi się o meczu z Polakami. Grecy w knajpach oglądają koszykówkę. Panathinaikos i Olimpiakos walczą bowiem w Eurobaskecie. Pozostaje mi jedynie śledzić relację zczuba.pl. Po pierwszej połowie 0-0.

poniedziałek, 28 marca 2011

Tesalia+Epir: Zagorochoria.

Christos, Jorgos i ja w szczelinie skalnej

Z Péramy udaliśmy się w mistyczne góry Epiru, do Zagorii. Konfiguracja osobowa wcale się nie zmieniła. Christos niezmiennie prowadził niebieskiego Opla Vectrę, Jorgos dalej opowiadał, a ja i Margit słuchaliśmy z zaciekawieniem. W tle buczała tradycyjna grecka muzyka. Mijały minuty. Nabieraliśmy kolejnych metrów nad poziomem morza, jadąc krętymi i dziurawymi drogami.

Uliczka w Monodendri.

W końcu dotarliśmy do
Μονοδένδρι (Monodendri w dosłownym tłumaczeniu znaczy "jedynie drzewa"), jednej z 45 wiosek regionu zwanego Zagorochorią - wioskami Zagorii. Tamże doświadczyłem zupełnie innej architekronicznej rzeczywistości, niż ta jaka stereotypowo rysuje się na pocztówkach z Grecji (pocztówki najczęściej są z Cykladów). W Monodendri nie było śladu domów o białych ścianach i pastelowo turkusowych dachach. Budynki miały co najwyżej błękitnawe okiennice, ale były wybudowane z kamienia. Od fundamentów aż po dachówki. Wszystko z kamienia. Pięknie się komponowało to kamienne osidle w górzysty krajobraz.

Widok na Monodendri.

Z Monodendri poszliśmy na spacer zobaczyć wąwóz Vikos, jeden z najgłębszych na świecie. Po Meteorach widok wąwązu nie odebrał mi mowy, ale i tak mnie zachwycił.
- W czasie tego weekendu oddaję hołd greckim geologicznym cudom natury - pomyślałem. Jak najbardziej słusznie, choć patrzenie na wąwóz to nie ten sam kaliber hołdu co schodzenie wąwązu. Latem można się przez niego przeprawić. Zajmuje to bez mała siedem, może osiem, godzin, ale z tego co opowiadał Jorgos warto. Nie dziwię się. Maszerowanie dnem głębokiego na prawie kilometr wąwązu musi być czymś wyjątkowym.

Wąwóz Vikos

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze przy słynnych zagorochoriańskich mostach o smukłych, symetrycznych łukach.
Wybudowane były jeszcze w czasach tureckiego imperium, aby usprawnić komunikację pomiędzy poszczególnymi osiedlami. Nie muszę chyba nadmieniać, że mosty, podobnie jak domy w Monodendri, również wybudowano z kamienia...

Zagorochoriańskie mosty.

Dla dalej zainteresowanych tą mistyczną krainą odsyłam do linków zewnętrznych. Na przykład tam.

niedziela, 27 marca 2011

Tesalia+Epir: Jaskinia w Péramie.

Na właściwy weekend zakotwiczyliśmy w Ioanninie, stolicy Epiru. Pierwszego dnia pobytu wybyliśmy się jednak w góry, za miasto. Przewodnikami byli Christos i Jorgos, dwóch nauczycieli fizyki, z którymi zaznajomiłem się przez couchsurfing.com. Choć obydwoje pochodzili z północy Grecji i uparcie twierdzili, że okolicy nie znają zbyt dobrze, wiedzieli o Epirze dużo więcej niż ja czy Margit. I tak Christos prowadził niebieskiego Opla Vectrę, Jorgos opowiadał, a ja słuchałem, raz po raz zadając towarzyszom pytania.

Pierwszym przystankiem była Πέραμα (Pérama), mieścinka oddalona od Ioanniny jakieś 5 kilometrów. Pérama słynie z jaskini, w której epirska ludność chroniła się przed bombardowaniami Musolliniego podczas drugiej wojny światowej. Została odkryta przypadkiem przez zagubionego wieśniaka. Tuż po wojnie, w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia para speleologów (uwaga, trudne słowo! Speleolog to taki geograf specjalizujący się w jaskiniach) - Ioannis Petrocheilos i Anna Petrocheilou - odkryła i dokładnie zbadała rozległą jaskinię. Od 1956 roku jest udostępniona do zwiedzania przynosząc do Péramy fale wycieczek szkolnych i turystycznych.

Jakinia przypominała mi nieco Jaskinię Łokietka w Ojcowskim Parku Narodowym, którą odwiedziłem jako dzieciak kilkakrotnie. Wszędzie jak widać ludność ma tendencję do zapadania w pieczary kiedy biją. Kiedy idzie wojna i pożoga. Nie zależnie od nacji czy stanu. W końcu misją każdego z nas jest przetrwanie, a jaskinie takowe oferują w trudnych czasach.

Najfajniejszym aspektem pobytu w Péramie było kompletnie losowe spotkanie z wolontariuszami EVS z Vritty, na północy Grecji, których poznaliśmy na seminarium w Atenach. Zupełnie przypadkiem znaleźliśmy się w tym samym miejscu i w tym samym czasie, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że świat jest po prostu mały. A Grecja to już na pewno.

Spotkanie w Péramie.

sobota, 26 marca 2011

Tesalia+Epir: Kalampaka-Méteora.

Lot nad Meteorami.

Po grecku Mετέωρα (Metéora) znaczy "zawieszony w powietrzu" albo "na górze, w niebiosach". Bardzo trafnie. Meteory to masyw skał z piaskowca wyrastających niczym olbrzymie grzyby na równinie tesalskiej. Na szczytach poszczególnych skał prawosławni mnisi i mniszki usadowili swoje klasztory. Część z nich funkcjonuje do dziś, choć monastyry utraciły swą niedostępność. Obecnie można je zwiedzać bez żadnych przeszkód. Niemalże do samych wrót każdego z nich prowadzi wyasfaltowana droga, którą wożą się turyści w klimatyzowanych autobusach. A tych wcale nie mnichom nie brakuje. Skalne grzyby elektryzują i przyciągają, jakby była w nich zaklęta jakaś magiczna moc.

