wtorek, 31 maja 2011

Jak wypożyczyć samochód na dwa dni płacąc tylko za jeden?

Zdarzyło się to przez przypadek. Gdy się żyje z wolontariackiego budżetu takich okazji się nie przepuszcza. A było tak:

Turkusowe Grande Punto, które zawiozło nasze tyłki na Lefkadę i z powrotem, oficjalnie wypożyczyliśmy na jeden dzień. Zgodnie z zasadami wypożyczalni w Isthmos jeden dzień równa się 24 godzinom. Razem z Sebastianem odebraliśmy "Punciaka" w sobotę rano. Tak na marginesie, zawsze zadziwia mnie jak niewiele potrzeba aby wypożyczyć samochód - wystarczy dokument tożsamości, prawo jazdy, karta kredytowa i dwa podpisy. Kwestia dziesięciu minut i można jechać!

Pani w wypożyczalni oznajmiła nam, że samochód jest wypożyczony na jeden dzień, ale możemy go zwrócić w niedzielę o jakiejkolwiek porze. Dlaczego tak? Bo biuro wypożyczalni w niedziele i tak jest nieczynne.

Już wtedy zrodził mi się w głowie pewien plan. Samochód musiał być z powrotem pod wypożyczalnią nie w niedzielę, ale tak naprawdę w poniedziałek przed otwarciem biura, czyli przed 9 rano. To dawało nam niemalże pełne 48 godzin użytkowania, pod warunkiem, że rzeczywiście odstawimy auto na czas.

Dokładnie obejrzeliśmy parking przed wypożyczalnią - żadnych kamer. Świetnie. Plan można było realizować. I zrealizowaliśmy, a jakże! Lefkadę opuściliśmy dopiero w niedzielę po kolacji. Już zmierzchało. Ja byłem za kółkiem. Po półmaratonie, całym dniu spędzonym na słonecznej plaży i stekiem wołowym w brzuchu nie prowadziło się zbyt świeżo. Powieki zamykały mi się, ale miałem świadomość odpowiedzialności jaka na mnie ciążyła. Cztery wolontariackie życia i zdrowia! Szprycowałem się więc kawą i gumą do żucia, a reszta ekipy, pełna zaufania, chrapała w najlepsze. Dla mnie to był swoisty maraton koncentracji, trochę jak jakaś zbyt realistyczna gra komputerowa. Istniały tylko greckie ciemności bezdroży i krowie ślepia iluminowane długimi światłami "Punciaka". W Xylokastro byliśmy tuż przed drugą w nocy, w poniedziałek. Wszyscy mnie uściskali i poszli spać. Ja też poszedłem w ich ślad, ale tylko na dwie i pół godziny. Musiałem w końcu odwieźć auto z powrotem na parking przed wypożyczalnią...

Warto mieć ten trik na uwadze, przyszłe pokolenia wolontariuszy i innych Sknerusów. Jeśli pójdziecie w moje ślady, robicie to na własną odpowiedzialność!

poniedziałek, 30 maja 2011

Plaża w Porto Katsiki

Po biegu było ciężko się pozbierać. Skurcze łapały mnie w każdym mięśniu nogi. Z trudem łapałem oddech. Po przebiegnięciu magicznej linii mety aż sobie usiadłem. Ratownicy podbiegli do mnie zapytać czy wszystko w porządku. Kiwnąłem głową, że tak. Ktoś zaczął mi rozwiązywać buta i ściągać czipa.

Po kilku minutach podniosłem się. Zebrałem pobiegowe żniwo - medal, gratisy i oczywiście darmowe jedzenie - i poszedłem na spotkanie mojej ekipie. Wszyscy dzielnie wcinali lody. Musiałem wyglądać jak siódme nieszczęście, bo wszyscy patrzyli na mnie z politowaniem.
- A teraz - oznajmiłem - jedziemy na plażę!

Kiedy wypowiadałem to zdanie nie miałem nawet pojęcia o jakim miejscu mówię. Nie pojechaliśmy bowiem na byle plażę. Pojechaliśmy na plażę w Porto Katsiki. Plażę przez duże "p". Istny raj! Zwisające czapy klifów ocieniały piaszczystą plażę. Woda w morzu mieniła się we wszystkich odcieniach niebieskości - od turkusu aż po granat. Fale delikatnie rozbijały się o brzeg. Do tego jeszcze cichutka morska bryza i pełne złociste słońce.

Porto Katsiki.

Jeśli ktoś się przejmuje rankingami, to plaża w Porto Katsiki jest nieustannie w pierwszej dziesiątce najlepszych plaż basenu Morza Śródziemnego. W moim osobistym rankingu ta właśnie plaża jest najwspanialszą jaką widziałem na świecie i chyba najpiękniejszym miejscem jakie widziałem dotąd w Grecji. Bez kitu.

Sebastian i Sophia.

Było tak niesamowicie, że nie chciało nam się wracać do Xylokastro. Ale cóż, musieliśmy się w końcu pozbierać i powolutku zacząć się toczyć z powrotem. Po drodze zaliczyliśmy pit-stop w Lefkadzie na pyszną kolację w autentycznej tawernie. A potem już śmigiem na południe.

Chill-out na Plaży.

Moja skóra długo jeszcze pachniała piaskiem i słońcem z Porto Katsiki.

niedziela, 29 maja 2011

Lefkadzki półmaraton.

Pobudka o 7 rano. Na śniadanie tradycyjnie jogurt, banan i migdały. O jakiejś 8 udało mi się wszystkich wygonić z domu Nikosa. Kilkanaście minut później byliśmy już w Lefkadzie. Przy porcie usiedliśmy w przytulnej kawiarence "Sola Luna". Zamówiłem espresso. Kofeina dobrze robi na bieganie. Pod względem fizjologicznym, ma się rozumieć. Poza tym pozytywnie nastraja i ekscytuje. Ważne żeby nie przegiąć

Dziewczyny, zgodnie z moimi wcześniejszymi przypuszczeniami, nie pobiegły. Za to Sebastian i owszem. To był jego pierwszy bieg w życiu, więc był trochę podekscytowany. Potruchtaliśmy na rozgrzewkę jakieś pół godziny przed startem. Już wtedy było gorąco. Porozciągaliśmy się w cieniu, a potem ustawiliśmy na linii startu wraz z innymi biegaczami. Półmaraton biegło prawie 600 osób, a 5km ze 200.

Trasa półmaratonu składała się z trzech okrążeń. Najpierw wiodła po obrzeżach miasta Lefkada. Ta pierwsza runda była wspólnym odcinkiem dla biegaczy obu dystansów. Potem maratończycy przebiegali przez start i biegli dwa okrążenia wokół lefkadzkiej laguny.

Sebastian zapytał mnie czy da radę przebiec 5-tkę w 25 minut. Powiedziałem, że tak. To było moje docelowe tempo na półmaraton, więc zaproponowałem żebyśmy pobiegli pierwszą rundę razem. Zgodził się.

Wystartowaliśmy. Na początku biegu staram się nie podpalać. Najważniejsze dla mnie to wyrównać oddech, wyprostować plecy i patrzeć w górę. Tempo przyjdzie samo. Na pierwszych kilometrach zawsze biegnie się przecież w stadzie. To działa na człowieka niesamowicie mobilizująco.

