sobota, 30 kwietnia 2011

Droga na południe.

Południe Peloponezu to zupełnie inna kraina. Żeby się tam dostać trzeba się przeprawić przez góry, żywe serce wyspy. Do Koryntu można dojechać "autostradą", którą tubylcy nazywają "nową drogą krajową". Jest to dziurawa, szeroka na jeden i pół pasa jezdnia po której szaleją greccy kierowcy. Jedzie się okropnie. Wyprzedzani zmuszani są do jechania pasem awaryjnym, a wyprzedzający za nic mają linie ciągłe i ograniczenia prędkości. Przynajmniej do Koryntu jedzie się za friko.

Greckie wyprzedzanie na autostradzie do Koryntu z użyciem pasa awaryjnego.

Za Koryntem, po zjeździe na Trypolis, jedzie się lepiej. Komfortowo. Jezdnia rozszerza się na dwa pasy, asfalt jest gładki. Prawie jak na zachodzie. Tylko trzeba za ten komfort słono zapłacić. Na odcinku niecałych 120 kilometrów stoją trzy barierki. Na każdej trzeba zabulić 2€ z centami. W sumie wychodzi prawie 8€ za 120km! Rekordy autostrady A4 Katowice-Kraków zostały pobite.

Droga na południe.

Autostrada kończy się tuż za Megalopoli i dalej na południe do Kalamaty trzeba się przebić przez labirynt serpentyn. To w górę, to w dół. Aż się w głowie kręci. Istna karuzela. Trening koncentracji. Ale też widoki nieprzeciętne. I żadnych budek pobierających opłaty!

piątek, 29 kwietnia 2011

Wyspa Peloponez.

Wreszcie znalazłem trochę czasu na odkrycie wyspy na której mieszkam - Peloponezu. Nazywam Peloponez wyspą z całym przekonaniem, mimo tego że na lekcjach historii i geografii wbijano mi do głowy, że ową część świata zwie się półwyspem. Półwyspem Peloponez przestał być w 1893 roku, gdy dwóch węgierskich architektów - István Türr i Béla Gerster - ukończyli przekop Kanału Korynckiego. Ściślej rzecz ujmując, Peloponez jest wyspą od 28 października tegoż roku. Wtedy to pierwszy frachtowiec przepłynął wodami Kanału. Faktem jest, że Peloponez stał się z ludzką pomocą. Faktem jest, że ze stałym lądem Peloponez jest połączony kilkoma mostami. Ale faktem jest też że jest to kawał lądu ze wszech stron otoczony wodą. Taki kawał lądu nazywamy wyspą. O!

Ci którzy nazywają Peloponez w obecnym kształcie półwyspem są po prostu w błędzie. Półwysep Peloponeski powinien mieć teraz miejsce jedynie w atlasach historii antycznej i atlasach geograficznych wydanych przed 1893 rokiem.

Oto dowody:

Północno-zachodnia część Peloponezu.


Północno-wschodnia część Peloponezu.

Niebieskie pasy oddzielające Peloponez od reszty Grecji nie pozostawiają żadnych wątpliwości.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Winnice nemejskie.

W Nemei też są jakieś ruiny, a wśród nich poszczerbione kolumny i porozrzucane kamienie. Mógłbym o nich tu pisać. W czasach antycznych Nemea była bowiem ważnym polis. Tam odbywały się igrzyska, w starożytności dorównującym tym z Olimpii. Zeus miał w Nemei piękne świątynie oraz wiernych wyznawców. Tamże Herakles wykonał pierwszą ze swoich dwunastu prac - poskromił lwa nemejskiego. Mógłbym o tym pisać i byłoby może nawet ciekawie. Nemejska ziemia, jak zresztą cała okolica, przesiąknięta jest mitologią i historią.

Po nemejskie wino skręć w prawo.

Pisząc o nemejskiej ziemi zostawię jej historie w spokoju. Napiszę o czymś innym. O czymś co we współczesnej Nemei interesuje mnie dużo bardziej niż echa atletycznych wyczynów na starożytnych igrzyskach czy duchy samego Heraklesa. O czymś co jest dużo bardziej namacalne. Teraz, w epoce nowożytnej, choć owa tradycja sięga dawnych czasów. Chodzi tu o nemejską winorośl uprawianą od lat na żyznej nemejskiej ziemi. Z winogron, urodzonych przez ową wionrośl robi się w Nemei najprzedniejsze wino. A wino, nektar bogów, jak nic innego komponuje w grecki styl życia.

Winnica Semeli.

Dlatego nie będę owijać w bawełnę. Jadąc do Nemei nie myślałem wcale o starożytności i starożytnych. Nie chciałem podążać szlakami historii i mitu tak jak wcześniej tego samego dnia w Mykenach i Epidavrosie. W głowie miałem tylko winne ścieżki, winne obrazy. Winnice, winorośle, winogrona, winobrania, no i przede wszystkim wina. Białe, czerwone, różowe. Wytrawne i słodkie. M... Mmm... O tym właśnie myślałem jadąc do Nemei.

Skosztować tego i owego.

Był jednak poniedziałek wielkanocny i Grecy odpoczywali. Większość winnic było pozamykanych. Mało brakowało, a pocałowałbym klamki wszystkich nemejskich winnic tak jak pocałowałem wrota Myken. W Mykenach nie przejąłem się tym zbytnio. Nie muszę osobiście doświadczyć wszystkich antycznych szczątków Hellady. Jednak powrót do Xylokastro przez Nemeę z pustymi rękoma byłoby dla mnie prawdziwą tragedią.

Jedna z wielu nemejskich winnic.

Szukaliśmy i szukaliśmy. Na próżno zajeżdżaliśmy do różnych winnic. Wszystko było pozamykane na cztery spusty. Gdy znaleźliśmy winnicę Semeli, już prawie straciłem nadzieję na zakup jakiegokolwiek specjału z nemejskich upraw. Semeli również wyglądała na zamkniętą. Objechałem budynek dookoła. Z tyłu stały palety pełne butelek gotowych do napełnienia i zakorkowania.
- Ach! - pomyślałem. - Jak ja chcę taką butelkę!

Pełnia szczęścia ze specjałami od Semeli.

Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyrósł spod ziemi pracownik winnicy. Przywitałem go po grecku, ale od razu zapytałem czy mówi choć trochę po angielsku. Nie mówił. Ani mru-mru. Dlatego pokracznie oznajmiłem mu, że chcę mi się jego wina spróbować i zapewne też zakupić. Skinął na nas ręką. Poszliśmy za nim do środka winnicy. Tam odbyła się prawdziwa ceremonia próbowania różnych lokalnych specjałów. Dokładnie tak jak sobie to wymarzyłem. Nie chciałem wypić zbyt dużo, bo przecież byłem kierowcą, ale ostrożnie kosztowałem tego i owego. Wyśmienite! M! Ach! Mmm..! Zakupiliśmy w winnicy Semeli dwie butelki wina. Zważywszy wolontariacki budżet był to akt wielkiego burżujstwa. Cóż. Od czasu do czasu dla akich przyjemności warto się odrobinę poświęcić.

środa, 27 kwietnia 2011

Legendarne Mykeny.

Przyjechałem za późno. Mykeny nie chciały mnie wpuścić. Pocałowałem więc klamkę i pojechałem dalej. Warto jednak przy tej okazji opowiedzieć trochę mitologii, bo jest ciekawa.

Skryby tego pokroju co Homer i Ajsychlos twierdzą, że Mykeny zostały założone przez Perseusza. Tak, tego Perseusza. Perseusza syna księżniczki Danae i boga nad bogów, samego Zeusa. Perseusz wsławił się jako pogromca Meduzy. Po śmierci bohater został przemieniony w jeden z gwiazdozbiorów na północnym niebie, gdzie widnieje do dziś.

Niestety, niedługo potem Mykeny dostały się we władanie bezwzględnego Arteusza. W akcie zemsty na swoim bracie (który notabene przespał się z jego żoną; ach te starożytne telenowele!), Arteusz zabił wszystkich jego synów, po czym nakarmił nimi ojca. Bogom nie spodobały się mykeńskie samosądy. Rzucili na dom Arteusza klątwę, a sam Arteusz i tak zginął z rąk kazirodczego potomka swojego znienawidzonego brata - Ajgistosa.

Słynny w całej Helladzie, syn Arteusza, Agamemnon również doświadczył tej strasznej klątwy. Po powrocie ze zwycięskiej wojny trojańskiej, dowódca greckich wojsk został potajemnie zgładzony przez swoją własną żonę Klitajmestrę oraz jej kochanka... Ajgistosa. Tak, tego samego Ajgistosa, który kilka lat wcześniej zgładził Arteusza.

Błędne koło nienawiści kręciło się na dobre w Mykenach. Krew się lała. Powietrze pachniało grozą. Nikt nie znał dnia ani godziny. Potomkowie Agamemnona - Orestes i Elektra - zemścili się za śmierć ojca. Najpierw zamordowali swoją własną matkę, a potem dopadli Ajgistosa, boskie narzędzie klątwy. I co teraz? Koniec? Jak to tak? Bogowie mieli z Myken telenowelę o zadziwiającej wręcz oglądalności. Pewnie ku uciesze bogów znalazłby się ktoś kto miałby powód by mścić się za Klitajmestrę i Ajgistosa. Zabawę zepsuła jednak Atena, zdejmując klątwę z rodu Arteusza. Orestes umarł jako dziewiędziesięcioletni starzec od ukąszenia węża w Arkadii, a Elektra poślubiła przyjaciela swojego brata, niejakiego Pyladesa, z którym żyła żyła długo i szczęśliwie. Koniec.