Magiczna moc Meteorów bez wątpienia przyciąga.
Nad klasztorami widać ciąg zaparkowanych autokarów.

Ową moc pustelnicy wyczuli już dawno. Pierwsze wspólnoty religijne pojawiły się tam już w X wieku, a klasztory zaczęto wznosić niecałe cztery stulecia później. Czytając o tym nie mogłem się nadziwować naszej ludzkiej naturze. Pomysł, żeby na te skały się wspiąć, zdobyć je i tym samym poskromić, sam w sobie wydaje się absolutnie szalony. Nawet w dzisiejszych czasach. Ale żeby cokolwiek tam zacząć budować!? Jeszcze tyle lat temu... To naprawdę trzeba mieć nieprawdopodobny tupet i wyobraźnię z odległej galaktyki. Ale wszystko co ludzkie i najwspanialsze zaczyna się właśnie od tego.


U stóp strzelistych skał znajduje się miasteczko Καλαμπάκα (Kalampaka, choć tak naprawdę powinno się mówić "Kalabaka", gdyż połączone litery "m" i "p" tworzą w alfabecie greckim głoskę "b". Dlatego też góra na której władzę sprawuje Zeus tak naprawdę nazywa się Olib, igrzyska organizowane co cztery lata to igrzyska olibijskie, a klub sportowy z Pireusu wabi się Olibiakos. Taka mała lingwistyczna dygresja). Dojechać tam można pociągiem, prosto z Aten. My jednak zmuszeni byliśmy do podróży autobusem.


Panorama Meteorów.

Tak czy inaczej dotarliśmy do Kalampaki późnym popołudniem. Migiem znaleźliśmy nocleg w przytulnym pensjonacie Alsos House, tuż u podnóża jednego z Meteorów. Jest to miejsce zbyt luksusowe jak na moją wolontariacką kieszeń. Jednak po krótkiej rozmowie i targu z właścicielem pensjonatu, Yannisem, sprawiłem że mogłem sobie pozwolić na noc w Alsos House, nie ujmując sobie ani krztyny wspominanego luksusu.

W przeciwieństwie do większości turystów, którzy odwiedzają Meteory, weszliśmy na szczyty skał o własnych siłach. Na własnych nogach, mając sobie za paliwo bezoktanowe śniadanie: jogurt, rodzynki i migdały. Wspinaczka stokami pierwszego z Meteorów wcale nie trwała długo. Najwyżej ze trzy kwadranse. Zdumiony byłem jak blisko są szczyty tych na pozór niedostępnych skalnych grzybów.

Monastyr pod wezwaniem św. Trójcy.

Do pierwszego monastyru - Agias Triados (klasztor św. Trójcy) - dotarliśmy pół godziny za wcześnie. Mnisi udostępniają klasztory do zwiedzania tylko w określonych godzinach. Jeśli przybędzie się poza wyznaczonym czasem, można co najwyżej pocałować wrota w... kłódkę. Czekaliśmy jednak cierpliwie, a ta cnota zawsze przynosi wynagrodzenie. Szczególnie w miejscu takim jak Meteory. Zostaliśmy wpuszczeni do środka monastyru. Oczywiście za drobną opłatą 2
€. No co? Mnich też biznes potrafi rozkręcić!

Panorama na miasteczko Kalampaka z klasztoru Agias Triados.

Z Agias Triados roztoczyła się przede mną panorama. Ależ widoki! Dawno się tyle nie nawzdychałem. Ochałem i achałem bez końca. Byłem zauroczony tym szalonym pomysłem wybudowania domu i mieszkania w tak niezwykłym miejscu. Na zakończenie wizyty w Agias Triados zapaliłem świeczkę z kitu pszczelego niedaleko klasztornego ołtarza. Niech sobie płonie
w samych dobrych intencjach.

Same dobre intencje.

Potem przeszliśmy górną drogą, oglądając pozostałe zawieszone w powietrzu monastyry. Zatoczyliśmy koło i zeszliśmy do drugiej wioski u stóp Meteorów, Kastraki. Nie wiem czy nazwa miejscowości ma cokolwiek wspólnego z tym co kiedyś robiono tam mnichom. Brr..! Wcale nie chcę wiedzieć. Z Kastrakóe trafiliśmy do Kalampaki. Stamtąd, posiliwszy się pysznymi kanapkami, wybyliśmy w kierunku Epiru.

Ech, och i ach.

piątek, 25 marca 2011

Tesalia+Epir: Trikala.

Gdzie ja to... Ach, tak! Zdecydowaliśmy się wysiąść z pociagu relacji Ateny-Kalampaka w Trikali. Miała być krótka piłka - przywitanie z rzekomo uroczym tesalskim miasteczkiem. Do tego powinna dojść jakaś kawusia i generalne rozprostowanie kości po sześciu bitych godzinach spędzonych na podłodze wagonu.

Trikala przywitała mnie bez "k" i "l".

Na dworcu kolejowym rozkład jazdy informował z przekonaniem, że kolejny pociąg do Kalampaki odjeżdżał o 15:31. Świetnie! Mieliśmy dobrą godzinę na Trikalę. Akurat na zaspokojenie wyżej wymienionych priorytetów.

Z dworca do centrum było jakieś dwadzieścia pięć minut na piechotę. Nieblisko, ale dla Greków to dystans nie do pokonania bez pomocy samochodu, taksówki, autobusu, skutera lub chodziażby roweru.

Wieża zegarowa w Trikali. Wizytówka miasteczka.

Trikala okazała się zupełnie inna od innych greckich miast jakich wcześniej doświadczyłem. Inaczej się oddychało niż w Atenach, gdzie powietrze jest zanieczyszczone i śmierdzące czy na Peloponezie, gdzie jest wilgotno i wietrznie. Atmosfera miasteczka również wywierała pozytywne wrażenie. Było spokojniej, bardziej swojsko i co najważniejsze zielono. To stanowiło największy kontrast do betonowej Grecji jaką widzę na co dzień. W Trikali rosną drzewa i krzewy. Place są upstrzone klombami. Niedaleko centrum są parki, lasy, dokoła piętrzą się zielone stoki tesalskich gór.