Sebastian wystartował gdzieś za mną, ale po kilkuset metrach wyprzedził mnie i zaczął się systematycznie oddalać. Nie chciałem dotrzymać mu kroku. Jego tempo było zdecydowanie poniżej 5 min/km, a ja miałem cały półmaraton do pokonania. Biegłem więc w okolicach 4:50 min/km przez pierwsze trzy kilometry, a potem nieco przyspieszyłem. Kiedy wpadłem na drogę prowadzącą na promenadę w oddali zamigotała fioletowa czapka Sebastiana. Wyraźnie zwolnił. Dogoniłem go jeszcze na czwartym kilometrze. Zipał, dyszał, ale cały czas biegł dalej. Rzuciłem mu słowo otuchy:
- Już niedaleko! Biegniemy razem.

Rzeczywiście nie było daleko, niecały kilometr. Już prawie byliśmy z powrotem na promenadzie przy lefkadzkim porcie. W miarę jak mijaliśmy kolejne kawiarnie powoli wyłaniała się meta. Sebastian odetchnął wtedy z ulgą. Znam to uczucie doskonale. Świadomość tego, że się uda. Sebastian z radości przyspieszył i finiszował sprintem. I tym razem nie dotrzymałem mu kroku. Przede mną było jeszcze 16 długich kilometrów...

Wbiegając na promenadę - Sebastian i ja.

Pierwszą piątkę przebiegłem trochę za szybko, w 23:05. Ale jakie to miało wtedy znaczenie? Po prostu biegłem dalej. Pacemaker na 1:45:00 cały czas był za mną. Pacemaker na 2:00:00 był daleko w tyle. Utrzymać tempo, wyrównać oddech, uciec pacemakerom. Tak wyglądały moje cele na piątym kilometrze. Czułem się świetnie, pomimo lejącego się z nieba żaru.

Złapałem dwie butelki wody. Wodą z pierwszej orzeźwiłem sobie kark i ramiona, zmoczyłem czapeczkę. Z drugiej butelki napiłem się trochę, wypłukałem usta. Biegłem dalej! Dalej na lefkadzkie laguny.

Trasa była płaska, niezbyt skomplikowana. Dwie oośmiokilometrowe rundy wokół laguny i po sprawie. Patrzyłem na stoper i konsultowałem mój czas z przebiegniętymi kilometrami. Na siódmym i ósmym kilometrze cały czas biegłem poniżej 5 min/km. Na dziesiątym było już wolniej: 50:47, ale pacemaker jeszcze mnie nie dogonił. Stało się to dopiero na jakimś dwunastym kilometrze, tuż przed promenadą i zamknięciem pierwszej rundy dookoła laguny. Wessał mnie cały peleton biegaczy, który oblepił pacemakera jak muchy. Biegacze mający nadzieję, że ten jeden człowiek z balonikiem przypiętym do tyłka jest ich gwarantem na upragniony czas. Być może. Ja nie potrafiłem już utrzymać takiego tempa nawet z peletonem i pacemakerem.

Po pierwszej rundzie wokół laguny, czyli jakimś trzynastym kilometrze miałem 1:07:08, czyli cały czas przyzwoicie. Ale wtedy czułem się dużo gorzej niż za pierwszym razem, kiedy przebiegałem przez start. Nie mogłem jednak zaprzestać. To nie w moim stylu. Biegłem wolniej, ale biegłem dalej.

Słońce zbliżało się do zenitu. Paliło. Przy każdej okazji łapałem wodę i wylewałem ją na siebie. Piłem jak smok. Patrzyłem do góry i biegłem dalej. Krok po kroku. Metr po metrze. Kilometr po kilometrze. Na osiemnastym kilometrze było 1:37:30. Uff! Jeszcze tylko trzy kilometry. Miałem wtedy świadomość, że już nie dogonię pacemakera na 1:45:00. Ale zdawałem też sobie sprawę, że spokojnie zejdę poniżej 2:00:00. Słodko-kwaśne uczucie.

Na dwudziestym kilometrze musiałem podejść przez jakieś 15-20 sekund, żeby się porządnie napić i mocno zafiniszować. Wyprostowany, nie na kolanach. Na promenadę wpadłem jak oszalały. Ludzie klaskali, dzieci piszczały. Wypatrzyłem moich przyjaciół siedzących w tej samej kawiarni w której piłem rano espresso. Wstali, krzyczeli, bili brawo.

Finiszuję!

Ja byłem oszołomiony, wykończony, wycieńczony, wyprany z ostatków glikogenu. Cóż z tego! Przez metę przebiegłem niemalże sprintem, ostatecznie przebiegając lefkadzki półmaraton w czasie 1:53:39. Nieźle jak na tropikalne warunki w Lefkadzie, do których cały czas nie jestem przyzwyczajony. Nieźle, ale może być lepiej. Wiem o tym ja, wie o tym mój mózg, płuca, wiedzą też moje nogi. Dlatego następnym razem, już zapewne w Finlandii, będzie poniżej 1:45:00. Tam przynajmniej nie będzie upałów.

Z medalem.

sobota, 28 maja 2011

Wieczór na Lefkadzie.

Po sjeście na plaży pojechaliśmy na spotkanie naszego gospodarza na Lefkadzie - Nikosa. Nikos jest niewiele starszy ode mnie, ale mieszka w domu swoich zmarłych rodziców w Katounie - górskiej wiosce na kompletnym odludziu. W Katounie mieszka jakieś czterdzieści osób, a Nikos jest zdecydowanie najmłodszym osadnikiem. Wszystko oczywiście z wyboru, nie z konieczności. Nikos wychował się w Atenach, a na Lefkadę przeprowadził dopiero półtora roku temu. Dlaczego?
- Ateny stały się zbyt szalone do życia - twierdzi. - Dopiero w Katounie czuję się ludzko.

Rozumiem go. Też bym w Atenach zbyt długo nie wytrzymał. A w Katounie Nikos mieszka sobie sielsko. Przy domu hoduje warzywa, na śniadanie jada pomidory z oliwą z oliwek, a przedpołudnia spędza w kawiarniach albo na spacerach ze swoim śnieżnobiałym psiakiem Murim. To jest dopiero życie! Jednak wyobrażam je sobie dopiero po tym jak już się wyszaleję na świecie. Nie muszę dodawać, że do się wyszalenia jeszcze mi daleko.

Lody w Katounie.

Po kawie, piwie i lodach w jedynym lokalu w Katounie, zjechaliśmy z powrotem do Lefkady. Chciałem odebrać swój numer startowy i chipa na jutrzejszy bieg. Dodatkowo mieliśmy się zaopatrzyć w jedzenie i alkohol na finał Ligi Mistrzów FC Barcelona vs. Manchaster United, na który zaprosił nas Nikos. Jednak w lefkadzkim urzędzie miejskim, gdzie wydawano numery, dostaliśmy kupony na "pasta party" w kurorcie Milos Beach. Darmowe jedzenie? Gdzie, gdzie!? Już jadę!

Pasta party w Milos Beach Bar!!

Po zachodzie słońca na plaży w Milos wróciliśmy po omacku do Katouny. Pół-śniący oglądałem jak Barca punktuje Manchaster, a potem już spałem na jakimś rozkładanym fotelu. Pamiętam tylko, że w nocy coś mnie gryzło i rzucałem się jak opętany. O 7 rano zadzwonił budzik: czas wstawać! Do startu w półmaratonie zostały trzy godziny...

piątek, 27 maja 2011

Kierunek Lefkada.

Jeszcze w czwartek bałem się, że nie uda nam się wyruszyć całą piątką tak jak planowaliśmy. Problemy i komplikacje zaskakujące na znienacka zdawały się mnożyć na ostatnią chwilę. Tak to jest jak się podróżuje w grupie - jest weselej, ale trudniej podejmować decyzje. W końcu jednak udało nam się dojść do konsensusu i dogodzić wszystkim. Dla mnie głównym celem podróży na Lefkadę był start w półmaratonie. Sebastian razem z dziewczynami miał pobiec na 5km, ale miałem nieodparte wrażenie, że udział w wyścigu nie był dla nich żadnym priorytetem, a już na pewno nie gwoździem lefkadzkiego programu. Wrażenie było szczególnie silne w przypadku dziewczyn. One po prostu jechały na plażę. Jedno jest pewne - w ten weekend na emeraldowo zielonej wyspie Lefkada każdy znalazł coś dla siebie! Lubię kiedy wilki są syte a owce całe!

