niedziela, 31 lipca 2011

Dwusetny, ostatni, wpis niniejszego bloga.

Ufff..! Ale się rozpisałem! Sześć i pół miesiąca przekuwania moich doświadczeń w słowo pisane. Dzień w dzień. Bez wyjątków. Od 13 stycznia do 31 lipca. W sumie 200 dni ciągłego pisania.

Zwykle najpierw zaczynałem od bazgrania długopisem po wymiętych kartkach jakichś zeszytów. W przeróżnych miejscach, o przedziwnych czasach i w bardzo losowych sytuacjach. Spisywałem rzeczywistość w której się aktualnie znajdowałem i moje ustosunkowania się do niej. Ważne, że pisałem na bieżąco, tworząc tym samym autentyczny obraz, pełen emocji i wrażeń. Potem następowała korekta i uzupełnienie wcześniejszego zapisu o kilka faktów, zdjęć, map itd. Na końcu można było delikatne wystukać kolejny wpis, tak lekko, opuszkami palców na klawiaturze mojego wysłużonego laptopa. I wysłać w przestrzeń Internetu, by się podzielić kawałkiem siebie z Wami, czytelnikami mojego bloga.

Muszę przyznać, że to fajowa sprawa, na bieżąco dzielić się tym co się wokół dzieje. Cieszę się, że regularnie wchodzili w mój świat ludzie mi bliscy, ale też kompletnie anonimowi internauci. W przeważającej większości byli bardzo życzliwi temu co tutaj znajdowali. Oprócz tego, regularne pisanie dało mi niepowtarzalne archiwum mojego doświadczenia wolontariatu europejskiego. Doświadczenia raz niezapisane po części tracimy na zawsze. Pamięć jest wybiórcza i odtwórcza. Wcale nie działa jak magnetowid albo aparat fotograficzny - nie można sobie życia "przewinąć" i puścić raz jeszcze. Za każdym razem sięgając w czeluści pamięci, aktywnie tworzymy doświadczenie od nowa, bo wtedy po prostu jesteśmy innymi ludźmi. Dlatego warto mieć autentyczny zapis tego co się widziało, jak się czuło, co się myślało. Ja go mam, tutaj na tym właśnie blogu. Już teraz, po niecałych siedmiu miesiącach od rozpoczęcia działań w Grecji, jestem w stanie przeczytać jakiś wpis z lutego albo marca, złapać się za głowę i pomyśleć: "kim był ten człowiek co tak właśnie napisał?"

Za moment kliknę "publish post" po raz dwusetny. "EVS 2011: Xylokastro, Hellas" jest moim czwartym blogiem. Najdłuższy jest ten z czasów studiów licencjackich w Kanadzie - doliczyłem się tam 226 wpisów, ale publikowałem go na przestrzeni, bagatela, czterech lat. Przez pół roku pisania w Grecji stworzyłem bloga, który objętościowo niemalże dorównuje temu z Kanady. Świadczy to oczywiście o mojej motywacji do regularnego pisania, ale też o natężeniu zadań i obowiązków w obydwu tych miejscach. W Grecji miałem jednak dużo więcej czasu wolnego, który z wielką determinacją przeznaczałem na regularne pisanie. Regularność planuję utrzymać w najbliższej przyszłości, choć obowiązki które mnie teraz czekają pewnie nie pozwolą na utrzymanie intensywności. Tak czy inaczej - pisać dalej będę. Zapraszam do dalszego śledzenia (albo śledztwa) moich myśli, podróży i przygód.

A teraz, "publish post". Klikam!

sobota, 30 lipca 2011

Przybycia. Prawdziwe końce podróży?

A większą mi rozkoszą podróż niż przybycie! [L. Staff]

U mnie jest podobnie. Do wyjazdu pakuję się z wielkim entuzjazmem, czasem w kilkadziesiąt minut. Po powrocie rozpakowuję się wolno, z olbrzymią dozą bólu i nostalgii. Jak to to!? Już się nie ruszam? Właśnie przybyłem? Ech, trzeba wrzucić bieliznę do pralki... Mój smutek nigdy nie trwa długo, bo wiem że tylko ode mnie zależy kiedy znowu wyruszę w rozkoszną podróż.

Tym samym kontynuuję wielkie tradycje myślowe Grotowskiego, które zaczynałem powoli ogarniać już na etapie norweskiego liceum we Flekke. Jedynie droga ma sens. Droga! Cel powinien być ustalony, ale drugorzędny. Przynajmniej w naszej głowie. Dlatego właśnie droga do celu sama w sobie powinna stawać się celem. Wtedy chłoniemy chwilę. Działamy, ale koncentrujemy się na tu i teraz. Wtedy jesteśmy szczęśliwi i pewnie z tego powodu cholernie kreatywni oraz nierzadko dużo bardziej efektywni. Docieramy do celu i dziwimy się samym sobie: już dotarliśmy?! Nasze zdziwienie potęguje fakt, że często patrząc wstecz, łącząc kropki naszych doświadczeń, zdajemy sobie sprawę, że do celu dotarliśmy drogami których sami sobie nie wytyczyliśmy, o których istnieniu nie mieliśmy bladego pojęcia. Wow!

I oto mi właśnie w życiu chodzi - spełniać marzenia, osiągać cele, wytyczać nowe szlaki. Dziwić się światu i samemu sobie. Być ciekawym, otwartym i kreatywnym.

W styczniu nie miałem pojęcia którymi kanałami dopłynę do dzisiejszego momentu, do końca lipca. Wiedziałem tylko, że chcę żeby sześć miesięcy wolontariatu okazało się podróżą ciekawą, pełną wyzwań. Podróżą w trakcie której spotkam wielu dobrych ludzi i zobaczę wspaniałe miejsca. Z takim nastawieniem starałem się wstawać każdego dnia. Oczywiście, nie zawsze mi wychodziło, ale tendencja była jednoznaczna - częściej jednak wychodziło. Filozofia drogi Grotowskiego, którą z przyjemnością sobie narzuciłem, w ostatecznym rozrachunku zwyciężyła. Carpe diemałem. Byłem zanurzony w teraźniejszości jak nigdy przedtem. Liczyło się tylko tu i teraz. Niepowtarzalne uczucie - ostateczna wolność.

Kiedy już dobiłem do "celu", czyli końca wolontariatu pozostał jak zawsze po przybyciu niedosyt doświadczeń. Przybyłem. Już się nie ruszam. Rozpakowuję się. Wiem jednak że do czasu. Do czasu.

Mam nadzieję, że w życiu które mnie teraz czeka, w życiu jakie większość ludzi uważa za prawdziwe, w życiu pełnym stresu i obowiązków, pozostanie mi troszeczkę z greckiej beztroski i lenistwa. Słowem, mam nadzieję, że będę w stanie od czasu do czasu zdrzemnąć się popołudniu albo bez żadnego ciśnienia przesiedzieć w kawiarni całe popołudnie siorbiąc powolutku kawę.

Czy moje przybycie to prawdziwy koniec rozkoszy podróżnej? W moim przypadku jak najbardziej nie!

piątek, 29 lipca 2011

Gdzie ja to przez te sześć miesięcy nie byłem?

W czasie sześciu miesięcy wolontariatu podróżowałem ile się tylko dało, gdzie się tylko dało i kiedy się tylko dało. A dawało się. Jeździłem sobie po bałkańskim kotle dosyć spontanicznie i za żadne pieniądze.

Gdzie ja to nie byłem?

Grecja:

Peloponez: Xylokastro, Velo, Vrachati, Korynt, Starożytny Korynt, Isthmos, Kalavryta, Kalifonio, Olympia, Pyrgos, Patras, Rio, Epidavros, Nafplio, Kastraki, Tolo, Mykeny, Nemea, Kardamyli, Kalamata, Sparta, Mistra

Attyka:
Ateny, Nea Smyrni, Ilion, Glyfada, Sounio, Rafina, Marathonas, Nea Makri, Kinetta

Epir:
Ioannina, Perama, Zagorochoria, Dodona

Grecja Centralna:
Delfy

Tesalia: Trikala, Kalampaka, Meteora

Wyspy Jońskie:
Lefkada - Lefkas, Katouna, Porto Katsiki

Kreta:
Iraklion, Knossos, Chania, Rethymno

Cyklady:
Naxos - Choria, Galando, Filoti, Moutsouna; Santorini - Fira

Macedonia:
Tessaloniki, Kastoria, Psarades (Jeziora Prespa)

Serbia:

Beograd, Novi Sad, Sremski Kralovci

Turcja:

Stambuł

Macedonia:

Bitola, Skopje

Polska:

Kraków

Austria:

Wiedeń

Oto i rejestr miejsc przebytych, przeżytych. Rejestr, niewiele więcej. Chcąc odtworzyć jak mi w tam powodziło czy podobało, zapraszam do kartkowania archiwum bloga.

czwartek, 28 lipca 2011

Wdzięczności.

Wolontariat w Grecji okazał się niezwykłym przeżyciem przede wszystkim dzięki ludziom których spotykałem w ciągu ostatniego półrocza. Chciałbym tutaj wyszczególnić wszystkich - absolutnie wszystkich - wobec których czuję ogromną wdzięczność za wspólnie spędzone chwile. Przekułem je w fantastyczne wspomnienia, których mi nikt nie odbierze. Dziękuję, jesteście po prostu niesamowici!

Nasamprzód dziękuję Magdzie Kaj, koordynatorce mojego projektu, a także całej mojej organizacji wysyłającej "Jeden Świat" z Poznania. Za trud, pasję i zaangażowanie włożone w aplikację, za przygotowanie wyjazdu i za nieustające wsparcie w trakcie wolontariatu. Zaraz potem dziękuję Komisji Europejskiej oraz Polskiej Narodowej Agencji za sfinansowanie projektu. Bez tych pieniędzy nie byłoby żadnych szans na jego realizację i z pewnością nigdzie bym nie pojechał.

Dalej dziękuję każdemu z xylokastrońskich wolontariuszy długoterminowych (Agata, Artur, Csaba, Melissa P., Jenny, Camille, Lisa R., Iris, Anastasia, Sabrina P., Sabrina Z., Laura, Anika, Mathilde, Janine, Paula, Jasmine, Anne W., Dany, Amanda, Martina, Rachid, Ellen, Egle, Sophia, Mady, Ayten, Maria, Raluca, Bianka, Melissa G., Sebastian, Judit, Roxanne, Frederic, Natalia, Alba, Anne P., Sarah, Lisa W., Betty, Ludo), w tym wszystkim trzem współlokatorom (Szwed Simon, Turek Onur oraz Rumun Nicolae). Za urozmaicanie mi czasu w sennym Xylokastro o losowe akcje i śmieszne momenty. Do tych podziękowań chcę także włączyć niezliczonych wolontariuszy krótkoterminowych, których imion nie pamiętam lub też nigdy nie poznałem. Nie sposób było ich wszystkich ogarnąć. Co miesiąc przyjeżdżało nowych dwudziestu.