Ile z tego mitu można znaleźć w pozostałościach Myken? Nie wiem. Bo jak już pisałem tylko pocałowałem klamkę...

wtorek, 26 kwietnia 2011

Nafplio.

Niewielu wie o tym, że Nafplio było pierwszą stolicą wolnej, nowożytnej Grecji. To właśnie w Nafplio zasiadał pierwszy grecki rząd. Tam też koronowano bawarskiego księcia Ottona na króla tego nowego, choć wcale nienowego, państwa, powstającego jak feniks z popiołów burzy szalejącej w XIX-wiecznej Europie.

Obwarowania Nafplio na wodzie.

Obecnie Nafplio jest perełką wśród śmierdzących i zabetonowanych greckich osiedli. Miasto wyszczególnia swoista gracja, dostojeństwo, ale bez przesadnej burżuazji czy przepychu. Czy wiadomo co mam na myśli? Po prostu przyjemnie być w Nafplio (jak już się znajdzie miejsce żeby zaparkować samochód).


Jedna z ulic na starym mieście.

Fortece czuwają tu nad starym miastem. Strzegą greckiej suwerenności jak oka w głowie. Obwarowania Nafplio budzą respekt i zniechęcają do oblężeń. Na główny zamek można się wspiąć. Po pokonaniu niemalże tysiąca stopni widok zapiera dech w piersiach. Ach, ach, ach!

Forteca na skale.

No tak, przyjemnie być w Nafplio. Ludzie są na zewnątrz, na ulicach, placach i skwerach. Kawiarnie i restauracje tętnią życiem. Jest gwarno i bardzo swojsko. Turystycznie, lecz bez przesady, choć to pewnie dlatego, że sezon jeszcze nie nadszedł.

A w lodziarni mówi się po polsku - trzeci najważniejszy język!

Komboloje strzelają w palcach starszych panów. Wszechobecne: klik-klak, klik-klak. Nic
dziwnego. Nafplio jest wszak stolicą komboloja. W samym centrum jest muzeum tej greckiej zabawki przypominającej różaniec, które raczyłem odwiedzić. Bardzo ciekawa sprawa. Można tam zobaczyć najstarsze zachowane komboloje i kombolojopodobne różańce z różnych kultur, z czterech stron świata. Wśród nich grecki komboloj wyróżnia się jedną bardzo szczególną cechą. A mianowicie Grecy to jedyny naród, który traktuje tego typu paciorki bez religijnego ciężaru przytroczonego do każdego z nich. Ot co!

Na południe od Nafplio są wspaniałe plaże - Toló i Kastraki. Mimo że dzieli je dystans zaledwie kilku kilometrów, różni niemal wszystko. W Toló jest piaszczyście, w Kastraki kamieniście. Toló to kurort, Kastraki trzyma się na uboczu. W Toló jest więcej tłoczno, w Kastraki raczej pustawo. Warto pojechać w obydwa miejsca, gdyż kontrast jest niesamowity. W obydwu miejscach można też popływać, a na plaży rozłożyć piknik. My tak właśnie zrobiliśmy. W Kastraki, nie w Toló, gwoli ścisłości...

Plaża w Kastraki.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Teatr antyczny w Epidavros.

Teatr w Epidavros to bez wątpienia peloponeski rarytas. Mieści się on 60 kilometrów na południe od Koryntu i 30 kilometrów na wschód od Nafplio. Warto tam pojechać, choćby dla kontrastu z innymi zabytkami antycznej Grecji. Dość już miałem losowo porozrzucanych kamieni, które kiedyś dawno stanowiły piękne budowle, mury forteczne i bogowie wiedzą co jeszcze. Świątynie z niekompletnymi kolumnami, bezrękie posągi, posklejane wazony też już dawno nie robią na mnie żadnego wrażenia. Wszystko jest na to samo kopyto. Ot, starocie. Ostatni działający trybik w greckiej gospodarce. Jednak teatr w Epidavros należy do innej kategorii. Jest zachowany w całości, a archeologowie wykonali jedynie minimalne prace konserwatorskie. Poza tym teatr jest monumentalny. Budzi respekt. Uwalnia wyobraźnię. Bez wahania stwierdzam, że Epidavros to jedyny antyczny zabytek, który do tej pory zrobił na mnie prawdziwe, ale prawdziwe, wrażenie.

Teatr w Epidavros.

Teatr datuje się na IV w. p.n.e. W czasach rzymskich rozbudowano go o dodatkowe rzędy, tak aby pomieścił, bagatela, 15 tys. widzów. Najciekawszym fenomenem teatru w Epidavros jest jego niespotykana, naturalna akustyka. Rzeczywiście. Siedząc w górnych rzędach teatru, jest się w stanie bez nadstawiania uszu wyłapać rozmowy ludzi na scenie. Przewodnicy demonstrują tą fenomenalną właściwość przez klaskanie przechadzając się po całym proscenium, modulację głosu, a nawet targanie papieru i rzucanie monet na centralny punkt sceny. Wszystko słychać!

Najbardziej ekscytujące jest to, że latem w Epidavros cały czas grywa się Sofoklesa, Eurypidesa, Ajschylosa i wszystkich innych antycznych dramatopisarzy, których imion nie pamiętam. To by było coś! Zobaczyć antyczne dzieła w takiej scenerii... W dzisiejszych czasach przedstawienia są chyba jednak dużo bardziej stonowane. Wina się pewnie nie pija, a jak już to na pewno nie do tego stopnia, żeby festiwal skończył się wielką orgią ku czci boga Dionizosa. Cóż, szkoda. Ale samo przedstawienie też by fajnie było zobaczyć.

Na szczycie teatru.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Greckie Wielkanoce.

Na Święta Wielkanocne robi się tu głośno. Naprawdę głośno. To czas gdy Grecy odpędzają złe duchy. Robią to hucznie. Powietrze aż drży od rabanu. Bang! Bum! Trach!
- Zgińcie! Przepadnijcie, złe duchy!
Bang! Bum! Trach! Bardzo efektownie. Czy efektywnie?

Wielkanocny hałas nie ominął mojego miasteczka. Xylokastro zatrzęsło się od wystrzałów petard, fajerwerków i rac. Czytając jednak o tradycjach na greckich wyspach, obchody Wielkanocy w Koryntii to niższa liga biorąc pod uwagę wyprodukowane decybele oraz sposób w jaki zostały wyprodukowane.

Na jońskiej wyspie Corfu, tuż u wybrzeży Albanii, tradycja nakazuje zrzucić z balkonu gliniane naczynie. Jak tradycja nakazuje to ludzie zrzucają. Garnki, kubki, talerze. Niektóre o gigantycznych rozmiarach. Zrzucają wszyscy i wszyscy robią to na raz. Trzask! Prask! Naczynia rozbryzgują się o chodniki czyniąc niesamowity tumult i chaos. Wśród widzów i przechodniów panuje stan podniosłej euforii. Wiwatem okrzykują każdy rozbity garnek, będąc pewnym że oto wraz z rozstrzaskaną gliną, odszedł co najmniej jeden ze złych duchów. (WIDEO)

Z kolei na Morzu Egejskim, na wyspie Chios, w Święta Wielkanoce robi się jeszcze gorącej. W miasteczku Vrondatos dwie konkurujące ze sobą parafie urządzają sobie nawzajem istne piekiełko - strzelają do siebie fajerwerkami. Cel? Trafić rakietą w dzwon cerkwi przeciwnika. "Wojna na Rakiety", jak nazywają ją tamtejsi, to festiwal światła i hałasu. Złe duchy z pewnością omijają Chios szerokim łukiem. Ja też nie chciałbym się znaleźć w pobliżu. (WIDEO)

Zatem: w te Święta Wielkanocne życzę wszystkim moim czytelnikom głośnego fajerwerka i potłuczonych talerzy. Ach, i przy okazji smacznego jajka i mokrego dyngusa!

sobota, 23 kwietnia 2011

Pascha czyli Wielkanoc.

Grecy uwielbiają Wielkanoc. Niektórzy dlatego że jest to podniosłe religijne święto upamiętniające zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Ci chadzają w procesjach i śpiewają pieśni ku chwale Pana. Pogrążają się w zadumie. Głęboka medytacja dotyczy marności życia czy sensu istnienia. To jednak niektórzy. Ci bardziej bogobojni, grekokatoliccy. Są to ludzie głównie starsi wiekiem, raczej z prowincji. Większości bowiem Pascha kojarzy się z wolnymi, słonecznymi dniami i wielką wyżerką. Czyli tak jak u nas. Dzieci dostają w prezencie wielkie czekoladowe jaja, a szkoły i przedszkola dają dwa tygodnie wakacji. Na rożnach (souvla, stąd greckie szaszłyki souvlaki) przez cały dzień obraca się jagnięcina. Wszyscy jedzą i piją. Wszystko, rzecz jasna, na chwałę Pana. Jest przecież okazja, a tradycji trzeba dać zadość. Ja mas! Na zdrowie!

piątek, 22 kwietnia 2011

Zabieganie.

Jestem tu prawdziwie zabiegany. Moje zabieganie nie ma nic wspólnego ze stresem czy też nadmiarem obowiązków. Po prostu biegam. To trochę tak jak chodzenie tylko że porusza ciało trochę szybciej. Nie, wcale nigdzie nie zbiegam ani ubiegam. Raczej zabiegam. Zabiegam o zdrowie, kondycję, dobre samopoczucie.