Zamiast wyjazdu na Lefkadę w piątek, wyjechaliśmy w sobotę popołudniu. Wieźliśmy się turkusowym Fiatem Punto od naszej ulubionej wypożyczalni Europcar w Isthmos. Bardzo komfortowo. W głośnikach niemiecki rap, Foo Fighters i Red Hot Chili Peppers. Słoneczko przygrzewało. Humory dopisywały. Jakże mogło być inaczej? Jechaliśmy przecież na wycieczkę!

Kierunek Lefkada!

Najpierw sunęliśmy na zachód, wzdłuż Zatoki Korynckiej, aż do mostu w Rio (nie mylić z Rio de Janeiro), a potem na północ aż do samej Lefkady. Jechaliśmy że myk, myk! Slalomem przez greckie wertepy, autostrady i inne szlaki dostępne z reguły tylko dla samochodów terenowych lub czołgów. Jechaliśmy że pip pip! Wśród jeźdźców i kierowców bez głów i wyobraźni. Ach, jakąż prawdziwą szkołę jazdy dostaję tu w Grecji. Ale dobrze, już dobrze. Obiecuję, że więcej na greckie drogi ani greckich kierowców narzekać na blogu już nie będę! To był ostatni raz.

Przed mostem w Rio łączącym Peloponez z Grecją kontynentalną.

Na Lefkadę wjechaliśmy mostem pontonowym. Wyspa jest tak blisko lądu, że prom nie miałby żadnej racji bytu. Byliśmy głodni i zmęczeni. Znaleźliśmy więc plażę, rozłożyliśmy się i zasjestowaliśmy. Na lunch był kurczak a la Alba, sałatka wielowarzywna, roztopione w bagażniku sery i chleb który upiekłem specjalnie na tę wyprawę. Po jedzeniu nie pozostało nam nic innego niż wyłożyć się brzuchem do góry i zrelaksować na słonecznej lefkadzkiej plaży z małymi przerwami na kąpiel w turkusowej wodzie Morza Jońskiego.

czwartek, 26 maja 2011

Zgnilizna.

dZwierzęta w Grecji wcale nie mają pieskiego życia. Tubylcy traktują je bardzo przedmiotowo, jak zabawki, które jak tylko się znudzą można wyrzucić na bruk, na zbity pysk. Pisałem już o praktyce wywożenia zwierząt domowych, najczęściej czworonogów, w góry. Na tyle daleko od domu, żeby nie wytropiły drogi z powrotem. Tam niegdyś domowe i przytulne stworzenia dziczeją, głodują i umierają.

To jednak i tak nie najgorszy los jaki może spotkać porzucone zwierzaki. Te które wywęszą osadę ludzką, drogę, a już nie daj Boże autostradę, giną w jeszcze bardziej okrutny sposób. Pod kołami samochodów, autobusów albo ciężarówek. Zaszczute warkotem silników i jazgotem klaksonów dostają się między gumę a asfalt. I tak wygląda ich koniec. Nie ważne do jakiego gatunku należą - czy to psy, koty, jeże czy ślimaki. Żaden z tych stworzeń nie ma szans z szalonymi greckimi kierowcami.

Ich poprzetrącane ciała leżą potem i smażą się na gorącej patelni greckich jezdni. Rozjeżdżane, rozmiażdżane przez kolejne pojazdy tak jakby stały się częścią nierównej nawierzchni.

W gorące dni oblatują je hordy much, obchodzą żuki i wszelkie inne plugawe robactwo.

Czasem służba drogowa przyjeżdża i wrzuca zwłoki do rowów. Nie wiem tylko czy z litości nad duszami zamordowanych zwierząt czy z troski nad bezpieczeństwem kierowców.

Dwa takie psiaki leżą w rowie który mijam codziennie w drodze do pracy. Leżą i gniją. Leżą, gniją i śmierdzą tak okrutnie, że za każdym razem przechodząc obok zatykam nos. Odwracam też wzrok. Widok jest masakryczny.

Ktoś mógłby powiedzieć, że wszędzie zwierzęta giną na drogach. Pewnie to i prawda. Ale w Grecji skala jest niespotkana przeze mnie nigdzie indziej na świecie. Martwe zwierzęta przykuwają uwagę i bardzo boleśnie kolą w oczy.

środa, 25 maja 2011

Pani Helena.

Spotkałem ją przez przypadek, choć byłoby bardziej adekwatne napisać, że to ona spotkała mnie. Siedziałem sobie jak gdyby nigdy nic w biurze Orfeasa czekając na spotkanie z moją mentorką, a tu ni z tego ni z owego ktoś zaczyna do mnie mówić po polsku.
- Pan jest z Polski?
Skąd pani wie? Ach, rzeczywiście. Tego dnia nosiłem koszulkę naszej reprezentacji piłkarskiej z białym orzełkiem. Dobrze być czasem rozpoznawalnym. Nigdy nie wiadomo kto zagada.

Nieznajomą okazała się pani Helena. Przy naszym pierwszym spotkaniu dowiedziałem się tylko tyle, że mieszka w Xylokastro już od 27 lat i pracuje jako kontroler jakości produktów. Zajmuje się przede wszystkim artykułami spożywczymi które są eksportowane do Polski. Także następnym razem jak kupisz greckie oliwki albo chałwę, wspomnij panią Helenę, bo z pewnością przeszło jej to przez ręce.

Po tym pierwszym, przelotnym spotkaniu w biurze Orfeasa, umówiłem się jeszcze z panią Heleną na kawę kilka dni później. Okazała się bardzo zabieganą kobietą - biznewoman. Spóźniła się kilkanaście minut, potem nieustannie dzwoniły jej telefony (tak, miała ze sobą trzy telefony!). Mimo to spotkanie było bardzo miłe. Pani Helena gadała jak najęta o swoim życiu, Grecji, Grekach i leczniczych właściwościach oliwy z oliwek. Ja też miałem okazję podzielić się tym co robię, poopowiadać moje historie.

Pani Helena zapisała sobie mnie w swoim kajecie inspiracji, jak go nazwała. Zapisuje tam wszystko to co ją danego tygodnia zainspiruje. Na odchodne rzuciła jeszcze coś co sprawiło mi niebywałą przyjemność. Powiedziała, że robię mądre rzeczy. O tak, tak mi nasłodziła.

wtorek, 24 maja 2011

Ot, stłuczka.

Scena jak z hollywoodzkiego filmu: typowe majowe popołudnie w Xylokastro. Nic konkretnego się nie dzieje. Siedzę sobie jak gdyby nigdy nic przy stole w salonie, dzielnie wcinając sałatkę ze słynnym serem feta. Wtem zza okna słyszę pisk opon, trzask i paskudne greckie przekleństwo. Cała sekwencje trwa może pół sekundy: iii-pach-gamoto!

Zaalarmowany wychodzę na balkon. Szybko oceniam sytuację. Na skrzyżowaniu naszej ulicy Notara stłukły się dwa samochody. Srebrna taksówka Skoda Octavia i jakiś stary czerwony rzępol jakich tu dużo. Auta stoją w takiej pozycji, że od razu wiadomo kto spowodował wypadek. Taksówka zdecydowanie miała pierwszeństwo. Po drodze hamowania widać jednak, że taksiarz raczej nie jechał przepisowo.