Specjalne wdzięczności z wyżej wymienionej grupy ślę do Ludovica - półboga śniegu, księcia wiatru, członka drużyny "Azymut Zero" - z którym wyczynialiśmy naprawdę odlotowe rzeczy. W Xylokastro, Atenach i na wyspie Naxos. Dzięki, bracie!

Nie omieszkam też podziękować wszystkim wolontariuszom z Grecji i Cypru (Marcin, Isabel, Claire, Marta, Tajfun, Idoia, Aleksandra, Alba, Agnes, Lea, Vanessa, Svetlana, Kasia, Gundega, Margit, Denisa, Adrienn, Sara, Jacob, Tilla, Thomas, Pilar, Christine, Antonio, Myriam, Davide, Pilar, Klinta, Nadja, Sarah, Sylvia, Alex, Max, Yasmin, Michaela, Fred i inni), których miałem okazję poznać na szkoleniach w Atenach. Za świetną zabawę. Za wymianę doświadczeń, pomysłów, poglądów, planów i marzeń. Za niespanie. Za promieniowanie pozytywnymi wibracjami na ateńskie ulice i skwery. Za po prostu beztroskie bycie, bycie pięknymi, młodymi i totalnie zakręconymi wolontariuszami. Z niektórymi widziałem się poza szkoleniami, czasem przypadkiem, czasem wręcz przeciwnie. Dzięki nim wywożę z Grecji potężny networking znajomych i przyjaciół z całej Europy. Nigdy nie wiadomo kiedy (i gdzie) się jeszcze spotkamy.

Skoro już mowa o szkoleniach, kolejne wdzięczności kieruję w stronę Hellenistycznej Narodowej Agencji (w szczególności do Konstantiny i Nataszy) oraz trenerów - Kostasa, Sakisa i Eliasa. Za wsparcie.

Teraz kolej na ludzi bezpośrednio związanych z moim projektem. Zacznijmy od tych związanych z moją pracą dla siatkarskiej akademii "Pamvohaikos" we Vrachati. Dziękuję za to doświadczenie wszystkim dzięki którym stało się ono możliwe: trenerowi juniorów - Antonisowi, trenerowi juniorek - Jorgosowi, woźnym - Babiemu i Tomasowi, sekretarce - Joanie, a także niezliczonym rodzicom przewijającym się przez halę we Vrachati.

Seniorom Pamvohaikosu gratuluję historycznego awansu do ekstraklasy. Jestem szczęśliwy, że mogłem przy okazji mojej pracy poznać ich całą drużynę od podszewki, a czasem nawet włączyć się w trening. Wystawiającemu Stiwachtisowi szczególnie dziękuję za sprezentowanie mi swojej koszulki meczowej. Gdy Pamvo będzie już na europejskiej arenie (a z pewnością kiedyś będzie) założę ją aby wesprzeć drużynę. Póki co: powodzenia w ekstraklasie!

Podobne podziękowania przesyłam trenerom z obu akademii koszykówki przez które się przewinąłem - Marii z "Alexandros Megalos" (Vrachati) oraz Jorgosowi z "Diagoras" (Velo) - choć przyznaję że nie czułem się z tymi klubami aż tak związany jak z Pamvo. Pewnie z uwagi na brak ekspertyzy koszykarskiej.

Oczywiście nie wypada pominąć najważniejszych osób w tym całym interesie, czyli dzieci uczęszczających na moje zajęcia!!! Mam nadzieję, że urozmaiciłem ich czas na treningu i wzbogaciłem je językowo i kulturowo. Bo moi podopieczni zrobili to ze mną z pewnością. Za to właśnie należy im się efharisto poli!

Ostatnim miejscem moich działań projektowych była siłownia "Olympio" w Xylokastro. Spotkałem tam ekipę trenerów (Dimitris, Jorgos, Alkis, Nikos, Vasiliki) stanowiącą fantastyczny team, z którym zżyłem się przez ostatnie pół roku. Dziękuję za doborowe towarzystwo nie tylko wśród hantli i sztang, ale też na plażach i w barach. Do tego jeszcze dziękuję wszystkim wolontariuszom i klientom siłowni, którzy prosili mnie o radę tym samym pomagając mi nabyć wiedzę i doświadczenie z dziedziny treningu siłowego. W szczególności jednak chcę jednak odznaczyć dwójkę stałych bywalców "Olympio", o których wspominałem niejednokrotnie na łamach tego bloga. Specjalne wdzięczności dla anielskiego Aggelosa (za te wszystkie drinki które nam postawił w swoim kompleksie Xylokastro Beach) i Kostasa-emigranta (za te polityczne i niepolityczne dysputy).

Wdzięczności płyną też pełną parą do innych ludzi którzy kreowali moją xylokastrońską rzeczywistość: Christosa i Elleni od najlepszego gyrosu w miasteczku, zawsze uśmiechniętej zawiadowczyni dworca autobusowego - Elleni, gburowatych urzędników na poczcie i w banku Alpha, szewca z Takouni Express, właściciela kawiarni "Tradycyjnej" - Janisa, Brytyjczyków Richarda i George'a oraz ich siedmiu psów (Rock, Lightfoot, Piggy, Heineken, Skunk, Flea, Mushroom), pań kasjerek z Marinopoulosa, kierowców autobusów KTEL dowożących mnie codziennie do pracy.

Okolicznej przyrodzie też się należy szacunek, bo czym byłby pobyt w Xylokastro bez sławetnego lasu, szumu fal Zatoki Korynckiej, kojących drzew cytrusowych i oliwnych oraz majestatycznych skał Góry Klasztornej po drugiej stronie "autostrady"?

Jak nie w Xylokastro to bywałem w różnych innych miejscach Grecji. Pisałem o nich obficie na blogu. Jestem niezmiernie wdzięczny ludziom, których spotkałem na swojej drodze w trakcie tych wypadów i podróży. Przede wszystkim podziękowania należą się couchsurferom, którzy są najbardziej gościnną grupą społeczną w Grecji i nie tylko. Dziękuję za wikt i opierunek Carolinie i Aggeliki z Iraklio, Eftychiji z Chanii, braciom bliźniakom Kappis (Achilleas z Rethymno i Aris z Tessalonik), Yriji i Atlantis z Ioanniny, Diane z Kalamaty, Nikosowi z Lefkady. Dziękuję także losowym couchsurferom za spotkania na rozdrożach: Marii, Antoine'owi, Janisowi i innym w Iraklio (wtedy kiedy szalało morze), Christosowi i Jorgosowi w Peramie i Zagorochorii (wtedy kiedy Epir stał przede mną otworem), a także Veerze w naxońskiej Chorii (wtedy kiedy strajkowali w Atenach). Bez tego serwisu i ludzi których tam poznałem nie byłoby tak taniego i ekscytującego podróżowania po Grecji. Za to właśnie wielkie, wielkie dzięki!

Dziękuję tym którzy brali mnie na stopa na Peloponezie, na Krecie, na Naxos i w innych miejscach Grecji. Dziękuję za zaufanie dla mojej łysej pały i... podwiezienie. Za inne podwozia i podwożenia dziękuję też ateńskiemu metru oraz podmiejskiemu pociągowi Proastiakos. Konduktorom tam pracującym wdzięczny jestem za ich lenistwo i zwyczajne niebycie...

Dalsze wdzięczności idą dla ludzi związanych z konkretnymi, dłuższymi wyprawami. Za Serbię dziękuję Larze, Vendi i Vesnie. Bez nich pewnie nigdy bym się tam nie znalazł i nie doświadczył pojugosławiańskiej rzeczywistości. Za niesamowity tydzień w Stambule dziękuję kardaszowi Akinowi, jego dziewczynie - Wynter, Brockel, Tugce, Selmie oraz innym (świętym) tureckim. Za wyspę Naxos jeszcze raz (bo nigdy nie za wiele) dziękuję Ludovicowi, ale także pracownikom Flisvos (Anton, Bianca, Karina, Alessio, Thomas, Martin, Xenia) oraz Apollo (Veera, Marie-Anne, Lisa).

Olbrzymie podziękowania idą do organizatorów biegów w Tessalonikach, Kalamacie, Ilionie, Nea Smirni, Lefkadzie i Nea Makri oraz organizatorom fun-triathlonu na Naxos. Pal sześć, że dzięki uczestnictwu w tychże imprezach zwiedziłem kawał Grecji. Przede wszystkim wyniosłem z nich mnóstwo pozytywnej energii, siły i motywacji na dalsze ćwiczenia fizyczne pomimo lejących się z nieba ukropów. Przy okazji dziękuję też współzawodniczącym, moim wiernym kibicom i fotografom. Biegnąc nigdy nie czułem się samotny.

Hołd należy się także stałym i okazyjnym czytelnikom tego bloga. Zainteresowanie moim pisaniem przerosło wszelkie oczekiwania. Na obecny moment zarejestrowano ponad 9,500 wejść, z czego 2,760 z odrębnych adresów IP. Aż 34 osoby "lubią" tę stronę na facebooku. Pocztówkowa promocja bloga skończyła się wywiadem ze mną na dwie strony w "Tygodniku Ateńskim". Często dostawałem też miłe, osobiste wiadomości od różnych ludzi na temat mojego bloga. Słowem, sukces! Za zainteresowanie i propagowanie tego co tu się wypisuje krzyczę do Was wszystkich gromkie: dziękuję!!! Kimkolwiek jesteście.

PS. Na sam koniec zostawiłem sobie wdzięczności dla mamy i Bernarda za... majonezy i podwózkę, czyli bezpieczną, choć pełną przygód drogę powrotną do domu.

środa, 27 lipca 2011

Dystans... O dystansie, z dystansu, z dystansem.

Z Gliwic do Xylokastro w linii prostej jest jakieś 1400 kilometrów. Daleko. Kawał świata, a co najmniej kawał Europy.

Od mojego wyjazdu do Grecji minęło prawie 7 miesięcy. Sporo czasu. A jednak śmignęły dni i tygodnie.

I co?

I jestem z powrotem. Oddycham śląskim powietrzem. Jest mi zimno. Na głowę pada deszcz.

Po kilku dniach spędzonych w domu, mogę zacząć myśleć o Xylokastro z dystansu, realnego dystansu. Ale czy z dystansem? Miasteczko Xylo stało się dla mnie bardzo szczególnym miejscem na mapie Europy. Wypełniło przestrzenie mojej pamięci wspaniałymi wspomnieniami, które w większej części zebrałem na łamach tego bloga.

Nie. Z dystansem na Xylokastro patrzeć nie chcę, a nawet nie mogę.

wtorek, 26 lipca 2011

W domu.

Dziwne uczucie tak ni stąd, ni zowąd z powrotem znaleźć się na polskiej ziemi. W Gliwicach. W domu. Tak być tu bez żadnej możliwości powrotu do Grecji i EVSowego stylu życia. Wzdycham, choć zdaję sobie sprawę, że jestem dość sporym szczęściarzem. Dzięki tej fantastycznej pięciodniowej podróży samochodem przez Bałkany, moje lądowanie w Polsce odbyło się na niezwykle aksamitnym dywanie. Czas spędzony w drodze zadziałał jak bufor. Sprawił, że zderzenie z nową-starą rzeczywistością nie okazało się tragiczną w skutkach kraksą - był wolontariat, a teraz go już nie ma. I odnajdź się człowieku w takiej sytuacji i w takim deszczowym klimacie. Nie! Ja w miarę upływających godzin oraz kilometrów powoli oswajałem się z tym, że Xylokastro zostaje już za moimi plecami i konsekwentnie oddalam się od tego miejsca.