Godzina spędzona w miasteczku w zupełności wystarczyła. W ciągu tego czasu weszliśmy na szczyt wieży zegarowej, zjedliśmy po trzy pomarańcze i odpoczęliśmy na tyle że byliśmy zwarci a gotowi do dalszej drogi. Na dworcu byliśmy o 15:20, na wszelki wypadek, tak jakby greckiemu pociągowi przyjechało się odrobinę wcześniej. Bo to się zdarza. Jednak szybko okazało się, że żaden pociąg do Kalampaki tego dnia już nie odjeżdża.
- Przyjdźcie jutro rano - powiedział nam zawiadowca.

Z Asklepiosem otoczony kwiatami. Pas zieleni w tle.

Cóż, Grecja. Zaczęliśmy kombinować, kluczyć po Trikali, szukać rozwiązania. Każdy zapytany przez nas przechodzień udzielał innej porady. Niektórzy wysyłali nas taksówką za miasto na główny dworzec autobusowy. Inni sugerowali zatrzymanie się w hotelu w Trikali i wyruszenie na Meteory skoro świt dnia następnego. Byli i tacy, którzy bezradnie rozkładali ręce i w ogóle nie chcieli nam radzić. W końcu po godzinie rozważania różnych opcji wpadliśmy na autobus do Kalampaki. Bez wahania wskoczyliśmy na pokład. Meteory były niecałe pół godziny drogi od nas...

czwartek, 24 marca 2011

Tesalia+Epir: Pociągiem do Trikali.

Z Xylokastro do Aten myknąłem bez większych problemów pociągiem podmiejskim o śmiesznej nazwie Prostiakos. Najtaniej, najszybciej i najwygodniej. Potem było już tylko piąć się do góry, czyli na północ, czyli prosto w tesalskie równiny. Jednak na ateńskim dworcu Larissa szybko okazało się, że dalsza podróż wcale nie pójdzie jak po maśle. W wagonach klasy drugiej pociągu do Trikali nie było już wolnych miejsc. Pozostało mi zakupić bilet klasy pierwszej lub też klasy bydlęcej. Opcja jechania na gapę przez pięć godzin nie wchodziła w grę. Zbyt ryzykowne, nawet tutaj w Grecji. W końcu zdecydowałem się na ten mniej luksusowy bilet. Ze zniżką studencką (haha! Moja legitymacja studencka nie ma daty ważności!) kosztował mnie niecałe 11€. Za takie pieniądze mogę podróżować nawet na podłodze cuchnącego greckiego wagonu w klasie... bydlęcej.

Większość czasu w pociągu spędziłem w stanie pół-drzemki, siedząc na schodach, z plecami opartymi o drzwi od kibla. Co chwila ktoś mnie kopał, szturchał i przeklinał po grecku. Ale ja byłem na tyle zmęczony, że nic mi nie przeszkadzało w uprawianiu narodowego sportu Grecji - drzemania. Bełkoczących Greków i smród dobiegający zza co chwila otwieranych drzwi szaletu traktowałem jako integralną część tegoż doświadczenia.

Tak sobie trwałem w błogim półśnie. Mijały minuty, a ja konsekwentnie pokonywałem kolejne kilometry. Wtem pociąg zatzymał się. Tak o, w szczerym polu. Po dobrych kilkunastu minutach postoju przemówił maszynista. Skrzeczący megafon niósł jego urwane słowa przez zapchane ludźmi wagony. Treść ogłoszenia nie powiedziała mi zbyt wiele. Dużo więcej dowiedziałem się obserwując reakcje współpasażerów. Część z nich zachowała powagę co chwila spoglądając na zegarek. Inni nie ukrywali zażenowania i rozgoryczenia. Grupa studentów, znajdująca się niedaleko mojego siedziska była naszą sytuacją wyraźnie rozbawiona. Utknęliśmy. To było dla mnie jasne. Pytanie tylko na jak długo? Zagadnąłem tych najweselszych.
- Godzina, dwie. Nie wiadomo!
- Jesteśmy przecież w Grecji. To tu normalka.

Maszynista otworzył drzwi po czym 3/4 pasażerów wyszła na tory zapalić. Ja też wyszedłem razem ze wszystkimi palaczami zaczerpnąć świeżego powietrza. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, pociągi w Grecji są objęte ścisłym zakazem palenia i zakaz ten jest rzeczywiście respektowany. Brawo!

Przerwa na papierosa wg. greckich koleji.

Po ponad godzinie czekania i dwóch kawach wypitych na jakiejś bocznicy, maszynista dał znak: tuu, tuu!! Można wsiadać! Jedziemy dalej! W niecałą minutę wszyscy upchali się z powrotem do wagonów i pojechaliśmy. Ponieważ byliśmy spóźnieni o dobre dwie godziny, rozważaliśmy dwie opcje: wysiąść w Trikali, czy jechać prosto do Kalampaki. Wysiedliśmy w Trikali. Nie żałuję!

środa, 23 marca 2011

Dobre słowa cieszą duszę.

Antonis jest trenerem siatkówki w voszeńskim klubie. Równy z niego Grek. Dziś na zakończenie treningu powiedział do mnie patrząc mi w oczy i mocno ściskając prawicę:
- Lubię cię, cholera, bo ty się ciągle śmiejesz i cieszysz.
Krótko, dosadnie i bardzo szczerze. Dobre słowa Antonisa ucieszyły moją duszę. Bardziej niż mu się wydawało, gdy wypowiadał je zupełnym mimochodem.

wtorek, 22 marca 2011

Przelew.

Zrobienie przelewu w greckim banku to poważna sprawa, nie żadne tam przelewki. Jest trochę biegania, ale ku mojemu zdumieniu w jeden dzień można przelew w Grecji załatwić. Na przykład, w moim ulubionym banku Alpha przelewu dzisiaj nie zrobiłem, bo za przelew pieniędzy na konto innego banku płaci się 12€. W banku docelowym, Εθνική Τράπεζα της Ελλάδος (narodowy bank Grecji), przelew nic nie kosztował. Do tego jaka obsługa! Nad moim zleceniem na 30 euro pracowało aż czterech urzędników. Każdy poważnie traktował swoje obowiązki i każdy był niezbędny to pomyślnego zakończenie tej arcytrudnej misji. Najstarszy urzędnik siedział w okienku i ręcznie wypisywał zlecenie przelewu. Młodszy stał tuż obok oparty o blat biurka służąc nam za tłumacza. Była też pochylona kobieta, tuż za plecami starego. Potakiwała, cmokała i generalnie wyrażała aprobatę Czwarty z urzędników miał najtrudniejszą, ale i najważniejszą zarazem, rolę, gdyż po prostu stał z założonymi na piersi rękoma. Stał i... stał. Po kilkunastu minutach przelew był gotowy i został wysłany. Wszyscy obsługujący mnie pracownicy banku zapewnili chórem, że pieniądze w tej właśnie sekundzie dotarły do adresata. Po czym każdy z osobna podziękował mi za korzystanie z usług Εθνική Τράπεζα της Ελλάδος i pożegnał się grzecznym "Γεια σας!"

poniedziałek, 21 marca 2011

Filozofia łapania okazji.