Cóż z tego że program treningowy do maratonu w Skopje kompletnie mi się rozsypał? Powodem nie było moje lenistwo czy brak motywacji. Program rozsypał się przez moje wojaże w najróżniejsze zakątki Grecji. Trudno było znaleźć czas i miejsce na trening. Bez żalu porzuciłem więc myśli o starcie w Macedonii. Ups, przepraszam, miałem na myśli Byłą Jugosławiańską Republikę Macedonii, nie prowincję na północy Grecji. Ach ta poprawność polityczna... Zamiast skopskiego maratonu skupiłem się na tym co jeszcze jest możliwe do przebiegnięcia.

Znalazłem bieg w Tessalonikach śladami Aleksandra Wielkiego, gdzie pobiłem rekord życiowy na 10 km (45:44). Na tym jednak nie koniec imprez biegowych, w których pragnę wziąć udział w Grecji. W przyszłą sobotę biegnę 10,5 km w Kalamacie na południu Peloponezu. Mam zamiar wystartować w pomarańczowej koszulce, w hołdzie holenderskiej królowej Beatrix, będzie to wszak jej święto.

W planach mam też półmaraton pod koniec maja lub na początku czerwca. Opcje są trzy: (a) Lefkada - atrakcyjna wyspa na Morzu Jońskim, (b) Teby - kolebka Edypa i spółki, oraz (c) wioska olimpijska w Atenach. Przyznam, że najbardziej ciągnie mnie na Lefkadę, choć tam najtrudniej (najdrożej) się dostać. Ateny uśmiechają mi się najmniej i wcale nie dlatego, że jest to brudne i zanieczyszczone miasto. Po prostu bieg składa się z czterech takich samych okrążeń wioski olimpijskiej. Nudne takie bieganie w kółko, trochę jak gonienie własnego ogona. Może zatem wyląduję w Tebach u króla Edypa? Zobaczymy. Mam jeszcze trochę czasu aby pojąć ostateczną decyzję. O moich biegowych przygodach w Grecji na pewno jeszcze napiszę. Na razie można śmiało rzec, że rozpędziłem się, że rozbiegałem się znowu na dobre. Cóż - wspaniałe uczucie.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Jest tyle rzeczy do zrobienia...

W Grecji niby wszystko ma się siga, siga (powolutku, powolutku), a czas pędzi mi szalenie jak nigdzie indziej. Gna na złamanie karku. Kalendarz ciągle dyszy nade mną i przewraca kartkami jak opętany. Ale ja się nie dam zaszantażować, o nie! Ja tutaj zachowuję zimną północną głowę. Nie mamią mnie takie podszeptywania, że już bliżej końca wolontariatu niż dalej. Że już niedługo trzeba będzie pakować manatki i wracać do domu. Że w ogóle to najlepiej to już nic nie robić, wyłożyć się na plaży w Xylokastro i popijać kawę mrożoną czekając na lot z powrotem do Polski. Nie ze mną takie numery! Wbrew pozorom zostało mi tu jeszcze sporo czasu. Chcę go dobrze wykorzystać! A pomysłów mam cały czas w bród. Energii i dynamitu też. Roboczy plan na najbliższe tygodnie powoli mi się w głowie (i w notesie) kształtuje. Nic tylko wprowadzać go w życie. Konsekwentnie - cal po calu. Dzień po dniu.

A tej filozofii ostatnio przyświeca tekst Indios Bravos:

Jest tyle rzeczy do zrobienia
Tyle uniesień do przeżycia
Tyle pomocy do niesienia
I prawd tak wiele do odkrycia

Tyle współczucia jest potrzeba
Ile nieszczęścia i zwątpienia
Co zrobić mogę zrobić muszę
A jest tak wiele do zrobienia

Jest tyle rzeczy do zrobienia, więc jak można by zatrzymać się teraz, w półkroku?

środa, 20 kwietnia 2011

U szewca.

Xylokastro spełnia dwie najważniejsze pozytywne cechy prowincjonalnego miasteczka. Mianowicie dostępne są tu niemalże wszystkie usługi (1), ale w kolejce się do nich nie stoi (2).

Dziś rano zaniosłem moje rozwalone buty do szewca. Warsztat jest jakieś trzy, góra cztery, minuty na piechotę od mojego mieszkania (ach, oto i trzecia pozytywna cecha prowincjonalnych miasteczek jak Xylokastro). Pokazałem szewcowi, starszemu siwemu panu, w czym tkwi problem. Chodziło o sklejenie podeszwy w jednym z butów. Szewc pooglądał, pomruczał i wycenił naprawę buta na trzy euro.
- Będzie gotowy za godzinę - powiedział po grecku, a ja zrozumiałem (!).

Poszedłem więc z powrotem do domu na kawę. Przy okazji zrobiłem też pranie i odpowiedziałem na mejle. Po dwóch godzinach byłem z powrotem u szewca, a moje buty były naprawione. Podziękowałem, życzyłem wesołych świąt i już chciałem wychodzić, gdy szewc zagadał do mnie jeszcze. Pewnie zainteresowany moją osobą i słabą znajomością greckiego zapytał skąd jestem i co robię w Xylokastro. Nawiązaliśmy krótki dialog, rodem z rozmówek polsko-greckich, ale ja bardziej komunikowałem się uśmiechem niż greckimi słowami. To też działało - uśmiech wywołał uśmiech na szewskiej twarzy.

Magia prowincjonalnych miasteczek polega na tym, że naprawa buta przez tutejszego rzemieślnika to dużo więcej niż rzetelna robota...

wtorek, 19 kwietnia 2011

Tradycyjna.

Η παραδοσιακό καφενείο [fonetycznie: i paradosiako kafenio; w tłumaczeniu na polski "kawiarnia tradycyjna"] mieści się przy ulicy Παναγή Τσαλδάρη [Panagi Tsaldari] i jest bez wątpienia najbardziej zajebistą kawiarnią w Xylokastro. Lubię ją z conajmniej z trzech różnych powodów.

Po pierwsze, ceny są przystępne (1,20
€ za kawę po grecku, 1,50€ za frappé). To dlatego, że kawiarnia nie leży przy samej promenadzie wzdłuż Zatoki Korynckiej, tylko ulicę wcześniej. Do wody jest niecałe 50 metrów, ale cóż widoku na Zatokę "Tradycyjna" nie ma. Kawiarnie i bary przy promenadzie liczą sobie dwa, czasami trzy razy tyle. Jednak brak

Po drugie, zarówno obsługa jak i klientela "Tradycyjnej" jest przyjaźnie usposobiona. Może dlatego, że nie składa się z samych starych zgredów, którymi wypełniają się greckie kafenia? Tacy narzekają tylko, bezmyślnie bawią się kombolojem i generalnie nie nastrajają pozytywnie do życia. Oczywiście, od czasu do czasu i taki pokrzywiony Grek zawita do "Tradycyjnej", ale i wtedy będzie on w mniejszości. Czuję się tam po prostu bardzo dobrze i chce mi się wracać.

Po trzecie, "Tradycyjna" dogadza swoim klientom jak tylko może jeżeli chodzi o formę zamawiania kawy. Udostępnia miejsce tym, którzy lubią rozkoszować się czarnymi trunkami na miejscu. Ci rozsiadają się na zielonych krzesłach stojących na chodniku albo też na wysokich stołkach przy barze. Można tam siedzieć godzinami... Jednak nie wszyscy mają czas i ochotę żeby się do "Tradycyjnej" fatygować. O tych kawiarnia dba równie troskliwie. Dowozi się im kawusię na telefon. Jeden z kelnerów wskakuje na skuter i dzierżąć w ręce specjalną tacę przystosowaną do transportu kaw migiem dostarcza zamówienie w obrębie całego miasteczka. Jest też trzecia, nieformalna, metoda zakupienia kawy w "Tradycyjnej", którą nazwałem "drive-in". Tak w hołdzie jankeskiej modzie załatwiania wszystkiego z samochodu. Otóż jadąc wąską, jednokierunkową ulicą Panagi Tsaldari, kierowca zatrzymuje samochód i włącza światła awaryjne. Spokojnie wychodzi z samochodu i zamawia kawę nie zważając na korkującą się, coraz głośniejszą od dźwięku klaksonów ulicę. Bardziej empatyczni kierowcy zatrzymują się tylko na kilkanaście sekund przy kawiarni, wywrzaskują swoje zamówienie i odjeżdżają. Objeżdżają rondo na głównym placu w Xylokastro i wracają po odbiór zamówienia. Tak to się robi w "Tradycyjnej". Tak to się robie w Grecji.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

O szczęściu.

Nauczyłem się już, że do największych banałów z cyklu "jak żyć" dochodzi się krętymi ścieżkami. Faktem jest, że z zewnątrz takie filozofowanie może wyglądać na proste, wręcz banalne. Wcale tego nie kwestionuję. Jednak to właśnie przebyta droga i zebrane na niej doświadczenia, nie banał sam w sobie, pozwalają wierzyć, że to już wcale nie żaden banał. Oto i prawda oświecona.

Chcę podzielić się tym jak ewoluowała moja koncepcja tego co w życiu najważniejsze aby być szczęśliwym. Już tutaj zaznaczam, że esencją tego tekstu nie jest błahy wniosek, ale kręta ścieżka, którą przebyłem aby do niego dotrzeć.

Na początku byłem przekonany, że najważniejsze do szczęścia jest miejsce w którym się znajduję. Chciałem się jak najszybciej wyprowadzić z Gliwic. Miałem osobiste powody, aby moje rodzinne miasto kojarzyć ze smutkiem i nieszczęściem. Kiedy wyjechałem na stypendium do Norwegii wydawało mi się, że trafiłem do raju. Że znalazłem miejsce w którym będę szczęśliwy na zawsze. Po dwóch pięknych latach spędzonych w szkole nad fiordem przyszedł czas rozłąki. Ze smutkiem pojechałem dalej na zachód, na studia do kanadyjskiego Vancouver.