Takie zakończenie wolontariackiej przygody to olbrzymi luksus. Jestem za ten luksus bardzo wdzięczny, szczególnie kiedy słyszę jakie histerie i nostalgie przeżywają po powrocie inni wolontariusze. A może ja znoszę to lepiej, bo po prostu jestem już do takich odjazdów przyzwyczajony? Zahartowany przez te ostatnie lata? Ale czy ciągłe pożegnania to w ogóle zdrowy tryb życia?

Takie trudne pytania przechodzą mi często przez głowę. Muszę się jednak dość szybko pozbierać z tego pseudo-filozofowania, bo już wkrótce czeka mnie kolejny wyjazd. Tym razem trochę poważniejszy, bo na studia. Stamtąd też mam zamiar pisać bloga, na którego od razu zapraszam. Trzymajcie kciuki i do usłyszenia!!

poniedziałek, 25 lipca 2011

Rzutem na taśmę, do Polski.

Ostatniego, piątego dnia podróży zrobiliśmy niezły skok. Z Noviego Sadu dojechaliśmy aż do samiutkich Gliwic, jednego dnia rozjeżdżając drogi aż pięciu różnych krajów: Serbii, Węgier, Słowacji, Czech no i oczywiście Polski (chociaż u nas to już i tak były dosyć rozjeżdżone). Granicę w Cieszynie przekroczyliśmy w niedzielę, dosłownie dwie minuty przed północą. Do domu zajechaliśmy jakąś godzinę potem. Tamtej nocy spałem już w swoim, choć dawno nieużywanym, łóżku, które pamięta jeszcze czasy gimnazjalne.

Dobrze mieć takie łóżko.

Z Xylokastro (B) do Gliwic (A).

niedziela, 24 lipca 2011

Novosadzkie déjà vu.

Byłem tu już, byłem! W połowie lutego. Było wtedy zimniej, szarzej i smutniej, ale miejsca pozostały te same. Novi Sad - czasem zwany "serbskimi Atenami" - niezmiennie jawi się w moich oczach jako piękne, żywe i wielokulturowe miasto. W słońcu Novi Sad wygląda jeszcze okazalej, bo słońce wszystkie te pozytywne cechy o których była mowa dodatkowo podkreśla i wyostrza.

Pobujaliśmy się po novosadzkim starym mieście, zjedliśmy coś, wypiliśmy i w ogóle spędziliśmy tam fajny wieczór. Nazajutrz aż żal było wyjeżdżać! Nie tylko z Novego Sadu, Wojwodiny i Serbii, ale z Bałkanów w ogóle. Przyzwyczaiłem się do życia w tym kotle...

sobota, 23 lipca 2011

Kolejny etap. Ze Skopje do Noviego Sadu.

Ze Skopje cały dzień parliśmy na północ. Bez większych kłopotów czy przygód sprawnie i szybko przejechaliśmy przez Serbię. Jeszcze wieczorem zameldowaliśmy się w Novim Sadzie, stolicy Wojwodiny, autonomicznej prowincji na północy Serbii. Tam spędziliśmy czwartą noc tej podróży. Czas płynął. Kilometry też. Byłem coraz dalej od Xylokastro i coraz bliżej Gliwic.

piątek, 22 lipca 2011

Republika Macedonii: Скопје [Skopje].

A więc: Skopje. Miasto nad wartką rzeką Wardaw. Stolica macedońskiej rzeczywistości i egzotyki. Jak tam jest?

Скопје - Skopje.

Ledwo co wjechaliśmy do miasta, powitały nas cygańskie dzieci - prawdziwi skopscy ambasadorowie. Wyłaniają się jak spod ziemi i proszą o bakszysz. Radary mają szczególnie wyczulone na cudzoziemców, bo ci w ich mniemaniu to sami milionerowie. My nie dość, że się wyróżnialiśmy w tłumie na ulicy, to jadąc ulicami Skopje na polskich rejestracjach nie mieliśmy w ogóle szans przemknąć niezauważonym. Gdy tylko zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu, ambasadorowie dopadli nas i rusz zaczęli myć przednią szybę brudnymi gąbkami. Potem, "puk, puk!" nam w okna samochodu. "Bakszysz, bakszysz..." Nie daliśmy im pieniędzy, to chłopcy zaczęli myć boczne szyby, a potem tylną, przy czym cały czas pukali domagając się zapłaty. Z jednej strony żal mi ich było, z drugiej wiem, że jak dam palec to spróbują odgryźć rękę i już się nigdy nie odczepią. Na szczęście, nie daliśmy się emocjonalnie zaszantażować.

EVSowy akcent pobytu w Skopje - okno biura ds. integracji europejskiej.

Popołudniu wyszliśmy na spacer po mieście. Na każdym kroku czuło się, że miasto jest stolicą kraju w którym cały czas jest sporo do zrobienia (nadrobienia?). Skopczyków, i Macedończyków w ogóle, los naprawdę nieźle kopał w dupsko. Wszyscy chcieli tu panować, ale nikt nie miał zamiaru inwestować i wziąć jakiejś, choćby skromnej, odpowiedzialności za tubylców. I tak przez lata tereny obecnej Macedonii były najbiedniejszymi terenami we wszystkich państwach, w których skład wchodziły - od Imperium Osmańskiego, przez Królestwo Bułgarii, aż po Socjalistyczną Jugosławię. Ot, zapomniane peryferie.

Jakby tego było mało, w 1963 roku straszne w skutkach trzęsienie ziemi nawiedziło Skopje, z epicentrum, tuż pod placem Macedonii. Statystyki były tragiczne - zginęło ponad 1000 osób, 4000 zostało rannych, 100,000 ludzi pozostało bez dachu nad głową, a 3/4 zabudowy miasta uległo zniszczeniu, w tym wiele bezcennych zabytków. Żywym pomnikiem tamtych wydarzeń jest jest budynek Poczty Głównej, który pozostawiono w niezmienionym stanie od 1963 roku. Na przedniej fasadzie zegar cały czas wskazuje godzinę 5:16. Wtedy stanął po pierwszych wstrząsach.

Czas zatrzymał się wraz ze wstrząsami: 5:16.

Współczesna Macedonia wcale nie ma więcej szczęścia. Od czasu odzyskania niepodległości w 1991 roku, Macedończycy doświadczyli wojny domowej i konfliktu z Grecją. Wszystko skutkowało izolacją i chorym gospodarowaniem publicznymi pieniędzmi. Teraz podobno ma być tylko lepiej.

Najsłynniejszą skopijką jest Albanka - Agnesë Gonxhe Bojaxhiu - która nawet nie urodziła się w Skopje, tylko w Üsküb. Tak nazywano miasto w czasach Imperium Osmańskiego. Któż to taki? Świat zna ją jako Matkę Teresę z Kalkuty. Laureatka Pokojowej Nagrody Nobla z 1979 roku zasłynęła altruistyczną pracą misyjną na rzecz najuboższych na ulicach w Indiach. W czasie swojego życia Skopje odwiedzała czterokrotnie. Doczekała się też w mieście swojego urodzenia kaplicy z muzeum dokumentującym jej życie i misje. Przed kaplicą stoją dwa pomniki Matki Teresy.

Pomnik Matki Teresy przed kaplicą w centrum Skopje.

Wnętrze kaplicy dedykowanej Matce Teresie.

Dlaczego dwa pomniki Matki Teresy a nie jeden? Bo Macedończycy mają obsesję na punkcie pomników i symboli!! Nie wiem czy jest na świecie drugie takie miejsce jak plac Macedonii w Skopje. W promieniu niecałych 100 metrów doliczyłem się bez mała piętnastu pomników! Największe wrażenie robi oczywiście pomnik Aleksandra Wielkiego, o którym już pisałem w kontekście konfliktu macedońsko-greckiego. Pomnik przewyższa swoim majestatem okoliczne kamienice i jest jasnym sygnałem w stronę Greków: "Aleksander jest nasz!" W każdym rogu placu stoi co najmniej jeden pomnik już "normalnych" rozmiarów. Są tam inni bohaterowie narodowi - biskupi, powstańcy, poeci, filozofowie, kochankowie, losowi obywatele, nawet zwierzęta. Uwagę zwraca Justynian I, cesarz bizantyjski, który odbudował ówczesne Skopje, zniszczone trzęsieniem ziemi w VI w.

Justynian I. W tle kamienny XV-wieczny kamienny most nad Wardarem.

Innych konkretnych pomników nie pamiętam, bo było ich zbyt dużo. Najczęstszym motywem przewodnim był zawadiaka z wąsem i szabelką. Na koniu albo przy koniu. Mały, wojowniczy naród, z wielkim kompleksem swojej narodowej tożsamości. Czemu się jednak dziwić? Tyle czasu ich nie było na mapach, a tu nagle są. Jakoś świadomość narodową trzeba zbudować. W dodatku Macedończycy zapewne czują, że są w ciągłym osaczeniu - napierają muzułmańscy Albańczycy i ichnie mniejszości narodowe, Serbom cały czas się marzy wielka Serbia, Bułgarzy też uważają Skopje za stolicę swojej peryferyjnej prowincji, no i jeszcze do tego Grecy, którzy istnienia państewka w ogóle nie uznają. Nie jest łatwo być współczesnym Macedończykiem..

Aleksander Wielki na placu Macedonii.

Dlatego łuk triumfalny. Dlatego te wszystkie pomniki. Dlatego olbrzymie macedońskie flagi w wielu miejscach miasta... Swoją drogą, zastanawialiśmy się czy z lotu ptaka maszty na których osadzone są flagi, nie układają się w macedońską, ośmioramienną gwiazdą albo jakiś inny ważny symbol dla tego narodu. Wcale nie zdziwiłoby mnie to zbytnio, gdyby się okazało, że maszty układają się w jakąś narodową mozaikę. Wisienką na torcie jest nazewnictwo ważnych instytucji w państwie imionami Filipa II Macedońskiego i Aleksandra Wielkiego. Od tego Grecy zielenieją, wyskakują im gule i siwieją włosy.

Chyba tylko Turkom zależało na tych rejonach. Do dzisiaj pozostało tu sporo muzułmanów. W całej Macedonii szacuje się, że jakieś 30% ludności to wyznawcy islamu. W ścisłym centrum Skopje, po drugiej stronie kamiennego mostu, przerzuconego nad rzeką Wardar, cudem ocalałego z pamiętnego trzęsienia ziemi z 1963, jest turecka dzielnica. Bardzo przypomniała mi stambulskie klimaty. Chrześcijanie nie zniszczyli tego miejsca, lecz widać było na pierwszy rzut oka, że miejsce to było bardziej zaniedbane niż reszta miasta i czasy jego świetności minęły razem z panowaniem sułtanów. Jednak w przeciwieństwie do Bitoli, gdzie meczety były nieczynne, a minarety stanowiły jedynie urozmaicenie krajobrazu, w Skopje muzułmańskie świątynie działały i miały się całkiem dobrze. Podczas naszej kolacji (jedliśmy w tureckiej dzielnicy) imam akurat nawoływał do modłów.