Życie jest dla mnie wzburzonym morzem możliwości. Obficie się można w nim obłowić. Trzeba tylko opanować sztukę łapania okazji.

Przy łapaniu okazji najważniejsze jest zdecydowanie. Nie może być mowy o najmniejszym zawahaniu. Nie ma też miejsca na kontemplacje i analizy. Niektóre okazje pojawiają się jedynie na kilka sekund. Dosłownie. Dlatego proces podjęcia decyzji - złapać ją czy nie złapać - musi nastąpić intuicyjnie, w mgnieniu oka. W przeciwnym razie okazja znika, przechodzi koło nosa, a na następną można już się nie doczekać.

Sam wabię i łapię okazje. Uwielbiam kiedy moje myśli materializują je przede mną, a do mnie należy tylko wyciągnąć rękę - cap! Złapać okazję działaniem wieńcząc dzieło pozytywnego myślenia.

Żeby za dużo nie bleblać i filozofować, chciałbym zademonstrować przełożenie teorii na praktykę. W sobotę wieczorem odstawiliśmy z Mathilde autko z powrotem do wypożyczalni w Isthmos. Mathilde jechała dalej na wschód, do Aten, ja natomiast wracałem do Xylokastro. Pożegnaliśmy się na dworcu autobusowym w Isthmos, po czym ruszyłem w stronę Koryntu. Na piechotę. Za autobus płacić nie chciałem. Za te pieniądze wolałem kupić sobie pyszną spanakopitę.

Plan nie był jednak zbyt dobry. Z Isthmos do Koryntu jest dobre 5-6 kilometrów, wzdłuż ruchliwej autostrady. Jakby tego było mało, zaczęło się ściemniać, a ja nie miałem żadnych odblasków. Trudno, nie z takich opresji wychodziłem. Pomyślałem: cholera, potrzebuję, żeby ktoś mnie do miasta podrzucił. Ruch po mojej stronie szosy kierował się w przeciwnym kierunku od obranego przeze mnie. Żeby złapać stopa, musiałbym przebiec przez sześć pasów ruchu. Opcja odpadła, gdyż równała się z samobójstwem. Wątpiłem też, żeby ktokolwiek zatrzymał się po autostopowicza pośrodku zaciemnionej autostrady. Cóż miałem zrobić? Szedłem autostradą w stronę Koryntu. Pod prąd, lecz po ciemku.

Wtem zobaczyłem moją okazję. Pewien człowiek zamykał właśnie bramę hurtowni i pakował się do swojego auta. Podbiegłem do niego i pozdrowiłem po grecku. Język mi się plątał, moje słowa były nieskładne, ale czytelne. Miałem do czynienia ze starszym, grubszym i szpakowatym Grekiem. Patrzył na mnie z uwagą, ale też zaciekawieniem. Zapytałem gdzie zmierza. Korynt! Potem, czy mogę się zabrać. Mogę! Tym samym złapałem okazję (w tym przypadku dosłownie, bo złapałem stopa) o którą prosiłem w moich myślach.

Pozytywne myśli bez działania są dla mnie objawem naiwności. Działanie bez pozytywnego myślenia to oznaka bezradności i braku nadziei. Tylko pozytywne myśli, poparte konkretnym i zdecydowanym działaniem w materialnym świecie są w stanie przynieść sukces, radość i samospełnienie. I o to właśnie mi chodzi kiedy mówię o sztuce przywoływania i łapania okazji...

niedziela, 20 marca 2011

Delfy. W centrum wszechświata II.

Hala sportowa - w dół.

Praca archeologa to nie przelewki...

Na tym polega mityczność Delf.

Posąg bogini Sabriny.

Antyczne schody prowadzące... do góry.

sobota, 19 marca 2011

Delfy. W centrum wszechświata.

Delfy. Pępek wszechświata!

Pępek, czyli jajo.

Miejsce niewątpliwie mityczne o wibrującej, magicznej energii. Tak. Położone na malowniczych zboczach Parnasu, Delfy zapierają dech w piersiach. Jeśli nie z zachwytu, to ze zmęczenia, bo jednak trzeba się trochę powspinać, żeby wszystkie zabytki zobaczyć i z antycznymi kolumnami pogadać.

Mathilde rozmawia z kolumną.

Kiedyś Delfy były nawiedzane lakonicznymi wizjami pytyjskiej wyroczni było faktycznym centrum hellenistycznego świata. Wszyscy władcy, wszystkie polis znały zdawały sobie sprawę ze znaczenia Delf. Tam otwierano ambasady, zakładano skarbce, budowano świątynie i teatry. Ku czci Apollona organizowano nawet pytyjskie igrzyska. Te jednak po dziś dzień zostają w cieniu tych z Olimpii czy Nemei i słyną z Pytii, nie igrzysk.

Przed świątynią Apollina.

Szybko okazało się, że Pytia dawno przeszła na emeryturę i nie pracuje w soboty już od czasów Filipa II, ojca Aleksandra Wielkiego. Szkoda, bo chętnie posłuchałbym co ma mi do powiedzenia owa kobieta na haju o której tyle się słyszy.

Stadion igrzysk pytyjskich.

Teatr w Delfach.

Na naszej drodze spotkaliśmy sporo turystów w klasycznym tego słowa znaczeniu. Było też sporo wycieczek szkolnych, na których dzieciaki chodziły po Delfach wpatrzone w swoje telefony komórkowe. Tak czy inaczej Delfy są miejscem pielgrzymki dla hord turystów wszelkiej maści. To drugi pod względem popularności zabytek starożytnej Grecji, ustępujący jedynie anteńskiemu Akropolowi. Nie dziwota. Robią wrażenie. Dlatego też mus było i tam tyłek zawieźć. Dobrze że przynajmniej w marcu, poza sezonem turystów stadnych...