Opieram się o barierkę, przyglądam jak zawodowy gap. Kierowcy już dawno zdążyli wyjść ze swoich pojazdów i skoczyć sobie do gardeł. Wrzeszczą na siebie po grecku. Gestykulują. Coś sobie pokazują. Ulica się powoli korkuje. Ludzie zbierają się dokoła. Wychodzą na balkony i ganki. Przystają na chodniku. Coś się dzieje, warto popatrzeć. Jak na Xylokastro to wielkie wydarzenie. Na co dzień mamy tylko wenezuelskie telenowele. Ten show jest na żywo!

Nikt jednak nie ingeruje w kłótnię obu kierowców. Ludziom się to podoba. Przysłuchują się i w milczeniu kiwają głowami. Jak w amfiteatrze. Taksówkarz-protagonista jest załamany. Jedno z bocznych lusterek jest urwane, jeden z przednich reflektorów rozbity, koło też zdaje się być do wymiany. "Co teraz będzie!" zapewne myśli kierowca.

W tym momencie wracam do środka i zajmuję się niedokończonym jedzeniem. Ot, stłuczka. Co będę się bezmyślnie gapić, kiedy mi sałatka stygnie.

poniedziałek, 23 maja 2011

Wolontariat europejski w pigułce: youthpass.

Certyfikat "youthpass" to dokument, który promuje edukację pozaformalną. Jest on pewnego rodzaju podsumowaniem doświadczeń zebranych w czasie trwania projektu. Ważne, że youthpass w całości pisany przez wolontariusza i jest osobistą refleksją nad jego/jej rozwojem. Youthpass dodaje wartości pracy wolontariackiej, a także zwiększa powagę edukacji pozaformalnej. Docelowo youthpass ma za zadanie przekonać potencjalnych pracodawców, że doświadczenie z wolontariatu jest cenne i może zostać wykorzystane również w życiu zawodowym.

niedziela, 22 maja 2011

Xylokastro Beach Bar: grand opening.

Tak się składa, że kompleks Xylokastro Beach (na który składa się XB Hotel, XB Night Club i XB Bar w którym wczoraj grałem w siatkówkę) należy do mojego znajomego z siłowni - Aggelosa (po grecku "Anioł"). Tak to ten sam człowiek, który stawiał wolontariuszom drinki w moje urodziny. Tym razem, anielski Aggelos po sobotnim meczu siatkówki zaprosił mnie i moich znajomych na imprezę oficjalnie otwierającą sezon w XB Bar. Przyjechaliśmy taksówką (bo Xylokastro Beach kompleks wcale nie jest w Xylokastro, ale w Melissi, jakieś siedem kilometrów na wschód), ale całe nasze pijaństwo było na koszt XB. Ach! Tak właśnie sobie wyobrażałem Grecję: popołudniu siatkówka plażowa, a nocą zabawa do białego rana przy ciepłej, morskiej bryzie, szumie fal i klubowej muzyce..! Uff! A to dopiero początek greckiego lata!

sobota, 21 maja 2011

Xylokastro Beach Bar: siatkówka plażowa.

To już ten czas kiedy jest tak ciepło i duszno, że mój system przegrzewa się nie robiąc niczego konkretnego. Można tylko położyć się plackiem na plaży i pływać w słonej wodzie Zatoki Korynckiej razem ze zdechłymi meduzami i narciarzami wodnymi. Jeszcze lepiej położyć się plackiem na plaży w Xylokastro Beach Bar. Tam są leżaki, czyściutka woda, kawa frappe za 2 euro i... boisko do siatkówki plażowej. No a jak jest boisko do siatkówki plażowej, to już wiadomo, że Grześ plackiem na plaży leżeć nie będzie, więc cały plan z leżeniem w sobotnie popołudnie wziął w łeb. Ale to nawet lepiej. Zawsze lepiej latać niż leżeć:

Lot nad Xylokastro Beach Bar.

piątek, 20 maja 2011

Wolontariat europejski w pigułce: jak zostać wolontariuszem EVS?

Kto może?

Młodzi ludzie w wieku od 18-ego do 30-ego roku życia. Płeć, rasa, przekonania religijne i polityczne, a nawet stan zdrowia nie ma żadnego znaczenia. Nie trzeba też mieć żadnych konkretnych kwalifikacji, doświadczenia, ani znać języka obcego kraju do którego się wyjeżdża. Liczy się motywacja!!

Jak to zrobić?

Najpierw: skontaktuj się z organizacją wysyłającą. Najlepiej żeby była ona w Twoim mieście albo regionie, ale nie jest to wymagane. Ja jestem gliwiczaninem wysłanym na projekt przez poznańską organizację "Jeden Świat".

Potem: poszerzaj swoją wiedzę o EVS i aktywnie szukaj projektu który Ci pasuje. Najlepiej uderz w internetową bazę danych programu "Młodzież w działaniu", ale nie ograniczaj się do niej. Gugluj, szperaj. W czeluściach internetu są fora internetowe, grupy fejsbukowe i różne inne stronki na których organizacje ogłaszają projekty. Nigdy nie wiadomo gdzie znajdziesz Twój projekt!

Dalej: Kontaktuj się z potencjalnymi organizacjami goszczącymi. Wysyłaj mejle ze swoją kandydaturą (najczęściej organizacje chcą CV i list motywacyjny). Przekonaj ich że będziesz najlepszym z możliwych wolontariuszy na tym właśnie projekcie. Jeśli organizacja odmówi - trudno. Projektów jest multum, więc próbuj aż do skutku - na pewno coś się dla Ciebie znajdzie!

Gdy zostałeś zaakceptowany/a organizacje składają wniosek o finansowanie projektu do Narodowych Agencji Programu "Młodzież w działaniu". Teraz wszystko jest w rękach ich urzędników. Czekaj cierpliwie. Decyzja zwykle przychodzi po około dwóch miesiącach.

Udało się? Hurrra! Jedziesz na wolontariat! Teraz pozostały już same formalności - Twoja organizacja wysyłająca pomoże Ci wszystko załatwić. No i jedziesz na projekt! Ekscytacja. :-)

czwartek, 19 maja 2011

Sauna fińska.

Dzisiaj po pracy na siłowni razem z Sebastianem, wolontariuszem ze Szwecji wlazłem do sauny. Takiej prawdziwej suchej sauny fińskiej! Ach - sauna to zdecydowanie najlepszy wynalazek ludzkości. O pół cala wyprzedza w mojej osobistej klasyfikacji ekspresy ciśnieniowe do kawy i rower.

W sumie to już mamy taką małą saunę na dworze, bo greckie lato powoli, powolutku zagląda w oczy mieszkańcom Xylokastro. Po co więc fatygować się do drewnianego pomieszczenia z rozgrzanymi kamieniami? Słońca nie widać! Kawy się napić nie można i w ogóle. Ja chodzę do sauny dla sentymentu za skandynawskim życiem no i dla relaksu oczywiście.

Ciekawym jest to, że mój organizm wymięka przy 30*C na dworze, ale daje sobie radę z 90*C w saunie. Z Grekami jest odwrotnie. Kwestia przyzwyczajenia?

środa, 18 maja 2011

Wolontariat europejski w pigułce: czym jest EVS?