Po pierwszym roku targany nostalgią za norweskimi klimatami, wróciłem nad Flekkefjord. Ale bardzo szybko po moim przyjeździe poczułem, że to nie było już moje miejsce. Wtedy dotarło do mnie, że miejsce może uczynić człowieka szczęśliwym tylko dlatego, że jest kreowane przez ludzi. A moich ludzi nad fjordem wtedy już nie było. Rozjechali się po świecie, razem z moim szczęściem. Wróciłem do Kanady przybity i w takim też humorze dobrnąłem do półmetka studiów. Myślałem: próżno szukać podobnych ludzi do tych których spotkałem w Norwegii. Takich przyjaciół już nigdy nie znajdę.

Na trzecim roku wróciłem do Europy, gdzie studiowałem przez dwa semestry na Uniwersytecie Amsterdamskim. Tam też narodziłem się na nowo. Odzyskałem optymizm, energię i pełnię życia. Jasna sprawa, że polubiłem moje nowe miejsce zamieszkania (Amsterdamu trudno nie polubić). Poznałem też wielu interesujących ludzi, nawiązałem nowe przyjaźnie i zyskałem cenne kontakty. Zastanowiwszy się jednak nad moim rocznym pobytem w Amsterdamie, ani miejsce, ani ludzie nie były mocą sprawczą mojego wielkiego szczęścia w tym czasie. Co nią było? Zajęcia. W Amsterdamie robiłem to co kocham. Kontynuowałem studia z psychologii i komunikacji. Na wykłady jeździłem starym, czarnym, amsterdamskim rowerem. Po zajęciach chodziłem na dobrą kawę, a wieczorami na piwo albo do klubu. W weekendy imprezowałem albo podróżowałem po Holandii i po Europie. Grałem w siatkarskiej reprezentacji uniwersytetu. Do tego jeszcze załapałem się na dwa znakomite staże. Wydawało mi się, że znalazłem receptę na szczęście. Rób to co czyni cię szczęśliwym, a takim się staniesz. Gdzie? Z kim? Nie ważne. Zajęcie jest najważniejsze.

Teraz, w Grecji, myślę sobie, że na każdym kroku tej filozoficznej ewolucji miałem trochę racji. Za każdym razem łapałem się kawałka prawdy. Uważam bowiem, że wszystkie trzy wyżej wymienione czynniki są istotne w osiągnięciu pełni szczęścia. Jednak w poszukiwaniu tego co kochamy, co czyni nas szczęśliwymi - miejsc, ludzi i zajęć - potrzebne są dwie, najwyższe atrybuty. Są nimi wewnętrzny spokój i pewnością siebie. Rozwijanie i doskonalenie obydwu jest obecnie moim priorytetem. Wydaje mi się, że jestem w tym coraz lepszy. Z entuzjazmem odkrywam, że godząc się z samym sobą, dużo łatwiej dostrzec moje pasje, rozwinąć i podtrzymać relacje z ludźmi, którzy są ważni, a także znaleźć miejsca, które stają się magiczne i wyjątkowe. Szczęście zaczyna się jednak we mnie, w środku. Tam jest jego źródło, stamtąd wypływa. Reszta przychodzi sama.

Tak, to jest takie proste. :-)

niedziela, 17 kwietnia 2011

Biegun Xylokastro.

Bez słońca Grecja jest okropnym miejscem. To właśnie słońce sprawia, że Grecy nie wyemigrowali jeszcze na północ. To słońce sprawia, że Nordlingowie masowo ciągną do Grecji na wakacje albo na emeryturę. To właśnie słońce sprawia, że siedzę właśnie w Grecji a nie gdzie indziej. Ale jak tu słońca brakuje, a takie dni zdarzają się ostatnio nad wyraz często, to nic tylko stąd wiać. Wyłażą wtedy wszystkie greckie mankamenty - od siermiężnej biurokracji, przez kosmiczne ceny, aż po niesprawną kanalizację i dziurawe drogi. W bezsłoneczne dni z atutów Grekom zostaje tylko oliwa z oliwek i ser feta. Ale te produkty też można dostać za granicą i skonsumować je w skandynawskiej ciszy albo szwajcarskim porządku.

Bez słońca jest teraz w Grecji po prostu zimno. Wczoraj było jakieś 11*C. Do tego jeszcze wiatr i wilgoć. Bez ogrzewania (a nie grzeje się od końca marca) Xylokastro zamienia się w istny biegun południowy. Każdy sobie radzi jak może. Ludzie chodzą po mieszkaniu zmarznięci, zapakowani na cebulkę złożoną z bluz, kurtek i kocy. Niektórzy piją herbatę z cytryną i miodem. Inni wolą tsipouro. Gorąca kąpiel też jest jakimś remedium. Niestety, zimno sprzyja też złym lub pomysłom. Rumun z mojego pokoju włączył piekarnik na maksa, otworzył drzwiczki i tak je zostawił. Zasmrodził całe mieszkanie i potem musieliśmy wietrzyć (czytaj: znowu je wyziębić).

Czekam zatem razem z pozostałymi wolontariuszami, a także z całym narodem greckim na lepsze, cieplejsze dni. Podobno już pod koniec nadchodzącego tygodnia ma być lepiej. Prognoza pogody zapowiedziała, że słońce przysłoni wszystkie niedoskonałości Hellady już w czwartek...

sobota, 16 kwietnia 2011

Γ.Α.Σ. Παμβοχαικός - pożegnanie z A2.

Dzisiaj Γ.Α.Σ. Παμβοχαικός (G.A.S. Pamvohaikos) drużyna dla której pracuję świętowała historyczny awans do A1 - najwyższej klasy rozgrywkowej w siatkarskim świecie w Grecji. Co piękniejsze, drużyna dokonała tego wyczynu dokładnie w pięćdziesięciolecie klubu.

Nie mogło mnie zabraknąć na meczu którym chłopcy z Παμβο żegnali się przed własną publicznością z drugą ligą . Co z tego że awans był już zapewniony od prawie trzech tygodni? Co z tego że przewaga nad trzecią drużyną w tabeli była gigantyczna (prawie dwadzieścia punktów!)? Trzeba tam było być - i już!

Pamvo hooligans.

Wybraliśmy się z ekipą żeby zobaczyć drużynę w akcji na parkiecie w Vosze po raz ostatni w tym sezonie. Sportowo chłopcy nie zawiedli. Zagrali dobre zawody i wygrali 3-0. Drużyna z Milonu stawiła znaczący opór jedynie w drugim secie. W pozostałych setach przeciwnicy nie wyszli nawet z "dwudziestki".

Dziękujemy, dziękujemy!!

Po meczu strzeliły szampany, błyskały flesze. Kibice wybiegli na parkiet gratulować swoim pupilom. Szał, radość i euforia wypełniała po brzegi salę w Vosze. Pierwszy raz w historii awansować do najwyższej ligi - to jest coś! Uważam to za dużo bardziej cenniejsze, a już na pewno bardziej ekscytujące, doświadczenie, niż zobaczyć wielkich z A1 (Panathinaikos, Olympiakos, Iraklis) grających w Vosze w przyszłym sezonie.

W całym ferworze zagadałem do kilku zawodników. Gratulowałem po grecku. Znam ich przecież z widzenia. Przewijam się przecież przez tę halę kilka razy w tygoniu. Poprosiłem rozgrywającego o meczową koszulkę. Dostałem! Cieszyłem się jak dziecko. Dobrze że nie odbiło mi na tyle, żeby prosić o autografy zawodników na różnych częściach ciała... :-)

piątek, 15 kwietnia 2011

Komboloj.

Komboloj to dosłownie rzecz ujmując "zbiór węzełków", choć tak naprawdę to paciorki na sznurku, przypominające różaniec. Jest to tradycyjna i ulubiona zabawka Greków. Na komboloja składa się kilkanaście paciorków (ich liczba zawsze jest liczbą pierwszą!), rdzeń (linka albo sznurek), stoper (jeden z paciorków zamocowany tuż za węzłem) i ozdobna kitka. Paciorki mogą być wykonane z niemalże każdego materiału, jednak najbardziej Grecy cenią sobie bursztyn i koral. Takie paciorki obraca się w palcach podobno najprzyjemniej.

W przeciwieństwie do różańca, grecki komboloj ma z obrządkiem religijnym ma tyle wspólnego co ser feta z kurą. Współcześnie to tylko zabawka, z którą Grecy łażą wszędzie bezmyślnie bawiąc się, przerzucając paciorki.

Komboloj jest raczej zabawką starszego pokolenia. Zwykle bawią się nim mężczyźni po pięćdziesiątce, choć młodszych też widywałem. Kobiet z kombolojem w miejscu publicznym nie widziałem nigdy. Może być tak, że zabawka jest stricte zarezerwowana dla mężczyzn. Jednak mi się wydaje, że Greczynki po prostu mają ciekawsze rzeczy do roboty niż obracanie w palcach paciorków. A gdyby tak Greka zapytać: i po co ty się dziadu tymi paciorkami bawisz? Z pewnością odpowiedziałby:

- żeby poprawić koncentrację (no niech będzie),

- żeby pielęgnować tradycję (dziadziu grał w kulki komboloja, ojciec grał to gram i ja),

- żeby uspokoić nerwy (no tak, Grecy to mają nerwy szargane strasznie - najniższy wiek emerytalny w UE, najdłuższa sjesta, do tego zbyt srogie zimy i w ogóle za mało słońca. Stresu a stresu...),

- żeby się palić odechciało (to też lipa, bo widziałem Greków jak w jednej ręce dzierżyli komboloja, a w drugiej telefon komórkowy. Papieros wetknięty był w tę samą dłoń co telefon),

- żeby pokazać wszystkim pozostałym dziadygom w kafenio, że stać mnie na bursztynowego (no, nareszcie coś do rzeczy!),

- bo to mój amulet (jeszcze lepiej!),

- bo i tak nie ma nic innego do roboty (jesteśmy w sednie),

- żeby, yyy, yyy, bo, no właściwie nie wiem...