Meczet w tureckiej części Skopje.

Na ulicach Skopje, szczególnie po tej drugiej stronie kamiennego mostu, sporo kobiet jest zamotana chustami. Alkohol poza barami i restauracjami sprzedawany jest jedynie do godziny 21.00. Kompromis osiągnięty pomiędzy religiami? Ukłon w stronę muzułmańskiej mniejszości? Wątpliwe. Bo krzyż na górze Vodno nie pozostawia wątpliwości kto tu teraz rządzi. Swoim majestatem przemawia do muzułmańskich mniejszości: "chrześcijaństwo tu mimo wszystko triumfowało".

Plac Macedonii i Góra Vodno.

Ze Skopje wyjechałem z poczuciem, że naród macedoński ma jeszcze sporo do zrobienia (nadrobienia?). Jest to z pewnością miasto warte doświadczenia. Jeśli jednak chodzi o mnie to raczej nie do życia.

czwartek, 21 lipca 2011

Republika Macedonii: Z Bitoli do Skopje.

Z Bitoli do Skopje, czyli z południa na północ maleńkiej Macedonii, jest niecałe 200km. Całą drogę prowadziłem ja, osobiście, tymi ręcoma. Było to wyzwanie, choć wcale nie trudniejsze niż jazda po Grecji, wśród tamtejszych szalonych kierowców. Zresztą w Europie Grecy nie mają wielu konkurentów w konkurencji "ekstremalne prowadzenie pojazdów". Jeśli zatem przetrwałeś na drodze w Grecji, przetrwasz też w każdym innym kraju.

Droga była dobra, widoczność też. Ruchu praktycznie nie było. Slalomem wyprzedzałem ciężarówki, ciągniki oraz inne stare jak świat raszple i rzęchy. A jak już wjechałem na autostradę to był w ogóle full-wypas. Cóż z tego że macedoński asfalt zapewne pamięta jeszcze Marszałka Titę? Z macedońskimi autostradami jest widocznie jak z winem - im starsze tym lepsze. Eleganckie dwa, w miarę równe pasy sprawiały, że jechało się naprawdę przyzwoicie. Żadnych półpasków lub konieczności jazdy po pasie awaryjnym, tak jak na przykład na sławetnej "autostradzie" (ha, ha!) Ateny-Patra. Nawet przez drogi pokręcone górskimi serpentynami jechało się bardzo przyjemnie. Ogólny stan macedońskich dróg dziwił (na plus). No przecież byliśmy w dzikim kraju, poza Unią, poza Schengen. Jak to tak, ma być lepiej niż w Grecji!? Rzeczywistość na drodze działała wbrew logicznemu myśleniu. A jednak. Kultura jazdy Macedończyków też wyprzedzała tę z Grecji (na dwa plusy). Na przykład, w miastach kierowcy spokojnie zatrzymywali się przed przejściem dla pieszych i kulturalnie przepuszczali ich. W Grecji obyczaj nie do pomyślenia. Praktyka dla mięczaków i frajerów.

Jedynym macedońskim mankamentem były opłaty na autostradach. Generalnie wychodziła jakaś śmieszna kwota, około 50 denarów, czyli niecałe 4 złote za spory odcinek autostrady. Jeśli się miało macedońską walutę - nie było problemów, płaciło się tyle ile trzeba i jechało dalej. Czasem dostało się kwitek, czasem nie, ale przynajmniej miało się poczucie, że się nie zostało wyrolowanym. Kiedy jednak nie mieliśmy już denarów i przyszło nam płacić w euro, budkowy policzył sobie dwójkę. Ponad dwa razy tego co się należało! Europejska moneta szła prosto do kieszeni - bez fiskala, bez zbędnych zobowiązań. Widocznie tak lubią wszędzie.

Do Skopje wjechaliśmy fajną obwodnicą. Niejedno polskie miasto mogłoby pytać Macedończyków jak zorganizować ruch w mieście. Chociaż, jakby się nad tym zastanowić, to natężenie ruchu jest nieporównywalne niższe od tego w Polsce i u nas nawet na takiej fajnej obwodnicy stalibyśmy w korkach.

Tak też na trzecią noc podróży, za sprawą mojego prowadzenia, zamieszkaliśmy w stolicy Macedonii przy ulicy Salvadora Allende. Do celu-hotelu zaprowadził nas głos Krzysztofa Hołowczyca z nawigacji GPS. Allende był jedynym chyba prezydentem-komunistą w historii wybranym w demokratycznych wyborach. Z tego powodu w 1973 roku został usunięty przez innego świra - Pinocheta - z przeciwnego końca politycznego spektrum. Od tamtego czasu Allende stał się komunistycznym męczennikiem, który zginął na życzenie kapitalistów. Pewnie dlatego doczekał się swojej ulicy w jugosłowiańskim mieście Skopje.

Ulica Salvadora Allende w Skopje.

Przy ulicy Allende czułem się swojsko, prawie jak w domu, na gliwickim osiedlu Gwardii Ludowej.

środa, 20 lipca 2011

Republika Macedonii: Битола [Bitola].

Po przekroczeniu granicy Niki-Medžitlija, nie ujechaliśmy zbyt daleko. Pierwszą noc w Macedonii spędziliśmy na południu kraju, w Bitoli, zaledwie 15 kilometrów od granicy. Gdy zakotwiczyliśmy w hotelu był już późny wieczór. Zjedliśmy macedońskie co nieco w hotelowej restauracji i wyszliśmy w miasto.

Moim zdaniem Bitola ma wielki potencjał. Jest to bardzo ciekawe i urokliwe miejsce. Położona na rozdrożu szlaków łączących Morze Egejskie z Adriatykiem i Europą Środkową, Bitola znajdowała się pod wpływem różnych kultur i religii. Mieszali w tej okolicy już starożytni Macedończycy. Sam Filip II Macedoński uważany jest za założyciela miasta. Potem byli Bizantyjczycy, a także słowiańskie plemiona Bułgarów i Serbów. Do Bitoli zaglądali też Albańczycy. Potem przez długi okres nad bitolską doliną panowali Turcy Osmańscy. Po wojnach światowych nastał czas Jugosławii, a teraz Bitola pozostaje drugim co do wielkości miastem Republiki Macedonii.

Centrum miasta świetnie oddaje jego wielokulturową przeszłość. Nad starówką górują przede wszystkim minarety dwóch, nieczynnych już dzisiaj, meczetów. Na przeciwko jednego z nich stoi wieża zegarowa z chrześcijańskim krzyżem na szczycie. To obecnie najbardziej popularny symbol miasta. Przed wieżą jest pomnik anioła trzymającego powstańca symbolizującego wszystkie walki narodowo-wyzwoleńcze które szargały historię tego niewielkiego kraju. Nieco dalej, na placu postawiono statuę Filipa II na koniu, a główna ulica odbiegająca od placu poświęcona jest Marszalowi Tito.

Bulwar Tity jest główną arterią miasta. Mieszczą się tam konsulaty wielu europejskich państw (stąd Bitola czasem jest przezywana "miasto konsuli"), sklepy, galerie, kawiarnie itd. Wieczorem, ulica tętni życiem. Są tam restauracje, bary, kluby. Można zjeść i pobawić się za stosunkowo niewielkie pieniądze. Dla przykładu, szklanka brandy w barze przy samym bulwarze Tity, kosztowała nie więcej niż 60 denarów, czyli jakieś 4 złote. Nic tylko pić w tej Macedonii.

Po drugiej stronie bulwaru jest szkoła oficerska do której uczęszczał sam Mustafa Kemal Atatürk. Za nią jest wesołe miasteczko i park miejski, a jeszcze dalej pozostałości antycznej Heraclei, zaczątku Bitoli z czasów Filipa. Jednak aż tak daleko nie zapuszczałem się. Było już późno, a ja byłem wypluty po całym dniu wrażeń znad jezior Prespy. Bitola zrobiła na mnie bardzo przyjazne wrażenie i chętnie bym tam powrócił. Choćby na to brandy.

Bitola Centrum.

wtorek, 19 lipca 2011

Kwestia macedońska - konflikt o ego czy coś jeszcze?

Gdzie leży "prawdziwa" Macedonia i kim tak naprawdę są Macedończycy to sprawa cholernie skomplikowana. Nie ma w tej kwestii zgody na forum międzynarodowym, a już na pewno nie na Bałkanach, wśród krajów, których spór o macedońską spuściznę bezpośrednio dotyczy. Niemniej przebywając w tym kraju, który tak bardzo chce by go nazywano Republika Macedonii, nie sposób kwestii macedońskiej na blogu pominąć. W miarę mojej wiedzy i możliwości spróbuję wyłożyć o co w tym wszystkim biega.

To było tak: niepodległa Republika Macedonii powstała w 1991 roku przy okazji rozpadu Jugosławii. Grecy od razu odmówili uznania istnienia państwa pod taką nazwą. W północnej Grecji istnieje bowiem prowincja o nazwie Macedonia. W jej obrębie znajdują się najważniejsze ośrodki starożytnego państwa macedońskiego - Vergina, Pella oraz Tessaloniki - z czasów najświetniejszych przywódców, Filipa II i Aleksandra Wielkiego. Według Aten, nazwa Macedonia ma greckie pochodzenie i nie powinna być używana w odniesieniu do żadnego innego państwa. Oburzeni Grecy twierdzą, że Słowianie w szczególności nie mają żadnego prawa do przywłaszczenia sobie tej nazwy, gdyż nie było ich na tych terenach w starożytności.

Góra: Flaga greckiej prowincji Macedonia.
Dół:
Flaga Republiki Macedonii z 1991r.

W rzeczywistości Macedonia to historyczny region na półwyspie bałkańskim, wchodzący w granice pięciu współczesnych krajów - Grecji, Macedonii, Bułgarii, Albanii i Serbii. Granice ziem które wchodziły w skład Macedonii, a także definicje tego co macedońskie zmieniały się przez stulecia. Chociaż Grekom trzeba oddać to, że serce macedońskiej potęgi znajduje się obecnie w granicach ich państwa.

Oprócz nazwy problemem dla Greków stała się również flaga, godło i konstytucja nowo powstałego kraju. Wszystkie swoją symboliką bezpośrednio nawiązywały do czasów starożytnych. Do czasów Filipa II i Aleksandra Wielkiego. Na fladze widniała sześcioramienna gwiazda Verginy, dokładnie taka sama jak we fladze greckiej prowincji. Flagi różnił jedynie kolor tła. Dodatkowo, macedońska konstytucja gwarantowała protekcję Republiki Macedońskiej wszystkim Macedończykom, również tym poza granicami kraju. W oczach Greków było to jawne roszczenie terytorialne wobec ich północnej prowincji.

Po lewej: Flaga Republiki Macedonii z 1995r.

Konsekwentnie od 1992 roku Grecy blokują wejście Macedonii do NATO i Unii Europejskiej. Odbija się to na macedońskiej gospodarce i integracji z resztą Europy.