Mathilde, Amanda, ja i Sabrina przed pozostałościami świątyni Ateny w Delfach.

piątek, 18 marca 2011

Kanał Koryncki.

Kanał Koryncki jaki jest każdy widzi:

Kanał Koryncki.

Jest to kanał łączący Morze Egejskie z Morzem Jońskim, sprytnie oddzielający półwysep peloponeski od reszty Grecji. I choć przez kanał przerzucone są cztery mosty, to Peloponez został odcięty od świata na tyle poważnie, że formalnie powinien być nazywany wyspą.

Kanał Koryncki jest długi na ponad 6 kilometrów, szeroki na około 20 metrów i głęboki na 80 metrów. Gabarytami budzi respekt i robi wrażenie, nie powiem. Śmiałkowie i pomyleńcy mierzą się z głębokością kanału skacząc na główkę na linach bungee. Ale kanał ma też inne zalety. Na przykład można dzięki niemu zaoszczędzić nawet do 400km żeglugi. O.

Najciekawsze jest jednak to, że pomysł powstania kanału zaświtał już w starożytnych głowach. Cesarz Neron (ten sam co podpalił Rzym) rozpoczął kopanie kanału za pomocą taniej żydowskiej siły roboczej z Judei. Po śmierci Nerona, projekt został zaniechany aż do czasów nowożytnych. W 1881 roku za przekopywanie zabrali się Francuzi, a Grecy dokończyli dzieła w 1893 roku.

Kanał Koryncki II.

czwartek, 17 marca 2011

To τάβλι.

Backgammon albo τάβλι albo tryktrak to jedna z najstarszych gier planszowych dla dwóch graczy na świecie. Liczy sobie bez mała 5000 lat, a jej korzenie sięgają starożytnych cywilizacji Mezopotamii i Egiptu. Respekt. Obecnie backgammon kojarzy mi się najczęściej z Europą południowo-wschodnią - Bałkanami, Grecją czy Turcją. Jednak wiem, że na Bliskim Wschodzie i w Północnej Afryce gra też cieszy się wielką popularnością. Ludzie przesiadują godzinami przy planszy do gry. Piją kawę, palą papierosy, rozmawiają i rzucają kośćmi.

W rozgrywce backgammon każdy z graczy dysponuje 15 pionami, które przesuwa po planszy składającej się z 24 trójkątnych pól zgodnie z liczbą oczek wyrzuconych na obydwu kostkach. Celem gry jest pozbycie się wszystkich swoich pionów z planszy. Oczywiście wygrywa gracz, który uczyni to pierwszy.

Backgammon jest grą genialną. Najlepsze jest w niej to że na zwycięstwo składa się nie tylko strategia, ale też... łut szczęścia. To sprawia że w przeciwieństwie do szachów czy warcabów, backgammon jest grą żywą, szybką, emocjonującą i towarzyską. Co więcej, dużo lepiej obrazuje nasze życie - niezależnie od tego jaką rewelacyjną strategię sobie opracujemy i tak mus nam kośćmi rzucić...

Znałem i lubiłem tę grę od kilku dobrych lat, ale nigdy nie grałem w nią tak zapalczywie jak teraz w Grecji. W Iraklionie dostałem solidną lekcję τάβλι od couchsurferki Angeliki, studentki matematyki stosowanej. Angeliki ma tę grę obcykaną od przedszkola. Zna ją wzdłuż i wszerz. Objaśniała mi różne strategie, kombinacje i możliwości na planszy. Mimo jej mistrzowskiego poziomu udało mi się ugrać kilka partii!

środa, 16 marca 2011

Współlokator Rumun.

Wspominałem już, że w miejsce ziomeczka Turka Onura wprowadził się Rumun Nicolae. Nicolae mówi tylko po rumuńsku i ani mru mru w żadnym innym języku, nawet w tzw. mowie ciała. Łatwo sobie wyobrazić, że komunikacja z Nicolae jest niebywale trudna. Zwykle przebiega dwoma kanałami. Pierwszym jest Raluka, wolontariuszka z Rumunii, a drugim nieoceniony w dzisiejszych czasach Mr. Google Translator.

Największym źródłem frustracji jest dla mnie fakt, że z Nicolae da się tylko komunikować. Rozmawiać już nie sposób. Niestety z moich tygodniowych obserwacji wychodzi na to, że język nie jest jedynym problemem. Gdyby była inicjatywa, ciekawość drugiego człowieka i chęć porozumienia się, siedzielibyśmy przecież przed laptopem obrabiająć wszystkie kąty googlowego tłumacza. Jednak ani ja, ani on nie wydaje się być zainteresowany taką wymianą myśli i emocji. Trudno. Szkoda?

wtorek, 15 marca 2011

Pozytywne stany emocjonalne.

Są różne stany błogości, upojenia i katharsis. W Grecji dane mi jest doświadczać ich całego wachlarza. Weźmy na przykład bieg dzisiejszego dnia. Niby dzień jak co dzień. Niby nic wielkiego się nie wydarzyło. Niby godziny prześlizgnęły się przez palce bez mojej woli, ba nawet bez mojej wiedzy. Normalnie tak jakby ten dzień w ogóle nie istniał. Jakby by majakiem jakimś, snem na jawie przez który idę otumaniony niczym zombie. To jednak tylko pozory. Ten wtorek obfitował bowiem w wiele podniosłych stanów emocjonalnych. Przeróżnego pokroju i przeróżnej maści. A właśnie te niepowtarzalne, pojedyncze emocje przekładają się na kaskadę przyjemności, źródło radości i całokształtne szczęście.

Dzień zacząłem od aplikacji solidnej dawki endorfiny. Niektórzy nazywają ją "hormonem szczęścia", ale z neurologicznego punktu widzenia, to po prostu naturalny środek przeciwbólowy. Dla niezorientowanych w temacie, wyjaśniam, że wcale nie dałem sobie w żyłę na dzień dobry, ale poszedłem biegać. Biegałem długo i intensywnie po ścieżkach xylokastrońskiego lasu. Bieganie najefektywniej stymuluje wydzielanie endorfiny. Kto nie biega, niech żałuje, bo endorfina to najlepszy, najzdrowszy i oczywiście najtańszy narkotyk dostępny na rynku. Rewelacja!