W Nafplio, pierwszej stolicy Grecji, podobno znajduje się muzeum komboloja. Wybieram się wkrótce w tamte strony, więc z ciekawości wdepnę pewnie i do muzeum. Pomimo tony sarkazmu w tym wpisie podoba mi się ta przedziwna tradycja i chcę się dowiedzieć o niej więcej!

czwartek, 14 kwietnia 2011

Półmetek.

O żesz w mordę jeża! Właśnie stuknął półmetek mojego wolontariatu. Trzy miesiące zeszły mi tutaj w ekspresowym tempie. A od teraz będzie już tylko szybciej. Z górki na pazurki. W szczególności biorąc pod uwagę fakt, że greckie lato jest tuż tuż. Pomysłów wcale mi nie brakuje. Nic tylko je realizować!! No i nie dać się słońcu...

środa, 13 kwietnia 2011

Środa "pracująca".

Spóźniłem się dzisiaj do pracy. Nie pierwszy raz, pewnie też nie ostatni. Po prostu pojechałem autobusem godzinę później. Na hali w Vosze byłem jakieś pół godziny po rozpoczęciu treningu sześciolatków, najmłodszej sekcji siatkarskiej. Przywitałem się z trenerem Antonisem. Zamiast przepraszać za spóźnienie (tak jak zrobiłbym to w Polsce, Austrii, Norwegii, Holandii czy Kanadzie, pozostałych krajach w których żyłem, uczyłem się lub pracowałem) zapytałem tylko Antonisa jak się ma. Uśmiechnął się do mnie i odpowiedział że wszystko po staremu. Mojego spóźnienia nawet nie zauważył. Widocznie nie była to dla niego aż tak ważna sprawa żeby w ogóle ją poruszać.

Dawno oduczyłem się już przepraszać za spóźnienie i stresować się spóźnieniem. I tak nikt punktualności i rzetelności tu nie docenia. Po co więc się nad tym pocić? Staram się krakać jak te greckie wrony. Wtopić się w ich kulturę i mentalność. No przynajmniej na czas wolontariatu. Mam nadzieję, że mi tak nie zostanie jak już wrócę w bardziej zorganizowane części Europy.

Dokończyliśmy z Antonisem trening i pożegnaliśmy się z dzieciakami. Zostaliśmy na hali sami. Antonis pozbierał swoje manatki i powiedział:
- Jadę. Jedziecie ze mną?
- Gdzie?
- Na kawę.
- A następny trening?
- Dzisiaj jedziemy na kawę - uśmiechnął się Antonis.

Pojechaliśmy. Usiedliśmy w stylowej kafejce, przy plaży we Vrachati. Popijając kawę mrożoną rozmawialiśmy o absolutnie wszystkim - od siatkówki i sport, przez politykę, aż po historię. Zleciały bez mała trzy godziny.
- No, muszę już wracać na halę - powiedział Antonis nie pozwalając nam zapłacić za kawę. - Wy możecie jechać do domu. Na dzisiaj już się napracowaliście. Z chłopakami muszę dzisiaj omówić taktykę na wielkanocny turniej. Raczej nie będziecie potrzebni. Wesołych Świąt i do zobaczenia wkrótce!

Tak oto Grecy karają spóźnialskich - kawą i wcześniejszym zwolnieniem do domu.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Operacja Tesaloniki: Napisy końcowe.

Myślę, że każdy z nas odczuwa czasem wdzięczność. Jest ona jednak wyrażana zdecydowanie za rzadko. Ja uczę się wdzięczność okazywać, bo wierzę głęboko, że tylko w ten sposób jest cokolwiek warta. Dlatego niniejszym wpisem chciałbym podziękować tym którzy sprawili, że Operacja Tesaloniki mogła się odbyć i zakończyła się wielkim sukcesem.

Najmocniej dziękuję mojej organizacji wysyłającej „Jeden Świat” z Poznania, a w szczególności koordynatorce mojego projektu Magdzie Kaj. Dziękuję za pełne, niemalże bezwzględne wsparcie dla realizowania mojej promocyjnej inicjatywy. Zdaję sobie sprawę, że w świecie (także w świecie wolontariatu europejskiego) nie wszystkie organizacje są tak przychylne podobnym pomysłom i wyzwaniom. Tym bardziej doceniam to i dziękuję!

Dalej dziękuję wszystkim fantastycznym ludziom których spotkałem w Tesalonikach. Braciom bliźniakom Kappis – Achillesowi i Arisowi – za królewską gościnę, dietetyczne porady, wymienioną muzykę i lekcje magii. Tilli za profesjonalne zdjęcia i przednie towarzystwo. Eliasowi za „śniadanie” po biegu w restauracji z widokiem na zaśnieżone czapy Olimpu, które niechybnie można by pomylić z rozmytymi chmurami.

Co się tyczy biegu, dziękuję greckim organizatorom za zawody zorganizowane po szwajcarsku. Arnadowi à la czerwone spodenki, za wspólne gnanie do mety w szaleńczym tempie. Dzieciakom przy barierkach za przybijane piątki na ostatnim kilometrze. A nastolatkom za oklaski, piski i wiwaty na mecie.

Bogom greckim dziękuję za słońce, nie dziękuję za wiatr. Bez niego pobiegłbym jeszcze szybciej. Chociaż... a niech mnie tam! Za wiatr też dziękuję. Przecież bez wiatru flagi nie powiewałyby tak dumnie nad potężnym pomnikiem Aleksandra Wielkiego.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Operacja Tesaloniki: Co w mieście piszczy?

Co warto zobaczyć w stolicy Macedonii? Sporządziłem krótką listę, taką którą można wypełnić w weekend:

- Biała Wieża (Lefkos Pyrgos),
- 12km+ promenada (Paralia),
- pozostałości murów bizantyjskich porozrzucanych po całym mieście,
- kościoły: Agios Demetrios, Agia Sofia, Agia Nicolaos Orfanos, Rotunda itd.,
- targ główny (można tam kupić świeże ryby, mięsa, owoce, warzywa, bakalie, przyprawy i różne inne pyszności),
- plac Arystotelesa + tamtejsze kawiarnie i restauracje,
- Ano Poli ("wysokie miasto", zaczątki dzisiejszych Tesalonik)...

niedziela, 10 kwietnia 2011

Operacja Tesaloniki: Bieg śladami Aleksandra Wielkiego.

Zbudziłem się wcześnie rano. Mimo że start biegu był dopiero o dziewiątej, byłem już na nogach o szóstej. Zjadłem śniadanie – jogurt z miodem i orzechami. Aris zrobił mi kawę. Życzył udanego biegu. Na taki się zapowiadało. Słońce powolutku wschodziło nad Tesalonikami, a na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki. Ja natomiast byłem wypoczęty, zwarty i gotowy. Byłem też podekscytowany perspektywą pędzenia w szeleńczym tempie do mety u boku innych podekscytowanych szaleńców. Każdemu startowi towarzyszy poczucie podniecenia. Dawno go nie czułem, gdyż nie uczestniczyłem w biegu ulicznym od prawie roku.

Moja koszulka. Napis oznajmia po grecku: "Nazywam się Grzegorz. Pochodzę z Polski.
Jestem wolontariuszem EVS w Koryntii. TY TEŻ ZOSTAŃ WOLONTARIUSZEM!!"

Idąc na stadion z mieszkania Arisa podniecenie narastało. Mrowiło przyjemnie w podbrzuszu. Przez głowę przelatywały mi same pozytywne myśli. Przy okazji układałem sobie też taktykę na tę dziesiątkę. Najpierw piętnastominutowa rozgrzewka z dynamicznym rozciąganiem. Potem siku. Potem znaleźć dobre miejsce na starcie i ruszyć. Pierwsze dwa kilometry potraktować rozpoznawczo, ale też nie stracić kontaktu z grupą, która ewentualnie mogłaby pociągnąć mnie ze sobą poniżej magicznych 50 minut. Za rozpoznawcze tempo uznałem 5 min/km. Na kolejnych kilometrach miałem zamiar przyspieszyć do 4:30 min/km, a ostatnie dwa lub trzy spróbować przebiec w 4:15 min/km. Taką oto obmyśliłem sobie taktykę idąc rano na start.

Rozgrzewka.

Z moich planów perfekcyjnie wyszła jedynie piętnastominutowa przebieżka po stadionie na rozgrzewkę. Na rozciąganie nie było czasu, bo trzeba było siku, a żeby zrobić siku przed biegiem trzeba się nastać w kolejce. Udało mi się załatwić naglącą potrzebę pięć minut przed startem. Kiedy wypadłem na stadion wszyscy już byli ustawieni w szyku stadnym. Przepchałem się przez barierki, ale od właściwej linii startu i tak dzieliło mnie dobre pięć, może nawet i dziesięć sekund. Trudno. Tych całkiem z przodu i tak bym nie dogonił.