Wolontariat europejski (albo EVS - European Voluntary Service) jest jedną z akcji programu Komisji Europejskiej "Młodzież w działaniu". Umożliwia ona młodym ludziom w wieku od 18 do 30 roku życia podjęcie pracy społecznej we wszystkich Krajach Programu i Sąsiedzkich Krajach Partnerskich. W praktyce oznacza to możliwość wyjazdu na projekt do wszystkich krajów Unii Europejskiej, większość krajów Europy, a także wiele krajów świata. EVS powstał po to, by młodzi mogli zdobywać kompetencje i umiejętności wpływające na ich rozwój osobisty i zawodowy przez doświadczenia związane z edukacją pozaformalną. Dodatkowo wolontariat europejski ma służyć kształtowaniu postawy solidarności i promowaniu tolerancji wśród Europejczyków.

W trakcie projektu wolontariuszowi przysługuje wyżywienie i zakwaterowanie, ubezpieczenie, podróż na miejsce projektu, oraz kieszonkowe. Dodatkowo każdy wolontariusz jest szkolony przez narodowe agencje - przed, w trakcie, a także po zakończeniu projektu. Całość opłacana jest przez Komisję Europejską.

Więcej informacji na stronie programu "Młodzież w działaniu": www.mlodziez.org.pl

wtorek, 17 maja 2011

Periptero czyli kiosk (w) ruchu.

Tak jak Polak nie przeżyje wieczora bez sklepu nocnego na rogu, tak Grek nie da rady bez periptero (περιπτερο). Periptero to taki kiosk, choć kiosk to za mało powiedziane. To prawdziwa forteca! Budka periptero jest zwykle obwarowana lodówkami, zamrażarkami, stojakami na czipsy, pocztówki i inne bibeloty. Całość jest ogrodzona rodzajem namiotu, ze podwijanymi plastikowymi ścianami. W centrum namiotu znajduje się biała budka. Sama budka rzeczywiście przypomina kształtem i rozmiarem kiosk Ruchu. W środku mieści się tylko jedna osoba. Zwykle jest to starsza kobieta wcinająca słonecznik albo pestki dyni. Czasami trafia się też jakaś piękna Greczynka w zastępstwie, ale to rzadko.

Periptero pojawiły się w Grecji jak grzyby po deszczu tuż po Drugiej Wojnie Światowej. Pracowali w nich głównie greccy weterani wojenni, przekazując budkę razem ze wszystkimi "przybudówkami" z pokolenia na pokolenie.

Periptero ma w Grecji praktyczny monopol na wyroby tytoniowe. Nie jestem pewien czy jest to uregulowane prawnie, ale nigdzie indziej papierosów i tym podobnych nie widziałem. Poza tym w periptero można zaopatrzyć się we wszystko co Grekom potrzebne po godzinach: plastikowe przekąski (czipsy, chrupki, żelki, batoniki, gumy do żucia) i wszelkiej maści napoje orzeźwiające. Po godzinach znaczy w czasie siesty, kiedy cały sektor usługowo-handlowy drzemie albo pije kawę. Po godzinach znaczy też po 10 wieczorem, kiedy cały sektor usługowo-handlowy idzie się bawić. Wtedy na periptero zawsze można liczyć. W ogóle na periptero zawsze można liczyć.

Częstotliwość kiosków-fortec jest bardzo wysoka - w Atenach niemalże każda przecznica ma swoje zaufane periptero. U nas, na prowincji, też nie jest źle. Periptero nigdy nie jest dalej niż kilkaset metrów, jakkolwiek by się nie obrócić. Ale co z tego że blisko! Grecy do periptero i tak jeżdżą samochodem, quadem, skuterem. Na piechotę za daleko.

Podjeżdża wtedy taki pod periptero, jak najbliżej się tylko da. Włącza pomarańczowe światła "zaraz wracam" i nie wyłączając silnika, wyskakuje zakupić papierosy, lody albo prezerwatywy, w zależności od pory dnia i bieżących potrzeb. Robi to zwykle ostentacyjnie powoli, wcale nie przejmując się korkującą się ulicą. Potem, jak gdyby nigdy nic, jak gdyby nie słyszał symfonii klaksonów, złorzeczeń i przekleństw pozostałych kierowców, wraca do swojego pojazdu i odjeżdża zrobić użytek ze swojego zakupu.

Tak właśnie działa periptero - kiosk w ruchu.

poniedziałek, 16 maja 2011

Kiedy jest magicznie.

Kiedy ubiegam ze wschodem słońce i w ślamazarnym pośpiechu robię kawę. Kiedy łapię co popadnie na śniadanie. Kiedy myjąc zęby skrupulatnie sprawdzam czy wszystko spakowane, a sprawdzam ze trzy, a nawet i cztery razy. Kiedy z zadowoleniem stwierdzam, że wszystko jest. Kiedy daję sobie zielone światło: można wyruszać!

Świat promienieje ode mnie. To ja wyciągam słońce za kołnierz. Wstawaj, grecka marudo! Wstawaj kaloryferze! Zimno!

I kiedy zrobię już pierwszy łyk kawy czekając w skupieniu na pierwszy autobus, niebo w końcu zmieni granaty na cieplejsze kolory... Wtedy właśnie jest magicznie. I cholernie chce się żyć.

[dworzec kolejowy w Kiato, niedziela, 6.00 rano]

niedziela, 15 maja 2011

7ος Γύρος Ν. Σμύρνης.

7ος Γύρος Ν. Σμύρνης jak sama nazwa wskazuje był siódmym gyrosem który zjadłem w Nowej Smarkuli. Nie no co wy! To oczywiście siódma runda (runda i gyros pisze się po grecku tak samo) gminy Nea Smirna. Nea Smirna ma się do Aten mniej więcej jak Bemowo do Warszawy. Niby oddzielna gmina, ale cały czas część stolycy. Nea Smirna jest domem klubu piłkarskiego Panionios, ale co z tego jak w Grecji liczą się tylko trzy kluby: Olympiakos, Panathinaikos i AEK. PAOK chce się liczyć, ale się nie liczy. W Panioniosie też kopią w greckiej super lidze, ale zwykle daleko się nie dokopują.

Mimo że przejeżdżałem obok stadionu Panionios to do Nei Smirny nie pojechałem na mecz, tylko na bieg. A jakże! Stratos, skubaniec, nie musiał mnie długo przekonywać. Powiedział: przyjedź na bieg, będzie fajnie, a ja spakowałem się i przyjechałem. Ot co.

Żeby się stawić w Nei Smirnej na czas musiałem się zbudzić o 4.50, żeby złapać pierwszy autobus do Kiato, a potem jeden z pierwszych pociągów do Aten. Wielu odpuściłoby marudząc jak to wcześnie, ale nie ja. Jest okazja żeby się przebiec wśród pozytywnych wibracji i spotkać po biegu z przyjaciółmi to trzeba korzystać.

Kiedy już dotoczyłem się w okolice startu (autobus-pociąg-pociąg-metro-samochód Stratosa) czułem się zmęczony, ale i podekscytowany zarazem, jak to zwykle przed startem. Stratos niestety powiedział mi że nie wystartuje, bo go kolano boli.
- Dlaczego więc w ogóle przyjechałeś? - zapytałem przyjaciela.
- Dla mojej psychiki. Żeby przebiec linię startu.
I oto właśnie chodzi.

Ja sam siedem i pół kilometra chciałem przebiec poniżej 35 minut. Biorąc pod uwagę różnicę poziomów wynoszącą prawie 100 metrów i 30 stopniowy żar lejący się z nieba był to cel dosyć ambitny. Pierwsze dwa kilometry poszły bardzo szybko. Było z górki, a mój czas oscylował w granicach 8 minut. Wiedziałem że nie utrzymam tempa 4min/km na taaakich podbiegach. Spuchłem i człapałem do mety. Z czasem 35:29 przybiegłem 101 z numerem 101. 9 miejsce w mojej kategorii wiekowej. Jak na prawie 600 biegaczy to jestem zadowolony.