Nastrojony pozytywnie buzującymi endorfinkami, ugotowałem obiad. Ha! I to jeszcze jaki obiad - ryż z brokułami i kałamarnicami w sosie pomidorowym. Prawdziwa uczta dla podniebienia wolontariusza! Żeby tego było mało, skonsumowałem go razem z Natalią, nową wolontariuszką z Polski na dachu naszego domu. Świeciło piękne wiosenne słońce. Niebo było bezchmurne, w kolorze najczystszego błękitu. Moje kubki smakowe rozkoszowały się rozpływającymi w ustach kałamarnicami, a buźka spijała witaminę D z promieni słonecznych. Byłem na dachu dwupiętrowego domu w Xylokastro, ale miałem wrażenie, że jestem w siódmym niebie.

Po obiedzie była oczywiście sjesta, a po sjeście deser w postaci kawy frappé i suszonych daktyli... Byłem na wznoszącej się, pozytywnej fali. Te wszystkie detale dnia codziennego, z których płynie czysta rozkosz i uwielbienie życia! Nic, nic a nic, nie było w stanie zakłócić mojego nastroju.

poniedziałek, 14 marca 2011

O kulturowym szoku.

Szok kulturowy to syndrom trudności związanych z przystosowaniem się do nowej kultury, która znacznie różni się od własnej.

W psychologii międzykulturowej rozróżnia się cztery odrębne etapy szoku kulturowego:
(1) "Miesiąc miodowy" - wszystko co związane z nową kulturą wydaje się nowe, fascynujące i romantyczne. Ekscytacja może dotyczyć lokalnej kuchni, architektury, języka, zwyczajów lub stylu życia. Wtedy obserwacje rzeczywistości są najostrzejsze. Wtedy dokonuje się najwięcej odkryć. Króluje ciekawość, a za nią idzie zadziwienie, czasem podziw.

(2) "Negocjacje" - po kilku tygodniach zaczynają wyłazić różnice pomiędzy kulturami, często powodując niepokoje i frustracje. Do tego doskwiera brak pewnych aspektów własnej kultury. Na przykład Polacy w Kanadzie tęsknią do Żubrówki. Rozpoczynają się negocjacje pomiędzy starym a nowym, znanym a obcym.

(3) "Przystosowanie" - po kolejnych kilku(nastu) tygodniach następuje akceptacja nowej kultury. Wiadomo jak się zachować i czego oczekiwać od większości codziennych sytuacji. Zwyczaje, język, styl życia przestają być obce, mogą wręcz stać się swojskie, zintegrowane z osobowością danego człowieka.

(4) "Mistrzostwo" - pełne i swobodne uczestnictwo w kulturze danego kraju, choć nie oznacza to całkowitej przemiany. Na tym etapie czasami mówi się o dwukulturowości.

Nie każdy przechodzi przez wszystkie cztery stadia, nie każdy też przechodzi przez nie w wyżej wymienionej kolejności. To jeden z wielu powodów, dla których współcześni psychologowie międzykulturowi z przymrużeniem oka traktują ten model. Ja na przykład za każdym razem będąc wrzucony w kocioł innej kultury gubię się pomiędzy etapami. Razem jestem w pierwszym, zaraz potem w trzecim. A gdy myślę, że jestem już w fazie mistrzostwa, następuje klops i regresja do drugiego.

W przypadku mojego doświadczania Grecji znowu się pogubiłem i nie wiem dokładnie w którym stadium znajduję się obecnie. Grecka rzeczywistość nie dziwi mnie już tak jak na początku, choć jej aspekty wcale nie frustrują bardziej. Po prostu wypinam się na te zwyczaje, które uważam za dziwne, śmieszne lub niebezpieczne. Robię swoje. Zachowuję odrębność tam gdzie mi to odpowiada. Jestem już na tyle biegły w te klocki, że wiem ile trzeba od siebie włożyć, aby przetrwać w obcej kulturze. Znam trochę języka, mowy ciała, wiem jak się zachować. A to wszystko robię na mój chłopski rozum, ulepiony z kultury polskiej, skandynawskiej, holenderskiej, kanadyjskiej z domieszkami kultur moich przyjaciół z całego świata. No i jak mi tu znaleźć miejsce w tym mądrym psychologicznym modelu?

niedziela, 13 marca 2011

Wiosna.

Po zimowych falach, które zatrzymały mnie na Krecie, wyjrzało piękne słoneczko. Przyszła wiosna. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Dziś rano poszedłem biegać w krótkich spodenkach. Śniadanie zjadłem na dachu naszego domu, a po południe spędziłem na plaży pijąc wino, jedząc truskawki w czekoladzie i grając w siatkówkę. Wreszcie budzi się Grecja taka jakiej oczekiwałem. Budzi się po krótkiej zimowej drzemce, razem z delikatną morską bryzą, która wieje od południowego-wschodu przynosząc przyjemne temperatury. W powietrzu czuć powiew świeżości i nadchodzącej zmiany. Nie wiem czy na lepsze, ale na pewno na cieplejsze.

sobota, 12 marca 2011

Przegrupowanie.

Wczoraj wróciłem z Krety. Dzisiaj pora na przegrupowanie. Przegrupowanie to czas pomiędzy wyprawami. Wtedy właśnie mogę się porządnie wyspać, wyprać brudne skarpetki, odpowiedzieć na mejle itp.

W Xylokastro zastałem dwudziestu nowych wolontariuszy, którzy przybyli podczas mojej kreteńskiej nieobecności. Znowu trzeba się uczyć imion i przyzwyczajać do nowej atmosfery. Klimat znowu trzeba stworzyć od początku. To też uważam za część przegrupowania, choć bardziej należałoby nazwać ten proces przystosowaniem do rzeczywistości jaka mnie zastała z powrotem w Xylokastro.