Punkt dziewiąta rozległ się wystrzał. Start! Biegniemy, biegniemy... Najpierw truchcikiem, w gąszczu stadnym. Potem niczym rozpędzająca się lokomotywa z wiersza Tuwima coraz szybciej i szybciej. Kawalkada biegaczy przetoczyła się przez linię startu. Wśród nich ja. Na początku trochę z tyłu, ale już na okrążeniu po stadionie zacząłem wyprzedzać innych biegaczy po zewnętrznej. Po 400 metrach na tartanowej bieżni wpadliśmy już mocno rozrzedzeni na asfalt. Organizatorzy, policjanci i czerwono-białe taśmy wskazywały drogę. Wskazywali ją też inni biegacze.

Pierwsze kroki biegu.

Na początku doczepiłem się do grupy, która jak mniemałem pobiegłaby moim tempem. Po kilkunastu sekudnach porzuciłem ją jednak doganiając kolejnych biegaczy. Stadni jesteśmy w końcu – w grupie łatwiej. Z tymi trzymałem się przez jakieś dwa kilometry. Po pierwszym czas był mocny – 4 minuty 30 sekund, ale ja nie myślałem zwalniać. Podciągałem się wyprzedzając kolejnych biegaczy. Po trzech kilometrach cały czas biegłem w granicach 4 minut 40 sekund. Uff... Jednak grupa z którą trzymałem się przez ostatnie minuty rozpadła się. Biegacze zwalniali, łapali oddech. W biegu na 10km należy mądrze rozłożyć siły. Wiedziałem o tym. Wyprzedzając sapiących i dyszących rozmyślałem, czy aby na pewno wytrzymam to mordercze tempo.

- Wytrzymam! - odpowiedziałem sobie bez namysłu. - Dalej!

Biegłem, ale ku mojemu utrapieniu znalazłem się w niebezpiecznej luce pomiędzy dwoma falami biegaczy. W oddali majaczyły sylwetki tych co byli jakąś minutę, może dwie szybsi ode mnie. Za mną pewnie formowały się podobne grupki tyleż samo ode mnie wolniejszych. Nie wiem jak byli daleko, nie oglądałem się. Wiedziałem jednak że za mną biegnie gro luda i nie chciałem żeby mnie dogonili. Nie mogłem jednak wytrzymać tak morderczego tempa w samotności. Musiałem się kogoś uczepić, przynajmniej na chwilę żeby mnie pociągnął choćby ten kilometr...

Odsiecz przyszła z tyłu. Czerwone spodenki biegły szybko, mocno i pewnie. Wyprzedziły mnie na kilka kroków. Zwietrzyłem szansę i nie dałem im odskoczyć. W mgnieniu oka znalazłem się tuż za jego plecami. To było może na czwartym, może piątym kilometrze. Czerwone spodenki pociągnęły mnie w kierunku mety. Wyprzedzaliśmy kolejnych zsapanych biegaczy. Na szóstym kilometrze dostaliśmy orzeźwiającą wilgotną gąbkę. Otarłem nią sól z oczu i twarzy. Przejąłem inicjatywę w tym dwuosobowym, czerwonospodenkowym tandemie. Przez kilka minut to ja byłem na przedzie, to ja ciągnąłem. Przeliczyłem jednak moje siły. Na ósmym musiałem nieco zwolnić kląc w duchu. Czerwone spodenki oddaliły się na conajmniej kilkadziesiąt metrów.

- Już go nie dogonię – pomyślałem. Nie zwolniłem jednak. Wręcz przeciwnie - przyspieszyłem. Ostatnie dwa kilometry promenadą portową. Wdech-wydech-wdech. Krok po kroku, cal po calu. Dalej, do przodu, na Lefkos Pyrgos! Ludzie patrzą, dziewczyny klaszczą, dzieci przy trasie chcą żeby im przybijać „piątki”. Jakże mogłem nie przyspieszyć!?

Lefkos Pyrgos, Biała Wieża, symbol Tesalonik była już w zasięgu ręki. Tuż za wieżą stał pomnik Aleksandra Wielkiego. Pod pomnikiem była meta. Wiedziałem o tym doskonale. Mój równy krok zamienił się w dziki sprint. Wyprzedziłem czerwone spodenki o głowę. Wyprzedziłem je rzutem na taśmie, w iście sprinterski sposób, na krok, pół kroku, przed metą.

Ale się przez to zsapałem... Popatrzyłem na swój stoper. Było znakomicie! Poniżej 46 minut! Życiówka na 10km jak nic. Objęliśmy się z czerwonymi spodenkami, niczym dwóch kumpli z tego samego podwórka. Gratulowaliśmy sobie biegu i czasów. Czerwone spodenki na imię miał Arnaud i był francuskim informatykiem, który zbudował sobie życie w Tesalonikach. Odkryliśmy że spodenki w których obydwaj biegliśmy były dokładnie takie same – ta sama firma, ten sam rozmiar, no i oczywiście ten sam kolor.

Medal z głową patrona biegu, ma się rozumieć.

- Następnym razem - śmialiśmy się - powinniśmy pobiec w drużynie!

Czerwone spodenki team.

Po biegu odnalazłem w tłumie Tillę oraz Eliasa i pojechaliśmy na, jak to się wyraził Elias, „śniadanie”, choć pora była już obiadowa. Zjedliśmy je w świetnej atmosferze z pięknym widokiem na Tesaloniki, Morze Egejskie i szczyty Olimpu.

Po biegu razem z Eliasem i Tillą. W tle Aleksander Macedoński.

Oficjalne wyniki biegu śladami Aleksandra Wielkiego w Tesalonikach z dnia 10 kwietnia b.r. są następujące (tutaj znaleźć można pełną listę):

Wyniki biegu na 10km.

Z czasem 45:59 (netto: 45:44) zająłem 59-te miejsce na 602 biegaczy sklasyfikowanych w biegu. W mojej kategorii (19-29 lat) przybiegłem 16-ty. Jako ciekawostkę podam jeszcze, że byłem też 4-tym obcokrajowcem na mecie. Ach, co za dzień!

sobota, 9 kwietnia 2011

Operacja Tesaloniki: Promocja wolontariatu.

Przy pomniku Aleksandra Wielkiego patrona miasta i biegu.

W Tesalonikach jestem przede wszystkim dlatego żeby promować wolontariat EVS. Bieżący rok jest w końcu europejskim rokiem wolontariatu. Nie ma lepszego czasu, żeby szczytne wolontariackie idee promować. Ja też się chciałem jakoś po swojemu przyczynić. Łącząc przyjemne z pożytecznym zdecydowałem się na bieg śladami Aleksandra Wielkiego w Tesalonikach. Bieganie to moja wielka pasja, a endorfina moim ulubionym narkotykiem. Na maraton nie byłem co prawda gotowy, ale dziesięć kilometrów to zawsze spokojnie przebiegnę bez większych przygotowań. Nawet gdyby mnie w środku nocy obudzono i kazano przebiec taki dystans, to myślę że i tak bym się w godzinie zmieścił.

Przy Lefkos Pyrgos (Białej Wieży) najbardziej
rozpoznawalnej budowli Tesalonik.

Dwa tygodnie temu zaprojektowałem i wydrukowałem specjalne koszulki na okazję tego biegu. Z przodu wielkie cyfry informują który mamy rok (2011, ma się rozumieć), a litery w trzech językach uzupełniają jaki to rok (europejski rok wolontariatu). Całość upstrzyłem w paincie, najprostszym graficznym programie na świecie, złotymi gwiazdkami UE. Z tyłu koszulka mówi już tylko po grecku: "Nazywam się Zegos. Pochodzę z Polski. Jestem wolontariuszem EVS w Koryntii. TY TEŻ ZOSTAŃ WOLONTARIUSZEM!!" Pod spodem oczywiście loga sponsorów - Europejskiego Roku Wolontariatu, Młodzieży w Działaniu, Gminy Velo, a także mojej wspaniałej organizacji wysyłającej Jeden Świat z Poznania.

Widok na port w Tesalonikach.

Oczywiście moim zamysłem było wystartowanie w biegu w mojej nowej koszulce. Jednak zrobiłem więcej! W sobotę popołudniu, w przeddzień biegu poszedłem w niej przespacerować się po Tesalonikach. Tilla, wolontariuszka EVS z Niemiec, towarzyszyła mi razem z aparatem fotograficznym. Ludzie patrzyli na mnie ciekawie, wytężali wzrok, czytali co też tam miałem na plecach nakreślone.. Uśmiechali się, kiwali głowami, pozdrawiali. Z jedną młodą osobą miałem nawet okazję pogadać na temat wolontariatu i zachęcić do aplikacji. W ogóle fajne popołudnie się zrobiło z takiego samego paradowania po Tesalonikach w takiej szpanerskiej koszulce.

Odlatuję na parasolce niczym Marry Poppins.

piątek, 8 kwietnia 2011

Operacja Tesaloniki: Cele.

Melduję się ze stolicy Macedonii. Ściślej rzecz biorąc tej greckiej części historycznej krainy zwanej Macedonią rządzonej przez Filipa II, a potem Aleksandra Wielkiego. Nie chcąc jednak niepotrzebnie wchodzić w drażliwe dla Greków geopolityczne gierki słowne, napiszę jasno: melduję się z Tesalonik, nie ze Skopje. Nie opuściłem granic ani Grecji, ani też Unii Europejskiej. Cały czas siedzę pośrodku greckiego chaosu. Dotoczyłem się tu w nocy rozklekotanym i sporo spóźnionym pociągiem z Aten. Jestem niewyspany i pisze mi się jak śniętej rybie. Ale chcę przynajmniej podzielić się po co pojechałem tak daleko na północ, zamiast byczyć się na coraz to cieplejszych i przyjemniejszych plażach w Xylokastro.