Po biegu znowu dostałem masaż. Czułem się jak starożytny Grek po igrzyskach. Dwie piękne
kobiety wcierały w moje zmęczone nogi aromatyczne olejki. Pełny relaks. Potem była już tylko fiesta i siesta: jedzenie i kawa. Jedliśmy i piliśmy dużo i długo. A jak już się najadłem, napiłem i nagadałem to wsiadłem w pociągu i wróciłem do Xylokastro. Śmieszne uczucie. Nie było mnie jedynie przez dwanaście godzin, a wydało mi się jakbym spędził cały weekend w Nei Smirnej.

Finisz. Foto od Stratosa.

sobota, 14 maja 2011

Samotność w Xylokastro.

Xylokastro jest stolicą wolontariatu europejskiego w Grecji. Mieszka tu 25 wolontariuszy długoterminowych (na pół roku) i kilkunastu krótkoterminowych (na miesiąc). Ciągłe przebywanie w towarzystwie tylu wolontariuszy ma swoje dobre strony - zawsze jest z kim pogadać. Można coś ugotować, pójść na siłownię albo na spacer. Czasami jednak wydaje mi się, że przez "kiszenie się w wolontariackim sosie" podejmuję mniej działań w kierunku integracji z lokalną społecznością. W przeciwieństwie do wielu wolontariuszy mam znajomych Greków, ale moje życie towarzyskie wcale nie zależy od utrzymywania tych kontaktów. Bo zawsze przecież są inni wolontariusze.

Dzisiejszego poranka przeżyłem coś co się zdarza w Xylokastro raz na kilkanaście miesięcy. Byłem sam. Znaczy się byłem jedynym wolontariuszem w miasteczku. Nowi wolontariusze byli jeszcze w Atenach na seminarium "on-arrival", a wszyscy starzy wybyli szlajać się gdzieś po Grecji. Zostałem tylko ja. Świadomość tego, że jestem sam nie wpłynęła znacząco na to jak się rozwinął mój dzień, ale i tak było to dziwne uczucie. Nie trwało ono długo, najwyżej jakieś pięć, może sześć godzin. Po południu ludziska zaczęły wracać z Aten. I znowu zrobiło się gwarno, a naczynia zostały nie pozmywane...

piątek, 13 maja 2011

Pocztówki zostały wrzucone!

Niestety blogger usunął mi ostatnie dwa wpisy przez jakąś awarię serwera. Było o projekcie pocztówkowym i o płonących od strajków Atenach. Może jeszcze te teksty się odnajdą w czeluściach Internetu. Póki co chcę się pochwalić ukończeniem projektu pocztówkowego promującego mojego bloga oraz program "Młodzież w działaniu" dzięki któremu tu jestem.

Jeden znaczków do Polski okazał się logiem Europejskiego Roku Wolontariatu!!

Pocztówki zostały w ciągu ostatnich kilku dni wydrukowane i posklejane w całość. Tekst na ich odwrocie został zredagowany. Krótko opowiada o tym czym jest wolontariat europejski EVS i jakie są moje zadania w Grecji. Zachęca też do zapoznania się z moim blogiem, programem "Młodzież w działaniu", a także ze stroną mojej organizacji wysyłającej "Jeden Świat" z Poznania.

Rewers. Ta pocztówka jest dla "Kuriera Ateńskiego".

Adresatami moich pocztówek są głównie przedstawiciele polskich mediów, przede wszystkim tych pisanych. Napisałem do prasy lokalnej w Gliwicach, Poznaniu i... Atenach - m.in. do "Nowin Gliwickich", "Gazety Miejskiej", "Magazynu Kulturalnego", "Głosu Wielkopolski" i "Kuriera Ateńskiego". Napisałem też do prasy ogólnopolskiej - m.in. do "Gazety Wyborczej", tygodnika "Polityka" i miesięcznika "Podróże". Gliwicka telewizja internetowa ITV oraz moje ulubione stacje radiowe - Trójka PR oraz Radio Plus Śląsk - także dostaną moje pocztówki. Nie mogłem też pominąć greckiej ambasady w Warszawie oraz polskiej w Atenach, a także Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej przy którym działa krajowy organ koordynujący Europejskiego Roku Wolontariatu. Polska Narodowa Agencja też znalazła się na mojej liście. Dalej, już mniej formalnie, pocztówki lecą do organizacji bliskich mojemu sercu - do Biura Stowarzyszenia "Jeden Świat", Polskiego Towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata, LO "Filomata" w Gliwicach, Gliwickiego Centrum Organizacji Pozarządowych, Hufca ZHP Ziemi Gliwickiej, Polskiego Towarzystwa Przyjaciół Grecji i Biura Alumnów "Grasz o Staż". Nie jestem w stanie wymienić z pamięci wszystkich którzy nie długo znajdą w skrzynce moją pocztówkę, ale adresatów było 28.

Pocztówki gotowe do wysłania!

Dziś po południu pocztówki zostały wrzucone do żółtej jak słońce skrzynki pocztowej ELTY, Poczty Greckiej. Teraz pozostaje mi tylko czekać na jakikolwiek odzew. Na co mogę liczyć? Nie wiem. Pewnie część z nich wyląduje w koszu po przeczytaniu przez znudzone sekretarki. Jednak wierzę, że co najmniej kilka moich pocztówek trafi w ręce ludzi którzy zainteresują się moim blogiem, wolontariatem i w ogóle programem "Młodzież w działaniu". Oto i moje trzy grosze w promocję wolontariatu europejskiego EVS na cześć europejskiego roku wolontariatu!

Pocztówki!

czwartek, 12 maja 2011

Ateny znowu płoną.

Wczoraj Ateny pogrążyły się w straszliwych rozróbach ulicznych. Policja starła się z demonstrantami oburzonymi polityce "zaciskania pasa". Byli ranni. To powoli staje się narodowym sportem współczesnych Greków. Każdy ma swoją własną maskę przeciwgazową. Każdy potrafi przyrządzić domowym sposobem koktajl Mołotowa. Każdy potrafi krzyknąć głośno i wyraźnie: Oxi! czyli Nie!

Najlepszym dniem na rozróbę albo protest jest środa, czyli środek tygodnia. Wtedy zamiast do pracy wychodzi się na ulicę. Nie słyszałem jeszcze o strajku czy blokadzie w weekend... albo w czasie sjesty... Wtedy są lepsze rzeczy do roboty.

Grecy jednak mają się czego obawiać. Kraj jest bankrutem i pogrąża się w spirali długów. Tylko połowa zatrudnionych Greków pracuje na własny rachunek. Reszta jest na etatach w przedsiębiorstwach państwowych, z całą gamą przywilejów i całkiem niezłą pensją. Jak się człowiekowi takie pieskie życie zabiera nie dziwota że mu się to nie podoba. Wtedy wychodzi na ulicę, razem z całą rzeszą niezadowolonych i ambaras gotowy.

Takie turbulencje przeżywają jedynie największe miasta - Ateny, czasami Saloniki i Patra. Tu, na prowincji jest bardzo spokojnie, tak jakby tubylcy nie czytali wiadomości ekonomicznych. Ludzie siorbią swoje trzygodzinne frappe i czasem tylko ponarzekają sobie na ceny benzyny. Gazów łzawiących w Xylokastro nie czuć, a gromkich okrzyków "oxi!" nie słychać. Mam nadzieję, że się nie doczekam.

środa, 11 maja 2011

Projekt pocztówkowy: aktualizacja.