Po Szwedzie Simonie i Turku Onurze dostałem też nowego współlokatora do pokoju. Nikolae z Rumunii. Miły gość, choć niesposób porozumieć się z nim bez google translator. Nikolae nie jest w stanie wypowiedzieć słowa w żadnym innym języku niż po rumuńsku. Niech będzie, to też część przegrupowania, które jest przecież konieczne. Prawda?

Dopiero co wróciłem do bazy wypadowej Xylokastro, a już mnie dupsko świerzbi, żeby gdzieś dalej pojechać. Nie wiem jeszcze gdzie odbędzie się moja kolejna wyprawa, nie wiem też kiedy. Jestem jednak pewny, że wcześniej niż się spodziewam.

piątek, 11 marca 2011

Kreteńska wyprawa. Część siódma: Pożegnanie z Kretą.

Pożegnanie z Kretą nie było bolesne. Po prostu wskoczyłem na prom i odpłynął nie roniąc żadnej łzy. Szczerze powiedziawszy, to nawet cieszyłem się, że w końcu mogę uwolnić od wyspy, która stała się moim tymczasowym aresztem, w dodatku bez ogrzewania. Rzeczywiście, w przeciągu ostatnich kilku dni na Krecie było zimno jak na biegunie. Na termometrach słupki rtęci wskazywały kilka stopni Celsjusza, ale jestem przekonany, że temperatura odczuwalna była znacznie niższa. Od morza nieprzerwanie dął lodowaty, porywisty wiatr. Wilgotność powietrza sięgała 70%. Do tego jeszcze kreteńskie domy i mieszkania nie są porządnie ocieplane, szyby są pojedyncze, a kaloryferów jak na lekarstwo. Miałem dość takiej Krety, więc pożegnanie rzeczywiście nie było bolesne.

Pomnik jakiegoś kolesia w centrum Iraklionu.

Mimo wszystko wyspa urzekła mnie. Przez tydzień który tam spędziłem zdążyłem zobaczyć jedynie trzy największe miasta wyspy - Iraklion, Chanię i Rethymno. Jednak zobaczyć północne wybrzeże wyspy to tak jak zjeść na obiad jedynie przystawkę, powiedzieli mi przyjaciele Kreteńczycy. Na południu znaleźć można dzikie, piaszczyste plaże, które nie zdziczały jeszcze turystycznym tłumem. Część centralna oferuje wspaniałe możliwości do pieszych wędrówek. W szczególności polecano mi wąwóz Samaria, najdłuższy suchy wąwóz Europy (około 18km). Jest zatem do czego wracać.

Widok na góry pokryte czapami świeżutkiego śniegu.

Jest też do kogo, bowiem poznałem na Krecie wielu wspaniałych ludzi. Tubylców i przyjezdnych, choć w większości obracałem się w greckim towarzystwie. Nawet mógłbym rzecz, że zaprzyjaźniłem się z kilkoma. W dobie facebooka i couchsurfingu nie trudno będzie tych ludzi odnaleźć i namówić na przykład na wędrówkę samaryjskim wąwozem albo na kite surfing albo na jeszcze coś innego, równie szalonego. Póki co żegnam się z Kretą. Jednak nie na zawsze!

Prom pasażerski Superfast XII.

czwartek, 10 marca 2011

Kreteńska wyprawa. Część szósta: Oczekiwanie.

Kolejny dzień na Krecie upłynął pod wielkim znakiem zapytania - popłynę wieczorem czy nie popłynę? Obudziłem się wcześnie, żeby rozstrzygnąć tę kwestię skoro świt i mieć odrobinę pewności co do kształtu nadchodzącego dnia. Pogoda za oknem nie napawała optymizmem. Wicher wcale nie zalżał, a fale ciągle rozbijały się z takim samym impetem o falochrony i skaliste brzegi wyspy. Zgodnie z grecką prognozą pogody, siła wiatru na morzu utrzymywała się na poziomie 7-8 stopni w skali Beauforta. Padał rzęsisty deszcz. Ba, co więcej, przez dobre kilkanaście minut padał też i śnieg. Tak, tutaj w kreteńskim Iraklionie! Cóż za anomalia! To tak jakby pojechać zimą na norweski Svalbard i spotkać się tam z trzydziestostopniowym upałem.

Tak czy inaczej, zadzwoniłem do biura zapytać o promy. O 8.00 nie byli mi wstanie udzielić precyzyjnej informacji dotyczącej wieczornej żeglugi. Kazano mi zadzwonić o 13.00. Przezornie zadzwoniłem w okolicach godziny 11.00. To samo. O 13.00 jeszcze raz zostałem odesłany z kwitkiem. Po obiedzie osobiście udałem się do tego biura tłumacząc grzecznie, że mam dość już tego kreteńskiego bieguna i że chcę z powrotem na stały ląd.

- Jutro popłyniemy na pewno - powiedziała mi agentka SuperFast Ferries.
- Aha - odparłem, nie do końca przekonany na ile pewne było jej "na pewno". - Poproszę zatem bilet na jutro.

Panepistimo Kritis - Uniwersytet Kreteński w Iraklionie.

Pomiędzy staraniami uzyskania informacji o promach, wyciskałem z mojej sytuacji same najsłodsze soki. Angeliki, kolejna couchsurferka, która ugościła mnie na Krecie, zabrała mnie na Uniwersytet Kreteński. Mieści się on w obskórnym budynku, poza miastem, niedaleko pałacu w Knossos. Gdy Angeliki była na wykładach z matematyki stosowanej, ja rozglądnąłem się trochę. Pogadałem z kwiatem greckiej inteligencji w kawiarnii, wykorzystałem zasoby pracowni komputerowej i zjadłem pyszny i zdrowy obiad w studenckiej stołówce za jedyne 2,20. Najbardziej uderzyło mnie jednak że studenci i profesorowie palą papierosy gdzie się tylko da - na korytarzach, w salach wykładowych, nawet na stołówce. Uderzyło mnie to dużo bardziej niż wszechobecny grzyb na ścianach... Jednak ani papierosowy dym, ani zgrzybły grzyb nie był w stanie zakłócić stanu błogości w jakim się znalazłem. W tamtym czasie byłem po prostu wielce zadowolony z życia! Po krótkim, poobiednim odpoczynku poszedłem na spacer do portu, wysłałem pocztówki, kupiłem sobie suszone figi i migdały na deser. Małe rzeczy a cieszą...