W 1995 roku doszło do porozumienia wskutek interwencji ONZ, UE i USA. Macedończycy zgodzili się być uznawanym na forum międzynarodowym jako FYROM [Former Yugoslav Republic of Macedonia], czyli Była Jugosławiańska Republika Macedonii. Zmienili też flagę z sześcioramiennego słońca Verginy na ośmioramienne. Poprawili konstytucję. Częściowo usatysfakcjonowani Grecy zdjęli z Republiki Macedonii embargo handlowe. Wtedy konflikt ekonomiczno-polityczny przerodził się w czystą dysputę o "prawa autorskie" do nazwy Macedonia.

Nieugięte stanowisko Grecji w kwestii macedońskiej zostało postawione pod dużą presją ze strony społeczności międzynarodowej, zaniepokojoną perspektywą kolejnego konfliktu zbrojnego na Bałkanach. Grecy stracili spore poparcie dla swojej sprawy. Do tej pory już 125 państw świata, w tym Chiny, Rosja, Stany Zjednoczone, uznało państwo ze stolicą w Skopje pod nazwą Republika Macedonii. Polska także uznała tę nazwę, dlatego też w tym wpisie tak właśnie odnoszę się do tego państwa (zapewne ku wielkiej rozpaczy moich greckich przyjaciół). Z najbliższych sąsiadów Grecji, w kwestii macedońskiej cały czas poparcia udziela im Bułgaria (która nota bene też posiada sporą część terytorium starożytnej Macedonii, a wielu Bułgarów uważa się za etnicznych Macedończyków). Macedonię najaktywniej wspierają Turcy.

Obecne stanowisko Grecji i tak jest dosyć zmiękczone. Chcą od Macedończyków aby uzupełnili nazwę swojego kraju o przymiotnik, który nie pozostawiałby wątpliwości, że chodzi jedynie o część historycznego regionu, np. Macedonia Górna albo Północna Macedonia. Macedończykom wcale się to nie uśmiecha i cały czas grają o pełną stawkę. Od kilku dobrych lat w Macedonii rządzi prawica i w swojej retoryce uparcie nawiązuje się do tradycji Filipa II i Aleksandra Wielkiego. Między innymi w Skopje imieniem tego ostatniego nazwano największe lotnisko w kraju, a także główną autostradę. W centrum stolicy Macedończycy wystawili pomnik Aleksandra na Bucyfale tak dupny, że swoim majestatem przewyższa większość okolicznych kamienic. W Republice Macedonii nacjonalistyczna retoryka i walka o spuściznę starożytności jest nieźle nakręcona. Nie dziwota, że Greków to martwi, wkurza i że takich ruchów się boją.

Konflikt o prawa autorskie nazwy Macedonia cały czas trwa i na razie nie widać końca tej dysputy. Według Łukasza Reszczyńskiego z Fundacji Amicus Europae, grecka polityka zagraniczna wobec Republiki Macedonii jest krótkowzroczna. Ustabilizowanie relacji z północnym sąsiadem niesie bowiem realne korzyści polityczne i gospodarcze. A tak, obie strony rozniecają tylko zaszłości historyczne. Problemy małych narodów? Myślę, że w Polsce coś o tym wiemy...

poniedziałek, 18 lipca 2011

Pożegnanie z Grecją.

Był czwartek 14 czerwca 2011 roku. Późnym popołudniem stawiłem się na granicy grecko-macedońskiej w Niki. Byłem zmęczony po całym dniu spędzonym w pełnym słońcu na Wielkiej Prespie. Przejechaliśmy przez pierwsze bramki. Greccy celnicy nawet nie otworzyli naszych paszportów.
- Polska? Jedźcie!

Przekroczyliśmy granicę. Dopiero w sklepie wolnocłowym doszło do mnie co się tak naprawdę dzieje. Po półrocznej przygodzie na wolontariacie w Xylokastro, żegnałem się z Grecją. W ciągu tego czasu wyjeżdżałem kilka razy - byłem w Serbii, Turcji, Austrii, nawet przez chwilę w Polsce, na lotnisku w Balicach. Jednak w przypadku tych wyjazdów wiedziałem, że to są tylko wypady, że mój pokój i moje łóżko w Xylo będzie na mnie cierpliwie czekać aż powrócę. Teraz sprawa była poważniejsza. Żegnałem się z Grecją bez perspektywy rychłego powrotu.

Jak to tak? Już jutro nie będzie kawy frappé na plaży? Nie, nie będzie. Nie będzie też kilkugodzinnej sjesty i beztroskiego, wolontariackiego stylu życia. Koniec! Trzeba się z tym pogodzić. Na pocieszenie, żegnałem się też z tą częścią Grecji, za którą tęskno mi wcale nie będzie. Niebezpieczne drogi, strajki, zanieczyszczone środowisko, oszustwa systemu, leniwi ludzie, frustracje społeczne, Orfeas... Tego wszystkiego miałem serdecznie dość i z ulgą wyjeżdżałem od greckiego bałaganu. Zostawiłem tam jednak sporo fantastycznych wspomnień, dużą dozę samego siebie. Grecki rozdział mojego życia z pewnością zmienił mnie i za to jestem Helladzie mimo wszystko bardzo wdzięczny.

W sklepie wolnocłowym zakupiłem oliwki, ouzo i fasolę w puszce (w hołdzie rolnikom z Prespy). Byłem jak śnięta ryba. Nic do mnie nie dochodziło. Czas minął tak szybko. Teraz też, zanim się obejrzałem byliśmy już po macedońskiej stronie, w dzikim kraju. Żaden z celników nie raczył wbić mi do paszportu pieczątki. Zupełnie tak jakby lekceważono moją obecność, zupełnie tak jakby mnie tu w ogóle nie było. To ja w tej Grecji w ogóle byłem!? Już sam nie wiem. Patrząc w paszport to chyba mnie tam nie było. Przekleństwo Schengen i UE. Tfu, tfu, tfu, reflektuję się od razu. Schengen to moje błogosławieństwo. W Grecji, mówię to z całym przekonaniem, jednak byłem. Ostatnie pół roku wydarzyło się naprawdę. Nawet mam na to dokument - youthpass.

niedziela, 17 lipca 2011

Jeziora Prespa.

Prespa to koniec świata. Jeśli nie świata, to Grecji już z całą pewnością. Jest to najbardziej wysunięty na północny-zachód cypel kraju. Są tam dwa jeziora - Wielka [Μεγάλη] i Mała Prespa [Μικρή Πρέσπα]. Oddziela je wąska grobla, którą biegnie asfaltowa droga. Grobla jest zapewne umocniona, choć wyobrażam sobie, że są takie pory w roku kiedy trudno jest się przez nią przeprawić. Żadne z jezior nie należy w całości do Grecji. Małą Prespę Grecy dzielą z Albańczykami. Na Wielkiej zbiegają się granice trzech państw - Grecji, Albanii i Macedonii. Trójkąt trzech cesarzy, można by rzec, choć bez żadnego cesarza. Znaczna część Wielkiej Prespy należy do Macedończyków i Grecy chyba mają z tym problem jeśli nie kompleks. Ale Grecy w ogóle mają problem z tą byłą jugosłowiańską republiką, potocznie zwaną Macedonią. O tym jeszcze napiszę.

Przystań w Psarades.

W regionie uprawia się fasolę. Pola fasoli z kanałami irygacyjnymi są wszechobecne. Jest tego od groma. Tak jak w Polsce czasami jedzie się w koleinach pszenicznych, rzepakowych albo słonecznikowych, tak w Prespie jedzie się koleinami fasolowymi. Zupa fasolowa na zimę, i nie tylko na zimę, dobra rzecz. Najadłem się jej trochę w Xylokastro. Tanie, zdrowe i smaczne danie. Jednak wtedy nawet nie zdawałem sobie sprawy, że prawdopodobnie zjadam plony Prespy.

Region Prespy jest nieskazitelnie czysty głównie ze względu na to, że jeziora są na terenie parku narodowego. Nie mieszka tam też zbyt wielu ludzi, nie ma żadnego industrialu. Cisza, spokój, krystaliczna woda i czyste powietrze. W Prespie panuje bardzo specyficzny mikroklimat, który sprzyja rozwojowi nigdzie indziej niespotykanej różnorodności gatunków flory i fauny.

Rybacka wioska Psarades [Ψαραδες] jest absolutnym limitem. Dalej w Grecji na północny-zachód lądem nie pojedziesz. Jest to prawdziwy koniec końców greckiego świata. Diabeł tam mówi dobranoc, a psi dupami szczekają. Nie ma nasilonego turystycznego ruchu, a jednak miejscowi mocno nastawieni są turystykę. Grecka przywara narodowa - wszystkie unijne pieniądze inwestowane są w "turystykę" i kawę frappe. W Psarades też jest kilka sklepów z pamiątkami i lokalnymi produktami pakowanymi pod przyjezdnych. Karty menu w tawernach są w kilku językach. Przy przystani rybacy nagabują wszystkich na przejażdżkę po Wielkiej Prespie.

Nikt nie przejmuje się, że niewielu jest takich szaleńców, którzy zapuszczą się w taką otchłań. Dojechać nad Wielką Prespę to naprawdę wielka sztuka. Komunikacja autobusowa w ogóle Prespy nie uwzględnia w swoich biznesplanach, także trzeba przyjechać swoim wehikułem, najlepiej z napędem na cztery koła. Żeby dotrzeć do Psarades najpierw trzeba zjechać wąskimi, krętmi i w dodatku stromymi nitkami serpentyn, potem przeprawić się przez groblę oddzielającą oba jeziora, a na końcu raz jeszcze wspiąć się i znowu zjechać serpentynami. Prawdziwy rollercoaster, który zniechęciłby niejednego niedzielnego turystę, zorganizowanego przez biuro podróży. Ale to fajnie, że tacy tam nie trafiają. Przyjeżdżają tylko ci, którzy naprawdę jezior Prespa pragną doświadczyć, a nie zaliczyć niczym kolejne miejsce które wypada w życiu zaliczyć, kupić sobie koszulkę z napisem I[serce]Prespa i wrócić do domu z niczym szczególnym. Znad Prespy jednak ciągle można wywieźć wspomnienia unikatowe i niepowtarzalne.

Pelikany nad Wielką Prespą.

Gdy wyjeżdżaliśmy z Kastorii, dostaliśmy od właścicielki naszego hotelu taką wizytówkę:

"PELICANOS"

Guided boat tours to the wetlands and
hermitages of Megali Prespa Lake.
You can find me only at "Syntrofia", the last
tavern in Psarades village, in front of the pier.
---------------------------------------------------------------
Phone: (+30) 69 45 74 46 57
VASILIS

Pani powiedziała, że Vasilis jest wspaniałym przewodnikiem po Wielkiej Prespie i że koniecznie musimy z nim wypłynąć. Kiedy szliśmy wzdłuż przystani w Psarades, podchodzili do nas różni przewoźnicy. Mówili do mnie po grecku i byli cholernie natrętni. Odpowiadałem im, że dziękujemy, na razie nie jesteśmy zainteresowani. W sumie nie byliśmy w ogóle napaleni na taką przygodę, szczególnie, że robiło się już późniejsze popołudnie, a nie chcieliśmy jechać dalej po ciemku. Na samym końcu deptaka zmieniliśmy zdanie. Przywitał nas bowiem rzeczony Vasilis z wizytówki.
- Z Polski jesteście? - zapytał z uśmiechem, po angielsku.