Zdjęcia na pocztówki zostały już wydrukowane. Tekst zredagowany. Adresy organizacji docelowych spisane. Teraz pozostaje już tylko zespolić wszystkie trzy składniki razem. Potem to już łatwizna: zakupić znaczki, poślinić je i przykleić na rewersie pocztówki. Plach! No i oczywiście finałowy punkt programu - wrzucenie ich do żółtej jak słońce skrzynki Poczty Greckiej!

A wrzuciłeś Grzesiu pocztówkę do skrzynki?

Myślę, że pocztówki pofruną jeszcze przed końcem tego tygodnia!

wtorek, 10 maja 2011

Feta fety fetą.

Feta (φέτα) to biały, słony ser z malutkimi dziurkami. Jest zdecydowanie królową greckich serów i jednym z symboli narodu. Sałatka grecka (przez Greków zwana Χωριάτικη σαλάτα, czyli po prostu sałatka wiejska) bez fety jest jak koza bez bródki. No a bez kóz i owiec nie będzie żadnej fety. Więc jak ją się robi?

Tradycyjny ser feta wyrabiany jest z mleka koziego lub owczego, chociaż w dzisiejszych czasach skomercjalizowane mleczarnie często używają mleka krowiego. Fetę kroi się, topi
w solance z wody albo serwatki i trzyma się ją tak zatopioną przez kilka miesięcy.

Grecy o fetę bili się długo i dzielnie jak Polacy walczyli o oscypka. Doczekali się, bo nazwa sera jest od 2007 roku chroniona przez prawo UE z zastrzeżeniem dla tradycyjnych wyrobów pochodzących z Grecji (głównie wyspa Lesbos i niektóre części Grecji kontynentalnej). Mimo tego ten pyszny produkt jest bardzo sprawnie i chętnie podrabiany. Greckie Ministerstwo Rolnictwa szacuje światową sprzedaż sera na 500 tysięcy ton. Grecy nie eksportują nawet 100 (Dane z 2003; Wikipedia).

poniedziałek, 9 maja 2011

Projekt pocztówkowy.

2011 rok jest europejskim rokiem wolontariatu! Jako że moja służba wolontariacka w Grecji akurat przypadła na ten rok, chciałbym się jeszcze jakoś przyczynić do promocji programu Młodzież w Działaniu, a w szczególności akcji 2 - wolontariatu EVS. Projekt pocztówkowy zakłada wysłanie zrobionych przeze mnie pocztówek do polskich mediów, a także organizacji młodzieżowych, które mogłyby być wolontariacką ideą zainteresowane. Na pocztówkach będą ogólne informacje dotyczące EVS, a także kilka słów o tym co robię w Grecji. Dodatkowo zamieszczę tam namiary na tego bloga, a także moją organizację wysyłającą. Wszystkie pocztówki zrobione są z fotografii, które do tej pory zebrały się na moim dysku twardym. Wszystkie osiem można znaleźć na fejsbukowej stronie bloga. Zapraszam do przeglądania i komentowania!

Projekt pocztówkowy ma pełne wsparcie mojej organizacji wysyłającej "Jeden Świat" z Poznania.

niedziela, 8 maja 2011

nikeruns.gr

Cholera, nie potrafiłem odpuścić, choć pewnie odpuścić powinienem. Morderczy bieg w Kalamacie w poprzedni weekend wcale nie wybił mi z głowy kolejnego startu. Tym razem padło na Attykę, a konkretnie Ilion, czyli praktycznie rzecz biorąc Ateny. Nie było problemu ani z dojazdem, ani z noclegiem. Dodatkowo bieg był za friko, w całości sponsorowany przez firmę z haczykiem, czyli nike. Tak się też złożyło, że w piątek znajoma wolontariuszka z Aten - Margit - organizowała imprezę urodzinową, więc i tak mi do Aten było po drodza. A jak już miałem tam jechać, to czemu by nie pobiec?

Na początku zakładałem, że do Ilionu pojadę sobie potruchtać i zregenerować siły po Kalamacie. Chciałem potraktować bieg nike jako trening, bardziej niż zawody. Jednak nie potrafiłem wystarować z takim założeniem. Biegać na pół gwizdka na takiej imprezie to jak nie biec wcale. Dlatego dość szybko zmieniłem cel na Ilion: poprawić życiówkę na 10km z Kalamaty (45:21). Ambitnie czy brawurowo? Sam już nie wiem...

Bieg w Ilionie zaplanowany był w tamtejszym parku (tak, ja też się zdziwiłem, że w Atenach oprócz betonu i śmieci udało się zachować trochę zieleni). Malownicza sceneria - tu jakiś staw z kaczkami, gdzieniegdzie drzewka oliwne, stadnina koni. Nie słychać samochodów. Nie widać smogu. Sielanka.

Organizatorzy wymyślili sobie, że bieg będzie się składał z trzech okrążeń na trasie o długości 3.33km. 3 razy 3.33km, daje 10km (no dobra, bez tych trzech metrów!). Na początku nie podobała mi się perspektywa kręcenia się w kółko, ale później zaakceptowałem ją, a nawet polubiłem. Głównie za sprawą sielskiego klimatu iliońskiego parku.

W przeciwieństwie do kameralnej atmosfery w Kalamacie tydzień temu (około 300 biegaczy), dzisiaj w Ilionie było dużo tłoczniej. Zarejestrowanych było, bagatela 1500 biegaczy, a wystartowało prawie 1000. Już na starcie dało się odczuć ten tłum. Było tłoczno i duszno. Stadnie, rzekłbym. Ja miałem dość niezłą pozycję w tym rozgardiaszu i wystartowałem blisko czoła.

Niedługo po starcie stwierdziłem, że moje plany pobicia życiówki będą mocno skomplikowane. Niemalże cały pierwszy kilometr wiódł nas pod górkę. Wytrzymałem ładnie, na 4:15, ale. Ale było cholernie ciężko. A to był dopiero pierwszy kilometr! 1/10 całości. Na drugim już było wolniej: 4:30. Jednak po pierwszym okrążeniu wyglądało to całkiem, całkiem. Przynajmniej czasowo, bo przebiegłem je w niecałe 15 minut. Problemem był mój stan fizyczny. Czułem się wypluty i wymemłany. Byłem, wstyd się przyznać, wykończony, po nieco ponad trzech kilometrach.

Cały czas oddychałem kurzem, unoszącym się nad ubitą ścieżką upstrzoną licznymi kamieniami. Setki par nóg pędzących do mety wzbijały chmury kurzu niczym dzikie stado bizonów na kanadyjskiej prerii. Do tego było gorąco. Diabelnie gorąco. Żar lał się z nieba niemiłosiernie.

Po pierwszym okrążeniu wylałem na siebie pół litra wody, żeby ostudzić trochę przegrzewający się organizm. Przepłukałem usta od gryzącego w gardło pyłu i kurzu. Ale biegłem dalej.
- Wytrzymać to tempo - myślałem w duchu. - Jak wytrzymam to poniosą mnie inni biegacze.

Na początku drugiego podbiegu, na czwartym kilometrze, przeszły mnie dreszcze. Autentyczne dreszcze, zimne jak lód. Wzdrygnąłem się. Krew pulsowała w skroniach jak szalona, a ja z trudem łapałem oddech. Zwolniłem, ale tylko dlatego że musiałem zwolnić. Wiedziałem już, że nie wytrzymam tempa na 4:25. Co kilkanaście metrów byłem wyprzedzany przez innych zawodników. Było tak źle, że musiałem przejść do marszobiegu na jakieś pół minuty, żeby się pozbierać. Myślałem:
- Dalej, jazda! Głowa do góry i krok po kroku do przodu...

