sobota, 2 lipca 2011

O tym jak zostałem triatlonistą.

O triatlonie marzyłem od dawna. Pływanie plus jazda na rowerze plus bieganie - tak wygląda ostateczny sprawdzian wytrzymałości fizycznej. Jednak co z tego, że biegam od kilku dobrych lat, regularnie jeżdżę na rowerze, jeśli moje pływanie odstaje od poprzednich dwóch umiejętności? Przynajmniej tak sobie wmawiałem odwlekając kolejne starty.

Na Naxos nie było wyjścia. Klub Flisvos ogłosił zawody mini-triatlonowe, a dystanse wydawały się do pokonania, nawet z marszu. 300 metrów pływania, 9 kilometrów jazdy na rowerze (górskim) oraz 2 kilometry biegu. Nie mogłem sobie wyobrazić lepszych zawodów do triatlonowej inicjacji. Dlatego do startu podszedłem zupełnie na luzie. Chciałem się po prostu dobrze bawić i ukończyć trasę.

Dostaję swój numer: 1!

Na linii startu, tuż przy kawiarni plażowej Flisvos, stanęło 9 zawodników. 5 z nich, w tym ja, startowało indywidualnie. Pozostali reprezentowali drużyny, zmieniając się na każdej zmianie. Wszyscy byli zwarci i gotowi. Nagle - gwizd! Pobiegliśmy do wody...

Na miejsca, gotowi, start!

Na początek pływanie.

Morze było spokojne. Fale nie przeszkadzały. Płynęło się dobrze, choć na pierwszej boi było cały czas tłoczno i ciągle obijałem się o kończyny innych pływaków. Na drugiej boi dogoniłem innego zawodnika i płynąłem tuż za nim chcąc go przegonić. Płynąłem i płynąłem, jednak trzeciej boi ani widu, ani słychu. Wystawiłem łeb nad wodę. Okazało się, że obydwoje płynęliśmy w przeciwnym kierunku! Z każdą sekundą oddalaliśmy się od trzeciej boi. Szybko zmieniłem kurs i po minucie byłem już przy trzeciej, a chwilę później przy czwartej boi. Wypadłem zziajany na brzeg. Byłem chyba przedostatni w całej stawce.

Na pierwszej zmianie.

Teraz zmiana. Szlaufem opłukałem sobie nogi z piasku i szybko wytarłem je przygotowanym wcześniej ręcznikiem. Wsunąłem na stopy buty, energicznie zawiązałem. Zdecydowałem się zrezygnować ze skarpetek, co się opłaciło - zyskałem na tym co najmniej minutę. Cały sprzęt przygotowałem już wcześniej - wybrałem rower i ustawiłem go blisko wylotu strefy zmian. Na kierownicy powiesiłem kask, do koszyczka wsunąłem bidon z wodą. Koszulkę oraz ręcznik powiesiłem na ramie. Te skrupulatne zabiegi przed startem teraz funkcjonowały. Wszyscy dookoła mnie grzebali się strasznie, a ja po założeniu butów, wytarłem się tylko ręcznikiem, ubrałem koszulkę, kask i już mnie nie było.

Pierwsze kilkaset metrów pedałowałem ile sił w nogach, nie obracając się za siebie. Trasa była oznaczona białymi strzałkami, nakreślonymi farbą w spreju na asfaltowej drodze. Z Chory pojechałem w kierunku lotniska, a potem skręciłem w prawo. Tam się zaczęły schody i pedałowanie pod górę. Jednak tam też na horyzoncie zamigała mi czerwona koszulka jednego z zawodników. Stanąłem na pedały i przyspieszyłem. Zbliżałem się do czerwonego z każdym kilometrem. W końcu na jednym z podjazdów dopadłem go. Jechaliśmy przez chwilę razem, w mini-peletonie wyprzedzając traktory i różne inne skutery. Ja jednak miałem jeszcze trochę poweru i uciekłem mu jakiś kilometr przed drugą zmianą. Pedałowałem zaciekle. Tak zaciekle, że przejechałem jeden ze zjazdów i musiałem nadrabiać dobrych kilkaset metrów. Trudno. W międzyczasie, czerwony dał zmianę i jego drużyna znowu była przede mną.

Już wtedy myślałem, że wypluję płuca. Sama zmiana poszła gładko, po prostu oddałem rower razem z kaskiem w czyjeś ręce i pobiegłem. Ciężko było jednak przestawić się na nowy tryb ruchu. Z przebierania nogami na pedałach, na przebieranie nogami na ziemi. Nie biegłem w jakimś zatrważającym tempie, ale nie był do jogging. Wiedziałem, że dwa kilometry to dla mnie góra 10 minut, nawet przy takim zmęczeniu organizmu. Nie myliłem się. Dwie rundy zaliczyłem w niecałe 9 minut i finiszowałem z czasem 31:29. Nieźle. Potem okazało się, że wygrałem moją kategorię i ustanowiłem tegoroczny rekord trasy. W nagrodę wieczorem dostałem drinki w plażowej kawiarni Flisvos.

Zrobiłem to! Zostałem triatlonistą! Pierwszy krok w kierunku Iron Mana.

Drużyna "azymut zero" na podium! Ja numer 1, Ludo numer 3.