Nie było opcji, żeby mu odmówić. Vasilis jawił się na przyjaźnie nastawionego gościa i kiedy nam pokazał co zobaczymy z jego łodzi zgodziliśmy się wszyscy bez mrugnięcia okiem. Kilka minut później płynęliśmy już jego motorówką.

Motorówka Vasilisa "Pelekanos".

Vasilis gadał jak najęty. Na początek pokazał nam niesamowite freski na skałach, najstarsze datujące nawet na XIII w. Freski przetrwały w tak dobrym stanie dzięki magicznej aurze Prespy. Wymalowane były bowiem na wapiennej ścianie skalnej o którą regularnie rozbijała się delikatna południowo-zachodnia bryza. Dzięki idealnej wilgotności i przepływowi powietrza farba na wapieniu samokonserwowała się, utrwalając się na skale. Obecnie fresków przy greckich brzegach jest kilka i jeden lub dwa po albańskiej stronie. Robią bardzo mistyczne wrażenie. Skąd się tam wzięły?

Fresk na ścianie skalnej przedstawiający Matkę Boską z Jezusem.

Przy freskach zawsze widzieliśmy pustelnie, w których mnisi rzekomo zamieszkiwali od czasów bizantyjskich. Były to miejsca bardzo trudno dostępne dla osób postronnych, do większości można było dotrzeć jedynie od strony wody. Miejscowa ludność dostarczała pustelnikom jedzenie, za co ci odwdzięczali się modlitwą, medytacją, kontemplacją. Zamożniejsi fundowali też pustelnikom freski, żeby im się lepiej modliło, medytowało i kontemplowało. Mnichów i pustelników już w tych norach nie ma, natomiast obiekty ich kultu zostały.

Jedna z pustelni. Po lewej stronie od wejścia - fresk.

Pustelnia ze średniowieczną kapliczką.

Między kolejnymi przystankami przy freskach i pustelniach, Vasilis opowiadał o miejscowej florze i faunie. Zdecydowanie wolał faunę. Głównie ptactwo, mówiąc najściślej. Okazało się, że jest z niego niezły ornitolog-amator. Prowadził motorówkę jedną ręką, drugą trzymał przewodnik po gatunkach jezior i mokradeł północnej Grecji i raz po raz przerywał swoją opowieść o pustelnikach aby móc wykrzyknąć: pelikan! Albo: kormoran! Albo: patrz, patrz, patrz czapla szara z młodymi! Kaczki i nietoperze też cieszyły się u niego wielkim powodzeniem, choć tych ostatnich oczywiście nie było nam dane zobaczyć.

Vasilis miał też słabość do ślimaków i innych endemitów. Znał się na tym skubaniec. Pewnie dlatego, że jeden z rodzajów ślimaków, zidentyfikowany przez austriackich naukowców niecały rok temu, został nazwany jego imieniem i nazwiskiem. Vasilis tryskał dumą jak mówił o tym odkryciu i koniecznie musiał nam "swojego" ślimaka zaprezentować.
- Ale taki to już mamy mikroklimat w Prespie - mówił Vasilis. - Nikt do końca nie wie ile tu żyje rodzajów poszczególnych gatunków.

Dlatego dla biologów i pasjonatów natury Prespa to istny raj. Ja też wyjeżdżałem z Psarades pełen wrażeń, chociaż i tak nie zapamiętałem nazw wszystkich ptaków, które pokazywał Vasilis. Wywiozłem stamtąd dużo więcej niż słowa naszego przewodnika. Wywiozłem obrazy, które nakreśliłem w swojej pamięci: gotujące się do lotu pelikany, kolorowe freski naskalne, niezmącona woda Wielkiej Prespy i majaczące w oddali sylwetki gór Albanii i Macedonii.

sobota, 16 lipca 2011

Kastoria.

Kastorię wybrałem osobiście na pierwszy nocleg naszej kilkudniowej podróży z powrotem do Polski. Dużo czytałem i słyszałem o tym mieście, łącznie z opiniami, że to najpiękniejsze miasto w całej Helladzie. Rzeczywiście jest tam ładnie. Kastoria to jednak zupełnie inna Grecja od tej którą znam z Aten, Cykladów czy Peloponezu. Jest dużo bardziej zielono. Wegetacja jest bujniejsza. Powietrze czystsze. Ceny niższe. A ludzie tak jakby milsi. Takie było moje pierwsze i bardzo subiektywne wrażenie północy Grecji.

Jezioro Orestiada w Kastorii.

Kastoria [Καστοριά] wzięła się od bobrów. Dosłownie i w przenośni. Kάστορας to greckie słowo na bobry. No i gdyby nie te bobry i inne dzikie zwierzęta to ludzie pewnie by się nad jeziorem Orestiada nigdy nie osiedlili. Przez wieki to właśnie handel skórami i futrami sprawił, że Kastoria urosła w ekonomiczną siłę. Ludzie byli tam tak obrzydliwie bogaci, że w czasach bizantyjskich i jeszcze później, w średniowieczu, masowo fundowali kościoły. Kiedyś było ich 72. Do teraz ocalały 54, ale biorąc pod uwagę, że współczesna Kastoria ma jedynie około 35 tys. mieszkańców, to i tak miasteczko najprawdopodobniej pozostaje rekordzistą świata, jeśli chodzi o ilości świątyń na mieszkańca.

Przy freskach jednego z wielu bizantyjskich kościołów w Kastorii.

W ogóle Kastoria robi bardzo urokliwe wrażenie. Miasto jest położone w malowniczym miejscu - na wzgórzu cypla wychodzącego w jezioro Orestiada. Niemalże w całości otacza je woda. W przeszłości na pewno stanowiło ważny punkt obronny dla całego regionu Zachodniej Macedonii. W centrum są jeszcze pozostałości baszt i murów warownych miasta datujących na późne średniowiecze. Jest też sporo pozostałości z czasów osmańskich - architektura niektóry domostw nie pozostawia żadnych wątpliwości. W Kastorii można się łatwo pogubić w ciasnych, wąskich brukowanych uliczkach albo licznych ścieżkach parkowo-leśnych. To fajnie - gubić się lubię.

Kastoria - miasto na cyplu wgryzającym się w jezioro Orestiada.

Łodzie zacumowane przy brzegu jeziora Orestiada w Kastorii.

Jezioro Orestiada jest raczej mętne, ale na pierwszy rzut oka nie wydaje się skażone. Niestety moja intuicja ekologiczna dotycząca czystości jeziora Orestiada była w kolosalnym błędzie. Kiedy poprosiłem o jakąś lokalną rybę w restauracji nad brzegiem jeziora, kelner uśmiechnął się cierpko i powiedział, że te wody są zbyt zanieczyszczone aby cokolwiek z nich jeść. Cóż z tego? Przecież widziałem jak wędkarze-amatorzy i tak stoją nad brzegiem. Zarzucają przynętę i skręcają papierosa. Patrząc z nostalgią w jezioro, palą i czekają aż coś weźmie. Czasami pewnie bierze, ale kelner i tak był dużo bardziej przekonujący. Tamtego wieczora jedliśmy ryby morskie - głównie sardele.

Sardele przy jeziorze Orestiada.

Strach mi tylko było pomyśleć, że te sardele to była moja ostatnia grecka wieczerza...

piątek, 15 lipca 2011

Dodona.

Pierwszy przystanek na drodze powrotnej do domu był w Dodonie, miejscowości zamaskowanej w odmętach górskich Epiru. W starożytności Dodona była ważnym ośrodkiem kultu Zeusa, ale zasłynęła przede wszystkim dzięki wyroczni w świętym gaju dębowym. Kapłani i kapłanki wieszczyli tam na podstawie szumu dębów i dźwięku poruszanych przez wiatr brązowych mis. Zgodnie z przekazem Herodota, dodońska wyrocznia była najstarszą w świecie hellenistycznym, a jej prestiż ustępował jedynie tej w Delfach. Mimo że Dodona kilka razy zmieniała właścicieli, to wyrocznia prosperowała i cieszyła się głębokim szacunkiem ze strony wszystkich Greków. Było tak aż do czasów chrześcijańskich. Jeden z cesarzy rozkazał ściąć święte dęby w ramach walki z pogańskimi obrządkami. Potem Dodona zarosła trawami, chaszczami i drzewami (pewnie wśród nich znalazł się niejeden dąb) i czekała na swoje archeologiczne odkrycia pod koniec XIX wieku.

Panie i panowie, teatr w Dodonie!

Obecnie w Dodonie znajdują się pozostałości stadionu i teatru wkomponowanego tak chytrze w krajobraz, że można by pomyśleć: kameleon!

Kameleoński teatr w Dodonie.

czwartek, 14 lipca 2011

Ostatnie chwile w Xylokastro.

Przez ostatni miesiąc w Grecji czułem się jak na wczasach. Mój projekt praktycznie skończył się w połowie czerwca. Dzieci miały wakacje to i kluby dla których pracowałem zawiesiły treningi na ten czas. Szkoda, że organizacja goszcząca nie uwzględniła tego w kontrakcie. Chociaż z drugiej strony wcale się nie nudziłem. Sprawiłem, że czerwiec był nie-sa-mo-wi-ty. Najpierw seminarium mid-term w Atenach, potem wyprawa do magicznego Stambułu i przygody na Naxos. Jak już dobiłem z powrotem do Xylo po tych szalonych wojażach, zostały mi tylko niecałe dwa tygodnie. Niedużo. ale też zbyt dużo na głowie. Chodziłem sobie na plażę, jadłem dobre greckie jedzenie, piłem wino i w ogóle świetnie się bawiłem. Jak to na wczasach.

Niestety, prędzej czy później każdy taki błogostan dobiega końca. Czas śmignął jak z bicza strzelił. Przyszły ostatnie dni i ostatnie chwile w Xylokastro. Czas pożegnań. Zaczęło się już w piątek. Urządziłem wtedy imprezę pożegnalną z motywem przewodnim: "bezguście". Chodziło o to żeby ubrać się jak najbrzydziej. Ja chodziłem w wymiętej podkoszulce, podciągniętych do pępka spodenkach i kapeluszu w leopardzie łatki. Do tego dałem się dziewczynom "wytatuować" markerem na powierzchni całej odkrytej skóry. Było śmiesznie. Upiliśmy się i bawiliśmy do białego rana. Jak się żegnać to z rozmachem i bez skrupułów.

Sobotę spędziłem w Nafplio na byczym kacu, odsypiając piątkową noc kiedy się tylko dało. W niedzielę byliśmy na wschodnim wybrzeżu Attyki (Maraton, Nea Makri i Rafina). Ten wypad opisałem dosyć szczegółowo wcześniej, więc nie będę się już tu nad nim rozwodził. Skupię się na Xylokastro.