Otóż. Cele operacji w Tesalonikach:

1. Pobiec w wyścigu "śladami Aleksandra Wielkiego" na 10km odziany w koszulkę promującą wolontariat europejski EVS. To wszystko w ramach międzynarodowego roku wolontariatu.

2. Przy tej okazji spotkać się z:
a. Achillesem, moim przyjacielem, z którym zaznajomiłem się w czasie karnawału na Krecie,
b. Tillą, wolontariuszką EVS w Tesalonikach, którą poznałem na seminarium "on arrival" w Atenach, a także
c. Eliasem, trenerem z tegoż samego seminarium.
Mam nadzieję, że przyjdą mi kibicować i porobią dużo zdjęć.

3. Zwiedzić co nieco Tesaloniki, nie pijąc przy tym zbyt dużo tsipouro. No w końcu ja tu jestem z misją. Trzeźwość umysł mus mi zachować!

Do wyścigu pozostał jeden dzień, dwadzieścia godzin i trzydzieści minut. Do czasu startu mam nadzieję zjeść coś dobrego, wziąć długi gorący prysznic i wyspać się porządnie. Po to tylko żeby w niedzielę rano uderzyć w trasę i dogonić tego Macedończyka na chrapiącym koniu cwałującego przez centralne ulice miasta. Życzcie mi powodzenia! Ja jednak, zgodnie z przesądem, nie podziękuję...

czwartek, 7 kwietnia 2011

Polub bloga na fejsbuku!

Czytujesz mnie czasami? Bulwersuje Cię to o czym piszę? Ciekawi? Zastanawia? Polub bloga na fejsbuku! Od wczorajszej nocy funkcjonuje fejsbukowa odsłona mojego bloga. Znajdziesz tam jeszcze więcej greckich impresji kreślonych słowem i wypstrykanych aparatami fotograficznymi różnych kalibrów.

Podaj tego bloga dalej. Podziel się nim ze znajomymi i nieznajomymi. Niech się ludzie dowiedzą o wolontariacie europejskim EVS, a także moich perypetiach i przygodach w Grecji!! Za propagowanie ścigać nie będę. Wręcz przeciwnie, pięknie Ci podziękuję. :-)

środa, 6 kwietnia 2011

Gówniana sprawa.

O nie! Nie będę trzymać języka dłużej za zębami. Muszę się gdzieś wyżalić. Dlatego też za wulgaryzmy oraz gorszące opisy greckich kibli (wraz z cuchnącą zawartością), z którymi mam na co dzień do czynienia przepraszać nie mam zamiaru. Jeśli to komuś nie pasuje, czuje się zgorszony albo obrzydzony polecam przerwać dalsze czytanie z końcem tego akapitu.

Przyzwyczaiłem się już do tego, że w Grecji papieru toaletowego nie spuszcza się w klozecie tylko wrzuca do specjalnych koszy na śmieci. Przy podcieraniu skrupulatnie składam listki papieru w kosteczkę, tak żeby nie było widać brązowego, otwieram stopą kosz i wyrzucam. Ohydna praktyka, ale niech im będzie, przyzwyczaiłem się. Tłumaczono mi też przyczyny tego zwyczaju - cieńsze rury niż gdziekolwiek indziej w Europie. Srutu tutu. Rury zawsze można wymienić na grubsze. Widocznie Grekom gówno zależało, a gówno na papierze w koszu obok klopa nie przeszkadzało im na tyle żeby rury wymienić. Jakakolwiek byłaby tego przyczyna szanuję ją. Co kraj to obyczaj. Wlazłem pomiędzy wrony, więc kraczę tak jak one. W klozecie również.

Mój gówniany problem sedno ma w innym miejscu. W naszym domu, w którym nota bene mieszka dziesięciu wolontariuszy, są trzy toalety. Dwie z nich są od miesiąca zatkane i zamiast wssysać nasze odchody, wypluwają na wierzch te z przed kilku dni. Gówno osadza się na brzegach muszli i zastyga cuchnąc niemiłosiernie. Koordynatorzy przychodzili już kilka razy oceniając problem. Oskarżali nas że jednak spuszczamy papier toaletowy w klopie - nasza wina i nasza sprawa. Owszem, wlali w klopowe czeluście jakieś chemikalium. Jakiegoś kreta czy innego żrącego gryzonia. Jednak bez efektu. Dwie toalety jak były zatkane tak są zat-ka-ne. Na amen. Trzecia też ledwo dogorywa, bo moje gówno muszę w niej spuszczać trzy razy i do tego poprawiać co najmniej pięcioma wiadrami wody żeby całe zeszło. Bez takiego litrażu nie ma szans. Nie zejdzie. Nie wiem czy mam zbyt niepospolity metabolizm na grecką kanalizację, ale sprawa jest frustrująca. Bo ileż można spędzić czasu w toalecie spuszczając wodę? Czasem schodzi mi nawet cały kwadrans zanim pozbędę się widoku własnych odchodów. Cieńkie rury cieńkimi rurami, ale srać gdzieś trzeba. Niedługo dojdzie do tego, że będziemy za potrzebą w góry biegać. A to już będzie przesada. Nawet jak na Grecję.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Się po Atenach wożenie.

W Atenach poruszać się najlepiej komunikacją miejską. Autobusami, trolejbusami, a także metrem i tramwajami dojdzie się niemalże wszędzie. System połączeń miejsc ateńskiego megalopolis funkcjonuje nadzwyczaj sprawnie. Oczywiście pod warunkiem jeśli związkowcy akurat nie strajkują. Bo jak strajkują wszystko się sypie, a Ateny zastygają w sjeście lub długiej przerwie na kawę.

Najlepsze w ateńskiej komunikacji miejskiej jest to że po stolicy jeżdżę sobie zwykle za darmo. Za darmo, ale bynajmniej nie na gapę. Bilet zdobywam. Rozglądam się po stacji metra. Czasami bilety są zostawiane w widocznych miejscach, przy końcu ruchomych schodów albo tuż obok koszy na śmieci. Skuteczniejszą metodą jest stanie przy wyjściu czekając na kogoś kto mnie swoim biletem obdaruje. Proszę wtedy dilerskim półszeptem po grecku: "Bilet? Bilet? Poproszę o Twój bilet." Nigdy nie czekałem dłużej niż 10-15 minut. Zdarzało się też tak, że dostawałem bilet nawet o niego nie prosząc. Jakiś podróżny po prostu wepchnął mi go do ręki i szedł w swoją stronę. Widywałem sceny gdy wjeżdżający ruchomi schodami wyciągali swoje bilety wysoko do góry, a ci którzy zjeżdżali łapali je w lot. Tak oto sobie pomagają Grecy w czasach kryzysu.

To wszystko jest możliwe, gdyż bilety zintegrowanej komunikacji miejskiej w Atenach są czasowe, na półtorej godziny. Nie ma zatem znaczenia jak daleko się jedzie, ile razy zmienia się środek komunikacji. Ważne żeby się zmieścić w 90 minutach. Dlatego ateńczycy stosują metodę "podaj bilet dalej". Co ma się marnować. Władze Aten są tym procederem wykorzystywania biletów do ostatniej minuty zbulwersowane. Podobno nawet jest to nielegalne oddać komuś bilet. Każdy ma mieć swój i basta. Ale nijak im tego sprawdzać. Bilety kupione w automacie przecież nie są imienne.

Filozoficznie podchodząc do sprawy, kryminalizacja tego procderu też jest śmieszna i kompletnie pozbawiona sensu. Kupując bilet staję się jego właścicielem. I jako właściciel mogę podarować moją własność innemu człowiekowi, czyniąc go nowym właścicielem. Czyż nie? Analogicznie, jeśli kupię sobie puszkę coca-coli i wypiję z niej dwa łyki, po czym oddam resztę obrzydliwego napoju mojemu znajomemu (który być może lubi coca-colę bardziej niż ja), to czy można by nazwać to przestępstwem? Nie wydaje mi się. Podobnie jest w ateńskim metrze. Dlatego też nie mam żadnych wyrzutów sumienia i po Atenach się wożę. Za friko.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Czemu znowu Atena? Rozwiązanie zagadki.

W końcu dowiedziałem się. Wyszperałem w czeluściach Internetu jak to się stało, że u Homera potężne attyckie polis było Ateną, później nazwa pomnożyła się do Aten, żeby w końcu we współczesnej grece wrócić do formy pojedynczej. Skąd te zmiany? Ano z reform, polityki i nacjonalizmu.

Kwestia jest dosyć skomplikowana, więc postaram się uprościć ją najsprawniej jak tylko umiem. W XIX wieku po wiekach tureckiej dominacji, Grecy zerwali się tworząc pierwsze suwerenne państwo w epoce nowożytnej. Powstali spod jarzma Imperium Osmańskiego, ale nie bez szwanku. Ich narodowa duma była urażona. Do tego jeszcze ten kompleks niższości. Oczywistym jest, że grunt narodu w takiej właśnie sytuacji jest wyjątkowo żyzny dla prostych, nacjonalistycznych haseł. Znamy to z własnej historii...