Obiad w studenckiej stołówce za 2,20€.

środa, 9 marca 2011

Kreteńska wyprawa. Część piąta: Robinsonada.

W poniedziałek wieczorem byłem gotowy do powrotnej przeprawy przez Morze Egejskie na kontynent. Wydawało się, że wszystko było zapięte na ostatni guzik - plecak spakowany, bilety zarezerwowane, kanapki na drogę zrobione... A guzik! Posejdon był bowiem rozwścieczony tego wieczora. Rozhulał taką burzę, że nawet nie było po co iść do portu. Dziewięć stopni w skali Beauforta! Wiatr dął i świszczał. Fale szalały. Błyskawice przecinały purpurowe niebo wzdłuż i wszerz. Żaden prom nie odważył się opuścić irakliońskiego portu tamtego wieczoru, a ja zostałem zakładnikiem wyspy.

W związku z sytuacją w której się znalazłem, w ciągu kilkunastu godzin przeszedłem przez skrajne stany emocjonalne. Na początku byłem wkurzony. Jakże to!? Jakieś fronty atmosferyczne będą krzyżować mi starannie ułożone plany? Burczałem, fukałem i złorzeczyłem. Jednak w miarę upływu czasu zacząłem oswajać się z myślą, że nie ma innego wyjścia. Muszę po prostu cierpliwie przeczekać nawałnicę, bo i tak nie mam na nią żadnego wpływu. No przecież nie rozdmucham tych ciężkich chmur. Nie zmierzę się ze wszechmogącym Posejdonem w beznadziejnej i z góry przegranej walce.

Potem przyszła euforia. Cóż za przygoda!! Uziemiony na wyspie niczym Robinson Cruzoe. No dobra, Cruzoe był rozbitkiem na bezludnej wyspie, a Krecie do bezludności daleko. Mamy też inne czasy, ja mam jedzenie, ekwipunek i znajomości. Cruzoe nie miał nic. Mimo braku podobieństwa pomiędzy sytuacją Robinsona Cruzoe, a moją jego geny obudziły się we mnie na dobre. Nagle poczułem ekscytację moim położeniem. Skoro i tak już tu muszę zostać, to czemu nie cieszyć się dodatkowym dniem na Krecie? Wyciągnąć z niego to co jest najlepszego.

Rzeczywistość szybko zweryfikowała moje pozytywne nastawienie. Na zewnątrz było zbyt zimno, mokro, wietrznie i w ogóle nieprzyjemnie, żeby zrobić cokolwiek innego niż pić herbatę gdzieś w pobliżu elektrycznego grzejnika. Brrr...! To przecież musiała być jakaś pomyłka pomyłka. Byłem na Krecie, nie nad norweskim fjordem. Jasna sprawa, jest marzec. W tej części świata cały czas trwa astronomiczna zima. Ale żeby temperatura odczuwalna spadała do 1 stopnia Celsjusza to lekka przesada, panowie bogowie. Nie tutaj, nie na Krecie! Pocieszeniem pozostaje tylko fakt, że Ateny są sparaliżowane intensywnymi opadami śniegu.

wtorek, 8 marca 2011

Kreteńska wyprawa. Część czwarta: Karnawał w Rethymno.

Niedziela była kulminacyjnym punktem mojego pobytu na Krecie - karnawał! Karnawał w Rethymno należy do najhuczniejszych w całej Grecji, choć niewielu o nim słyszało poza granicami Hellady. Szkoda, bo ludzie przybywają tu z najdalszych zakątków kraju, tylko po to żeby solidnie zabawić się w Rethymno. Miasto wydaje tę imprezę od prawie stu lat i stanowi świetną alternatywę dla przereklamowanej Patry.

Karnawałowa ulica w Rethymno.

Do Rethymno dotarłem autostopem, wczesnym popołudniem razem z dwoma couchsurferkami. Łapanie stopa w Grecji jest bajecznie proste jeśli się ma długie włosy i zaokrągloną talię. Cóż, nie można mieć w życiu wszystkich atutów...

Eftychija autostopuje.

Koń trojański paraduje dumnie ulicami Rethymno.

Zanim się obejrzeliśmy byliśmy wszyscy w samym centrum zabawy. Kolorowy pochód ciągnął ulicami Rethymno. Maskarada! Grała muzyka. Ludzie uśmiechali się, pili i tańczyli. W przerwach wcinali grillowane souvlaki, skropione sokiem z cytryny, które można było dostać za 1,50na każdym rogu. Zabawa na całego! Do naszej grupki dołączył jeszcze tubylec Axilleas i jego znajomi (współcześni Grecy też czasem mają mityczne imiona!), których również poznałem przez couchsurfing. Cały dzień spędziliśmy na dworze, przesiadując na plaży i skwerach. Piliśmy piwo i raki. Było iście karnawałowo i oczywiście do samego rana.

Ekipa.

Port w Rethymno.

Po kilku niedbałych godzinach snu w mieszkaniu Axilleasa wstałem razem z nowym dniem. Pogoda się załamała. Padał deszcz, zerwał się porywisty wiatr. Było nieprzyjemnie. Nie przeszkodziło mi to jednak w kąpieli w Morzu Egejskim. Moim zdaniem taka kąpiel to najlepsza kuracja na pokarnałowego kaca, choć wszyscy Kreteńczycy stukali się w czoło, gdy pocwałowałem w kierunku lodowatej wody. Dla mojego ciała, zaprawionego w norweskich fjordach temperatura marcowego Morza Egejskiego nie stanowiła żadnego problemu. Gorzej było z falami, które były dużo potężniejsze niż ja i przy każdym zwarciu rozbijały mnie o kamieniste dno wypłukując ze mnie ostatki wczorajszej imprezy.

Coś czego Kreteńczycy pewnie nigdy nie zrozumieją.

Backgammon, szachy i kawa po grecku też dają radę na pokarnawałowego kaca.
Eftychija i Axilleas na pierwszym planie, dalej couchsurferzy z Niemiec.

Do Iraklionu zabrałem się wieczorem razem z Caroliną, moją gospodynią sprzed kilku dni, która akurat miała po drodze. I w ten sposób wyszedłem na swoje. Chociaż autostop nie zadziałał w kierunku zachodnim, z powrotem na przemieszczenie się nie wydałem ani centa!