W poniedziałek poszedłem na ostatnią siłkę. Podźwigałem sobie. Z wielkim sentymentem. Ile ja się tam napociłem, nabiegałem, nadźwigałem... Cholera, spędziłem tam sporo mojego czasu. Świetnie się przy tym bawiłem oczywiście, i to nie tylko sportowo, ale też towarzysko. Na siłowni poznałem i zaprzyjaźniłem się z wieloma tubylcami - anielskim Aggelosem (tym co sponsorował moje urodziny), synem marnotrawnym Kostasem (wrócił po wieloletniej emigracji ze Stanów), właścicielem i senseiem karate Dimitrisem, a także etatowymi pracownikami Jorgosem, Alkisem, Nikosem i Vasiliki. Od samego początku największą sztamę trzymałem z Jorgosem. On też mnie z miejsca polubił i to tylko dlatego, że jestem z Polski. Tak się bowiem złożyło, że ulubione zespoły Jorgosa - Vader i Behemoth - są rodem z naszego kraju. Ten, można by rzec mało istotny, fakt stał się trzonem naszej półrocznej przyjaźni. No przez ten czas zżyłem się z gościem i tyle. Dlatego pożegnać się z Jorgosem było najtrudniej. Na odchodne dałem mu moją koszulkę reprezentacji Polski i zaprosiłem na odwiedziny. Potem wymieniliśmy numery telefonów, ucałowaliśmy się (tak jak to robią wylewni greccy mężczyźni) i pożegnaliśmy się. Prawdopodobnie na zawsze.

Pożegnalne zdjęcie z Jorgosem.

Po poniedziałku, jak to zwykle bywa, przyszedł wtorek. W tym tygodniu wtorek okazał się jednak gorszy od poniedziałku, gdyż niebezpiecznie przybliżył mnie do odjazdu. To przecież był mój ostatni dzień w Xylokastro! Co robić? Pójść na plażę! Popływać w morzu! A jak już się nie da wytrzymać na zewnątrz (48 stopni robi swoje...) to pozałatwiać różne biurokratyczne sprawy, które trzeba było załatwić.

Popołudniu poszliśmy jeszcze na zakupy wybierać wino i oliwę z oliwek. Z winem nie było problemu - wiedziałem co dobre. Natomiast przy oliwie miałem problem. Nigdy wcześniej nie zauważyłem ile różnych rodzajów oliw istnieje na półkach Marinopoulosa. Na początku myślałem, że niektóre są z pierwszego tłoczenia, a inne nie. Zadzwoniłem na konsultacje do Stratosa. Okazało się że wszystkie oliwy dostępne w Grecji są z pierwszego tłoczenia (!). Różnice polegały jedynie na oliwkach z których oliwa została wytłoczona. Z profesorską precyzją i wielką cierpliwością, Stratos objaśniał mi czego się spodziewać po konkretnych oliwach. Generalnie jest tak, że oliwa wyprodukowana z oliwek uprawianych w górach lub na wzgórzach jest bardziej cierpka niż ta wyprodukowana z oliwek z równin lub nizin. My ryzyka podjąć nie chcieliśmy i zakupiliśmy pięciolitrowy baniaczek z z oliwkowej mieszanki. Miejmy nadzieję, że wystarczy co najmniej na kilka miesięcy.

Wieczorem zaprosiłem całą wolontariacką społeczność Xylokastro na piknikową kolację na dach mojego domu. Normalnie nie mamy tam wstępu i korzystamy z tego miejsca bardzo dyskretnie, ale tym razem miałem dyskrecję w nosie. W dodatku była to ostatnia noc dla dwóch innych wolontariuszy - Sabriny z Luksemburga i Amandy z Hiszpanii. Było co celebrować, było co opłakiwać. Napiliśmy się, jedliśmy i w ogóle było fajnie. Od moich współlokatorek dostałem ręczniczek z podpisami wszystkich dziewczyn. Świetny symbol, bo ja zawsze paradowałem między moją sypialnią a łazienką w tak kusym ręczniku, że wszystko było mi widać. Do tej pory nie jestem pewien czy dziewczynom się to podobało czy nie, ale zawsze robiliśmy z tego niezły kawał. Od pozostałych wolontariuszy dostałem karteczkę z osobistymi wpisami i życzeniami pomyślności na dalej. Też miło. W takiej pozytywnej atmosferze mijała sobie wtorkowa noc - zielona noc. Nie spałem zbyt długo, bo ostatni goście wyszli dopiero koło drugiej czy trzeciej w nocy.

Ostatnia wieczerza na dachu mojego domu w Xylokastro.

W środę rano nastawiłem sobie budzik na 7. Wcale się nie wyspałem. Przeciągnąłem się i rozejrzałem po pustym niemalże pokoju. "Jadę sobie" - pomyślałem ze smutkiem. Westchnąłem. Ubrałem spodenki i buty do biegania i potruchtałem xylokastrońską promenadą w kierunku lasu. Woda w Zatoce była krystalicznie czysta i bardzo spokojna. Żadnego wiatru czy fal. Ludzie krzątali się leniwie po ulicach, głównie staruszkowie i kuracjusze. Niektórzy z nich byli już nawet na plaży. Wbiegłem na leśną ścieżkę. Przez ostatnie pół roku wszystko stało się tu takie znajome. Wydawało mi się, że zaprzyjaźniłem się z każdym kamieniem i każdą szyszką, a ta poranna przebieżka jest rodzajem pożegnania z tymi ścieżkami. "Ach!" - westchnąłem. W ogóle dużo wzdychałem przez ostatni tydzień. Cóż, taka kolej rzeczy - coś się kończy, coś się zaczyna.

Gdy odbiegłem wystarczająco daleko od plażujących staruszków, rozebrałem się do naga i z olbrzymim pluskiem wbiegłem do Zatoki Korynckiej. Zimna woda zadziałała pobudzająco na moje zaspane ciało. Serducho od razu przyspieszyło i zaczęło pompować krew aż miło. Popływałem sobie przez kilka minut, rozkoszując się wolnością jakiej zaznawałem - w tamtym konkretnym momencie i przez ostatnie sześć miesięcy. Wspaniałe uczucie!

Po tej spontanicznej kąpieli wróciłem do mieszkania przy ulicy Notara 101 i dopakowałem się. Godzinę później mnie już nie było...

Do zobaczenia, Xylokastro!

Sam wyjazd był dla mnie taką abstrakcją, takim zaskoczeniem, że kiedy mijałem przekreśloną tabliczkę Xylokastro, nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę. A działo się. Z pełnym bagażnikiem zmierzaliśmy na północ.

środa, 13 lipca 2011

Czas odjazdu.

W styczniu, kiedy pierwszy raz zawitałem do Xylokastro, było to zupełnie inne miasteczko. Ulice, jeśli niemartwe, to były bardzo zaspane, niemrawe. Wiele kawiarni i restauracji była pozamykana albo świeciła pustkami. Na targu nie było ani prawdziwych pomidorów, ani gigantycznych arbuzów. Same kapusty, ziemniaki, cebule i różnorakie zielsko. Sprzedawcy też nie kupczyli aż tak głośno. W ogóle to ludzie chodzili jak śnięte ryby, ubrani w kurtki puchowe. Notorycznie chuchali i cmokali, szepcząc między sobą: "zimno, zimno", choć w dzień termometry rzadko odnotowywały temperaturę poniżej 15 stopni. Jedynie poziom ich melaniny spadał poniżej zera. I to był poważny problem. Słońca było im trzeba! No bo bez słońca w Grecji nie ma motywacji żeby cokolwiek zrobić. Lepiej się nie ruszać i poczekać aż wyjdzie. A jak już się słońce pojawia, to pali tak bardzo, że nie ma szans na nic oprócz sjestowania i popijania kawy frappe. "Jednak lepiej jak już słońce jest i pali", mówili mi mieszkańcy Xylokastro, z wytęsknieniem wypatrując lata. W takim stanie zastałem ich w styczniu i w podobnym zawieszeniu trwali jeszcze przez kilka kolejnych miesięcy. A ja wcale nie przejmowałem ani pogodą (bo Norwegowie nauczyli mnie, że det finnes ikke dårlig vær bare dårlige klær - nie ma złej pogody, jest tylko nieodpowiednie ubranie), ani Grekami, ani greckimi obyczajami. Po prostu robiłem swoje.

Godziny, dni, tygodnie, potem miesiące zaczęły mi upływać tu szybko, coraz szybciej. Xylokastro zmieniało się na moich oczach, razem z porami roku. Rozkwitało niczym pąki magnolii. Dojrzewało jak cytryna albo pomarańcza. Ludzie przebudzali się powoli z długiego, zimowego snu. Wykluwali się ze skorupek swoich puchowych kurtek. Przemieniali się z larw w motyle. Zależność była dość oczywista - im więcej promieni słonecznych, tym szersze uśmiechy i w ogóle więcej życia.

Pośród tak dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości tego małego miasteczka nad Zatoką Koryncką, żyłem sobie beztrosko. Z uwagą i fascynacją obserwowałem to co się dookoła dzieje. Wypełniałem sobie czas tak, aby wywieść z greckiego doświadczenia EVS jak najwięcej. Pracowałem, podróżowałem, pisałem bloga, angażowałem się w różnego rodzaju inicjatywy. Po czterech latach rygorystycznych studiów byłem pełen entuzjazmu dla idei uczenia się pozaformalnego; uczenia się bez książek i wykładów. Byłem takiej wolności uczenia się wręcz spragniony. Znalazłem ją właśnie w Grecji, choć nie do końca na moim projekcie. Była zawarta w tym blogu, we wszystkich ukończonych biegach, szalonych podróżach i ludziach których spotkałem na swojej drodze. Jasne, że żal mi teraz zostawiać taki styl życia. Żal mi zostawiać Xylokastro i wszystko co się z nim wiązało, szczególnie że miasteczko właśnie przeżywa swoje najlepsze dni w roku. Ulice i plaże tętnią życiem, pachną pełnią lata. Arbuzy i melony na straganach są olbrzymie - tak wielkie, że bez taczki na targ po owoce nie wychodź. I ja mam teraz się pożegnać!? Przetrudne zadanie!

Wtedy, w styczniu, ani mi było myśleć o powrotach. Dopiero co przyjechałem i perspektywa ostatecznego pożegnania z miasteczkiem Xylo wydawała mi się tak odległa, że aż nieprawdziwa. Oczywiście myliłem się, bo tempus fugit, czas leci, wszystko przemija. Dzisiaj dobija szósty, ostatni miesiąc mojego projektu. Dzisiaj czas spakować manatki i wracać do domu. Tam przepakować się i ruszać dalej w świat. Jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ostatnie półrocze okazało się dużo krótsze od wszystkich poprzednich półroczy. Czy to po prostu moja wykrzywiona percepcja czy też kolejny przekręt ze strony Greków?

wtorek, 12 lipca 2011

Wschodnie wybrzeże Attyki: port w Rafinie.

Po biegu w Nea Makri powolutku wracaliśmy do Xylokastro. Na tyle powolutku, żeby zahaczyć jeszcze o port w Rafinie. Skoro byliśmy tak blisko, nie można było przepuścić takiej sposobności.