Ale już z powrotem do Grecji. Po odzyskaniu przez Greków niepodległości zaczęło się lansowanie różnych nacjonalistycznych trendów, praktycznie we wszystkich dziedzinach życia. Języka wcale to nie ominęło. Językoznawca, Adamandios Korais, stworzył katharewusę (καθαρεύουσα). Katharewusa miała być "greką oczyszczoną" ze wszelkich naleciałości, makaronizmów i śladów tureckiej niewoli. Język ten nawiązywał do gramatyki greki klasycznej. Był piękny, podniosły i bardzo formalny. Problem był tylko taki, że przeciętny Grek tamtych czasów nie był w stanie porozumieć się katharewusą. Przeciętny Grek posługiwał się pospolitą greką - dimiotiki (δημοτική) - albo lokalnym narzeczem, w zależności od regionu. Dialekt stworzony sztucznie przez greckich zapowietrzonych inteligentów nie miał wielkich szans przetrwania. Język żyje bowiem i nie daje się ujarzmić w laboratorium.

Jednak próbowano. Politykom podobała się unarodowiona i uduchowiona katharewusa Koraisa. Przez ponad 140 lat niepodległej, nowożytnej Grecji to właśnie ten język stał formalnie na piedestale. Katharewusą pisano dokumenty, podawano w niej wiadomości, nauczano w szkołach. Wszystko po to, żeby Grekom wbić do głowy ten sztuczny twór, zamiast pogodzić się z tym co w głowach już mają, czyli dimiotiki.

Czas zweryfikował te karkołomne próby. W 1976 roku grecki parlament uchwalił ustawę, która porzucała katharewusę i uzała dimiotiki za język urzędowy. Wtedy właśnie katharewusowskie Ἀθῆναι (Ateny) zmieniły liczbę na pojedyczną, czyli dimiotikową Αθήνα (Atenę). Jako że inne języki współczesne nie miały podobnych problemów, nie wprowadzano w nich reform i nie uchwalano ustaw, żeby oficjalnie zmienić liczbę na pojedynczą. I myślę sobie, że tego się już nie zrobi. Jednak jeśli przybędziesz kiedyś do stolicy Grecji, wiedz że nie znalazłeś się w Atenach, ale w Atenie. O niebo lepiej...

niedziela, 3 kwietnia 2011

Przylądek Sounion.

Rzeczywiście. Zawstydzony i wściekły Posejdon nie miał czego szukać w mieści nazwanym imieniem rywalki. Wyniósł się za miasto, żeby tam budować swój kult. Tuż nad morzem. Tak blisko, że bliżej się chyba nie dało. Posejdon wybrał sam skraj Attyki - skalisty Przylądek Sounion.

Przylądek Sounion.

Sounion Atenom nigdy nie dorównało, ani w starożytności, ani też w nowożytności. Przyjezdni cały czas wolą fotografować się na Akropolu, przy Partenonie zeszpeconym rusztowaniami, dźwigami i żurawiami. Partenonie, które tonie w morzu turystów. Cóż, na Akropol każdy głupi wejść może. Na Przylądek Sounion trzeba się pofatygować. Ja w życiu fatygować się lubię, więc pojechałem tam w weekend oddać hołd bogowi mórz i oceanów.

Ruiny świątyni Posejdona na Przylądku Sounion.

Miejsce zapiera dech w piersiach. Pozostałości świątyni Posejdona dumnie górują nad Zatoką Sarońską dwoma rzędami kolumn. W okresie świetności Grecy ofiarowali swojemu bogowi przechwycone w czasie bitwy morskiej pod Salaminą łodzie Kserksesa I. Oj, cieszył się Posejdon powodzeniem. Ale jak miał się nie cieszyć wśród narodu złożonego z rybaków, żeglarzy, piratów i wilków morskich. W zaszczytach jakie spotykały bogów ustępował jedynie olimpijskiemu Zeusowi. Ale z tym Posejdon mógł się pogodzić, z Atenami w łapskach Ateny już nie było mu tak łatwo...

Zatoka Sarońska z widokiem na ruiny świątyni Posejdona.

Na Sounion jedzie się przede wszystkim, żeby doświadczyć zachodu słońca. "Najpiękniejszy zachód słońca w całej Grecji!", jak zapewne można przeczytać w broszurach biur podróży. W tak mistycznej scenerii nie są to wcale puste przechwałki. Siedząc na kolumnie zadumałem się patrząc na opuszczającą się pomiędzy kolumnami rozżarzoną kulę słońca...

Zachód słońca na Przylądku Sounion.

sobota, 2 kwietnia 2011

Tu są Ateny, nie Posejdonia!

Nie wiele brakowało, żeby Ateny w ogóle nie nosiły w nazwie imienia bogini mądrości, sztuki i wojny sprawiedliwej. Wtedy nie byłoby lingwistycznych dylematów - forma pojedyncza czy mnoga? Nad Attyką górowałby Posejodnia i nikt nie miałby względem nazwy polis takich wątpliwości.

Ale że Atena mądra baba była (no w końcu za to jej starożytni pokłony bili), Posejdonowi w pojedynku o patronat nad miastem wykolegować się nie dała. Mit się ma następująco:

Atena wraz z Posejdonem ubiegali się o względy ateńczyków (wtedy jeszcze nie wiedzących, że będą tak właśnie się zwali), którzy dysputowali, któremu olimpijskiemu bóstwu miasto poświęcić. Ostatecznie zadecydować miało prawo podarunku, która bardziej przypominało licytacje. Ten z bogów który zaoferował mieszkańcom co lepszego dostanie patronat nad tym potężnym polis.

Posejdon wbił w ziemię swój trójząb, a w miejscu w którym to uczynił wytrysnęło źródło słonej wody.
- Jeśli mnie wybierzecie, - zakrzyknął Posejdon, a fale wzburzyły się w Zatoce Sarońskiej na dźwięk jego głosu - wasze miasto wsławi się na morzach i oceanach! Będziecie mieli wspaniałą flotę, a wasi synowie będą najlepszymi żeglarzami. Wiatry będą dla was zawsze pomyślne, a wasze statki zawsze dotrą do celu. Oto mój dar dla miasta, które chcę ochrzcić Posejdonią.

Atena kucnęła przy tryskającym źródle, które bezceremonialnie ochlapało ją.
- Słona - stwierdziła beznamiętnie podnosząc się z kucków. Zamachnęła się lancą, coś wyszeptała pod nosem. W mgnieniu oka tuż obok źródła zaczęło rosnąć drzewko oliwne.
- Oto drzewko oliwne. Symbol pokoju i dobrobytu.

Ateńczycy (którzy już chcieli nazywać siebie ateńczykami) byli w euforii. Klaskali i ślinili się. Bili Atenie pokłony. Ta spojrzała wymownie na Posejdona, który kipiał ze złości.

- I jeszcze jedno - powiedziała Atena. - Jeśli wybierzecie mój dar, miasto nazwiecie nie Atena, ale Ateny. Bo dwie głowy takie jak moja patronujące nad waszym polis to nie to samo co jedna.

No i ci durni ateńczycy, włącznie ze swoim ówczesnym władcą Kekropsem, wybrali oliwki zamiast statków. Ale nie mi to oceniać. Ja mogę teraz przynajmniej dodać trochę oliwy z oliwek lokalnej produkcji do mojej codziennej strawy. Wcale nie narzekam!

piątek, 1 kwietnia 2011

Atena czy Ateny?

Atena: w mitologii greckiej bogini mądrości, sztuki i wojny sprawiedliwej. Jej atrybutami były miecz, sowa, dzida, hełm i oczywiście drzewko oliwne. Atena była na tyle ważnym bóstwem na Olimpie, że dostał się jej patronat nad dwoma najpotężniejszymi miastami antycznej Grecji - Atenami i Spartą.

Ateny: stolica i największe miasto współczesnej Grecji (prawie połowa mieszkańców Grecji mieszka w ateńskiej metropolii!!). Jeden z najważniejszych ośrodków turystycznych Europy z zabytkami kultury antycznej.

[za definicje podziękowania dla pl.wikipedia.org]

Interesującym jest fakt w jaki sposób bogini Atena pomnożyła swoje bytowanie w nazwie miasta nad którym objęła patronat. Dlaczego u licha Ateny są w liczbie mnogiej? Nigdy nikogo to nie zastanawiało!? Mnie to pytanie nurtowało od czasów lekcji historii, jeszcze w czasach podstawówki. Do tej pory nie znalazłem jednoznacznej odpowiedzi. Mniemam jednak, że Ateńczycy mogli używać liczby mnogiej dla podniesienia prestiżu swojego polis albo też wyniesienia bogini na jeszcze wyższe piedestały. Mogło też być tak, że w starożytności używano pełnej, kwiecistej formy w stylu: "miasto bogini Ateny", a po latach uproszczeń zostały same "Ateny".

Moje wytłumaczenie miałoby sens, gdyby liczba mnoga nazwy stolicy Grecji była konsekwentna we wszystkich językach i przez wszystkie epoki. Po starogrecku powiemy mnogo - Ἀθῆναι. Po łacinie również - Athenae. Rzecz ma się podobnie w wypadku większości starożytnych potęg - Θῆβαι (Teby), Μυκῆναι (Mykeny) czy Δελφοί (Delfy). No tak, ale... i ku temu są wyjątki, bowiem Homer pisał o mieście Ateny pojedynczo - Ἀθήνη. Jednak w większości współczesnych europejskich języków to liczba mnoga przetrwała. Po niemiecku - Athen, po angielsku - Athens, po hiszpańsku - Atenas, po francusku - Athènes, po rosyjsku Афины itd. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że w języku nowogreckim powrócono do homeryckiej pojedynczej formy! Grecy nazywają swoją stolicę Αθήνα, czyli "Atena", nie "Ateny" jak mawiali starożytni i jak cały czas mówi większość Europejczyków.