Doki w Rafinie.

Mało brakowało, a zwiedziłbym Rafinę przy innej okazji. Wtedy, pod koniec czerwca, w czasach całodobowych strajków, jak wracałem z Naxos. Kiedy port w Pireusie strajkował już pełną parą, Rafina funkcjonowała jeszcze normalnie, przyjmując promy z Cykladów. Gdybym we wtorek popołudniu załapał się na ostatni z przedstrajkowych promów do Rafiny, to w Xylokastro byłbym we wtorek późno w nocy, najpóźniej w środę rano. Machnąłem jednak na tę opcję ręką, tym samym szczęśliwie uziemiając się na Naxos na kolejne trzy doby. Bowiem już w środę, wczesnym rankiem strajk związkowców eskalował na wszystkie porty Attyki, w tym także Rafinę. W piątek popłynąłem z powrotem na kontynent, tyle że znowu do Pireusu. Stamtąd jest jednak łatwiej dostać się z powrotem do Xylokastro. Rafina przeszła mi obok nosa, ale determinacja postawienia tam stopy pozostała. Ten port zobaczyć trzeba koniecznie, choćby dla kontrastu z olbrzymem z Pireusu.


Nie płoszcie mi ryb!

Rafina jest wystarczająco dużym portem żeby była brana na poważnie przez marynarzy, rybaków, podróżników i przewoźników. Jednocześnie pozostaje kameralną alternatywą dla Pireusu. Moim zdaniem wychodzi im to na plus, gdyż dzięki temu atmosfera w portowej okolicy jest bardzo klimatyczna. Nie ma tego ateńskiego harmidru, brudu i smrodu. Jest gwarno, ale decybele portowej krzątaniny utrzymują się w jakiejś rozsądnej normie. Przyportowe knajpeczki serwują ryby i owoce morza na wszystkie przyrządzone na wszystkie możliwe sposoby. Pachnie glonami i grillem. Do tego jeszcze wieczorami lampy wzdłuż doków mętnie rozświetlają portowe życie. Czysta magia.



Kapliczka nad portem.

Doki w Rafinie (znowu w przeciwieństwie do Pireusu) można jakoś ogarnąć, jakoś rozeznać się kto i gdzie przypływa czy odpływa. Łódki, kutry i motorówki stojące przy kei są skończone. Jak ktoś się uprze może policzyć. Łatwo to zrobić z klifów na których wybudowało się miasteczko, a najlepiej z okolic urokliwej kapliczki w stylu rodem z Cykladów. Stamtąd to już można zarządzać nie tylko rafińskim portem, ale także sporym kawałkiem plaży!

poniedziałek, 11 lipca 2011

Wschodnie wybrzeże Attyki: bieg w Nea Makri.

W Nea Makri miało się biegać na luzie. Bez ciśnienia na osobiste rekordy. Bez bicia piany i wypluwania z siebie płuc. Ot po prostu, przebiec sobie te 6400 metrów w wartkim, ale wcale nie wariackim tempie. Trasa nie była wymagająca - krótka, szybka i płaska jak stół. Biegła sobie promenadą wzdłuż morza. Warunki pogodowe też były w porządku. Było gorąco, ale chłodu dostarczała orzeźwiająca bryza od strony wody. Tylko atmosfera wokół biura zawodów była dość ospała i organizatorzy już przy zapisach zapowiadali poślizg. Dlatego bez pośpiechu, poszliśmy na mrożoną kawę w jednej z licznych nadbrzeżnych knajpeczek. Taki mały dopalacz przed biegiem.

Pierwsze 200 metrów biegu.

Start rzeczywiście pośliznął się nieco, o ponad trzy kwadranse. Grecja, można by rzec, jednak to nie do końca tak. Wszystkie poprzednie imprezy biegowe zaczynały się po szwajcarsku. Do spóźnialskich organizatorów z Nea Marki na wymówkę lepiej pasowałoby: lato!

Linia startu była ustalona na marinie, kilkaset metrów za linią mety. Organizatorzy stłoczyli wszystkich biegaczy na wąskim falochronie portowym. Wcale nie przejąłem się tym, że nie zająłem dogodnego miejsca w startującym peletonie. Miało być bez ciśnienia. Zresztą i tak zapomniałem stopera. Zamiast tego włączyłem sobie muzykę. Dla mnie ewenement, bo nigdy nie biegam w słuchawkach. Teraz chciałem spróbować - dlaczego nie? Zaczęło się od utworu Indios Bravos Daj mi siłę. Nastrajało bardzo pozytywnie. Bit Indios dudnił mi w uszach tak że nawet nie usłyszałem komend startowych. Ci przede mną zaczęli biec, zacząłem biec i ja.

Rzeczywiście, od początku biegłem tak jak sobie założyłem: na luzie, po grecku, "siga siga". Na pierwszych kilkudziesięciu metrach było tłoczno, więc wyprzedzałem tylko wtedy kiedy naprawdę zachodziła taka potrzeba. Gdy z mariny wypadliśmy na promenadę zrobiło się trochę miejsca i wtedy przyspieszyłem, meandrując pomiędzy innymi biegnącymi. Susy mi się jakoś tak wydłużyły. Nie wiem czy to przez to, że rytm Indios Bravos również przyspieszył, czy dlatego, że nigdy nie jestem w stanie pobiec w stadnym biegu na pół gwizdka.

Następna piosenka. Teraz Promoe z Claptonem i ich Songs of joy. Bit trochę inny, ale równie pozytywny i energiczny. Wcale nie zwolniłem, utrzymałem tempo. Długie, rytmiczne kroki pozwalały mi utrzymać się w mocno biegnącej grupie i razem z nią minąć tabliczkę z napisem 2km.

Biegło mi się rewelacyjnie. Nie wiem co było główną przyczyną takiego poczucia. Płaska trasa? Rześka morska bryza? Muzyka w uszach? Setki innych biegaczy podążających tymi samymi ścieżkami? W ogóle nie czułem zmęczenia, wręcz przeciwnie! Przyspieszyłem i zacząłem wyprzedzać przy kolejnych piosenkach: Afraid to shoot strangers (Iron Maiden), Weird fishes/Arpeggi (Radiohead) i Lose yourself (Eminem). Od trzeciego kilometra nie dałem się już nikomu, za to sam "połykałem" kolejnych zziajanych biegaczy. Cholera, ścigałem się, choć miało być na luzie. Ale było to fantastyczne uczucie! Byłem w swoim żywiole.

Na kilkaset metrów przed metą nastąpiła znowu zmiana piosenki. Kolejny utwór Eminema, Till I collapse. Dostałem takiego kopa, że finiszowałem absolutnym sprintem, z następującą kwestią w uszach:
Cause sometimes you just feel tired.
You feel weak and when you feel weak you feel like you wanna just give up.
But you gotta search within you, you gotta find that inner strength
and just pull that shit out of you and get that motivation to not give up
and not be a quitter, no matter how bad you wanna just fall flat on your face and collapse.
Finisz!

niedziela, 10 lipca 2011

Wschodnie wybrzeże Attyki: legenda spod Marathonas wciąż żywa.

Ostatnia niedziela rozwijała się bardzo obiecująco. Po krótkiej wizycie w stolicy, wybyliśmy na wschód Attyki, za ateński gwar i harmider. Choć głównym punktem programu był bieg w Nea Makri (o tym jutro), to przy okazji zaliczyliśmy też miasteczko Marathonas oraz uroczy port w Rafinie. W Maratonie po słynnej, zwycięskiej konfrontacji z Persami został jedynie skromny kopiec (kopczyk raczej), usypany na cześć i chwałę 192 poległych w bitwie ateńczyków. Z ulicy jest on praktycznie niewidoczny, utajony wśród gaju oliwnego. Gdyby nie brązowa tablica pewnie byśmy go przeoczyli.

Kopczyk na cześć i chwałę poległych ateńczyków.

Według legendy, po zwycięskiej bitwie posłaniec o imieniu Filippides pobiegł z powrotem do Aten aby obwieścić zwycięstwo w walnej bitwie i ostrzec bezbronne miasto przed nadciągającą flotą Persów. Po wyrzuceniu z siebie słynnych słów: "zwyciężyliśmy!", padł z wycieńczenia na agorze.

Razem z generałem Miltiadesem.

Historia Filippidesa zainspirowała Michela Bréala, francuskiego filologa, który zaproponował swojemu przyjacielowi Pierre'owi de Coubertinowi, aby włączył bieg o dystansie maratońskim w program pierwszych nowożytnych igrzysk olimpijskich w Atenach w 1896r. Zachwycony pomysłem, de Coubertin tak właśnie zrobił. Dylematem pozostawał dystans współczesnego maratonu.

W starożytności z pola bitwy do Aten biegły dwie drogi. Pierwsza z nich była trudna i górzysta, o szacowanym dystansie 34,5km. Druga biegła równiną. Była płaska, choć dłuższa o sześć kilometrów. Którą z nich wybrał Filippides? Według historyków, hoplita pobiegł krótszą drogą, gdyż na równinie grasowały ciągle niebezpieczne podjazdy perskie.

Maratonka przed muzeum biegu maratońskiego w Marathonas.

Obecnie droga z Maratonu do Aten wynosi około 37km. Na pierwszej olimpiadzie, sportowcy w zawodach maratońskich pokonywali zaokrąglone 40km. W 1908 roku na igrzyskach w Londynie, organizatorzy zwiększyli dystans o 2,195m, gdyż meta musiała znajdować się w pobliżu trybuny gdzie zasiadała królowa brytyjska. Od tamtego czasu 42,195m utarło się, a bieg mężczyzn na tym dystansie tradycyjnie kończy każde letnie igrzyska olimpijskie. Czyli wychodzi na to, że ta słynna, magiczna bariera 42,195m to w sumie trochę taka losowa liczba.

Przy zniczu olimpijskim na starcie klasycznego maratonu.

Cóż z tego, skoro ta liczba pomogła przetrwać bohaterom spod Maratonu w pamięci nowożytnych? Z tego powodu nie dziwię się, że na równinie maratońskiej stoi jedynie kopczyk - niewielki symbol wielkiego zwycięstwa. Bo po co ateńczykom Miltiatesa kopce, obeliski, statuy czy pomniki? Oni zbudowali sobie pomnik trwalszy od spiżu. I to bynajmniej nie za pomocą jakiegoś tam gryzipiórka. W dzisiejszych czasach wielu chce wstąpić w ich nieśmiertelne szeregi, wielu chce zostać maratończykami.

Mozaika przy starcie klasycznego maratonu Marathonas-Ateny.

2500 lat później, 2 maja 2010r., ja także zostałem maratończykiem. Do dziś uważam ten wyczyn jako jeden z największych, jeśli nie największy, sukcesów w moim życiu. Z czasem 3:52 finiszowałem w maratonie w kanadyjskim Vancouver. Chociaż to bardzo, bardzo daleko od Marathonas to nawet w tak odległe krainy echem odbiła się wieść wyczerpanego Filippidesa: "zwyciężyliśmy!"