Znowu zacząłem biec. Nie było to jakieś szaleńcze tempo, ale cały czas przemieszczałem się dalej. W głowie modyfikowałem swoje cele, układałem je od nowa budując w ten sposób motywację. Pierwszym celem było nie danie się złapać i zdublować czołówce wyścigu. Udało mi się go zrealizować, choć najszybsi deptali mi po piętach. Gdy rozpoczynałem trzecie okrążenie, spiker właśnie zapowiadał pierwszego biegacza zbliżającego się do mety.

Woda na głowę i trochę do buzi. Nie mogłem się poddać! Było jeszcze o co walczyć. Drugim celem, który sobie wtedy założyłem było zmieszczenie się w 50 minutach. 50min/10km brzmi niezbyt imponująco jako cel do osiągnięcia, ale w trakcie dzisiejszego wyścigu była to wielka góra do zdobycia. Zasuwałem więc dalej walcząc z trzecim podbiegiem, wszechobecnym kurzem i ukropem lejącym się z nieba. Walczyłem już tylko z samym sobą i chęcią poddania się. Walczyłem dzielnie, choć biegłem coraz wolniej. Wolniej niż sekundy uciekające mi sprzed nosa.

W końcu jakoś doczłapałem do mety. Bez czasowych rewelacji. 48:50 i 182 miejsce (na około 1000 sklasyfikowanych). Mimo to jestem z siebie dumny, bo wybrnąłem z niezłych opresji. Byłem w stanie się zmobilizować na tyle, by dać z siebie wszystko co w sobie miałem tego dnia. Więcej pary po prostu nie miałem.

Najfajniejsze było jednak to , że biegło ze mną dwóch Greków - Stratos i Nikitas. Są to ateńscy znajomi Margit. Dobre, greckie chłopaki! Mimo że byłem od nich dużo szybszy, to miło mieć kogoś do pogadania na mecie, kto czuje się wyzuty opdobnie jak ja. W trójkę poszliśmy na pobiegowy masaż, również sponsorowany przez nike, firmę z haczykiem. Niebiańskie uczucie tak być masowanym po biegu!!

Kolejny start: 29 maja 2011. 1/2 maraton w Lefkadzie! Proszę trzymać kciuki!

Nikitas, Stratos i ja po biegu w Ilionie.

sobota, 7 maja 2011

Po drodze z lotniska.

Mój znajomy R., ten od siedmiu piesków, wracał do Aten samolotem. Ów samolot lądował na ateńskim lotnisku o nieludzkiej porze. O 2:30 nad ranem lotniska chrapią sobie w najlepsze i jedyną opcją wydostania się z nich są taksówki. Zgłosiłem się na ochotnika, żeby R. z lotniska o tej nieludzkiej porze odebrać.

Pojechałem jego rozklekotanym Punto, przypominającym trochę pojazd pana Samochodzika. Z zewnątrz wszystko się sypie, ale silnik zadbany i pociągnąć tego gruchota potrafił. Pojechałem kilka godzin wcześniej zostawiając sobie tym samym sporo czasu za pasem, ot na wszelki wypadek. Poza tym ja uwielbiam atmosferę lotniska, więc wiedziałem że nudzić się nie będę. Lotniska to fascynujące miejsca, gdzie jedyną wartością stałą jest ruch. Ruch na lotniskach jest najważniejszy. Bez ruchu lotnisko zamiera, a potem umiera.

Około północy, kiedy oglądanie filmów i ludzi znudziło mi się, poszedłem do hali przylotów żeby się zdrzemnąć. Przezornie wziąłem ze sobą śpiwór i poduchę, więc było nawet wygodnie, mimo zimnej i twardej posadzki lotniska. Po dwóch godzinach spędzonych gdzieś pomiędzy marmurową podłogą a blaszanym sufitem, gdzieś pomiędzy snem a jawą, obudziłem się, pozbierałem i spokojnie odszukałem wyjście z terminala. Ku mojej frustracji samolot R. był opóźniony aż o godzinę. Czekałem na niego aż do 3:40 nad ranem, ale doczekałem się. W końcu wyszedł i razem udaliśmy się na poszukiwania niebieskiego Punto w czeluściach lotniskowego parkingu.

R. chciał prowadzić, więć oddałem mu kluczyki i ruszyliśmy. Po niecałych 50 kilometrach całe auto zaczęło się trząść jakby dostało padaczki. Trrr-tuu-trrr-tuu!! To z pewnością nie było normalne. R. zaklął głośno i paskudnie i oświadczył mi, że jego auto potrzebuje geometrii kół. Pewnie dlatego trzęśliśmy się jak na wertepach. R. zjechał na stację benzynową i zadzwonił po pomoc drogową o nazwie Express Service. Chłopcy wcale nie okazali się express. Czekaliśmy. I czekaliśmy, aż doczekaliśmy się wchodu słońca. Dopiero potem pojawiła się pomoc drogowa.

Wzięli Punto na naczepkę, a nas zapakowali w trójkę do kabiny ciężarówki. Ja siedziałem na pudle, tuż nad skrzynią biegów. Byłem skulony, żeby nie zahaczyć głową o dach. Pasów oczywiście na pudle nie było, ale to jest w Grecji standard. Kierowca ciężarówki, chłopak w ogrodniczkach z Express Service, też jechał bez pasów, mimo że mógł je zapiąć.

R. był wkurzony i zmęczony całą tą sytuacją, szczególnie że w ogóle nie czuł się zbyt dobrze. Ja natomiast wręcz przeciwnie. Humor miałem bardzo dobry, choć też byłem zmęczony. Bawiła mnie kabała w jakiej się znaleźliśmy. Zawieszeni pomiędzy Atenami a Koryntem na holu i łasce Express Service. Czy to nie czysty surrealizm!?

Pomoc drogowa odwiozła nas do samego Xylokastro, a ja położyłem się spać o 9. Co za noc!

piątek, 6 maja 2011

Pieskie życie w domu R.

Przerwę wielkanocną spędziłem w domu R. - Brytyjczyka na emeryturze, choć wcale nie w podeszłym wieku, który pomieszkuje sobie na skraju Xylokastro razem z siedmioma psami. R. często wyjeżdża w różne inne części Europy, a psy karmić trzeba. Tym razem R. poprosił mnie o zajęcie się jego rozbrykaną gromadką. Zgodziłem się bez wahania. Oczywiście chciałem pomóc mojemu znajomemu w czasie kiedy będzie w rozjazdach. Jednak sama perspektywa zamieszkania w jego domu na ten okres była niesamowicie kusząca. R. wybudował sobie rezydencję nad samą plażą w Kamari z ogromnym ogrodem pełnym drzewek pomarańczowych i oliwnych. Sielanka. Psy hasają po ogrodzie do woli, ale do domu wstęp mają tylko dwa najbardziej zaufane czworonogi.

R. jest nieprzeciętnym człowiekiem kochającym ludzi i zwięrzęta. Większość psów R. zostało uratowanych przez niego ze szponów greckiej ulicy. Dopiero u niego w domu zaczęło się im pieskie życie. Wcześniej raczej było niepieskie. To wielkie nieszczęście dla psa urodzić się w Grecji. Tubylcy traktują psy bardzo przedmiotowo, jak zabawki, które można porzucić kiedy tylko się znudzą. R. robi co może, ale wszystkich porzuconych kundli i szczeniaków przygarnąć nie da rady. Problemem jest grecka mentalność (greckie sumienie?), która zezwala na wyrzucenie psów na ulicę albo wywózkę gdzieś w góry. Tam biedne psiska chorują, głodują, dziczeją, szaleją i... umierają. Ta siódemka miała cholerne szczęście spotkać na swojej drodze R.

Flea.

Mushroom.

Rock.

Skunk.

Piggy.

Lightfoot.

Heineken.

czwartek, 5 maja 2011

Mistra.

Spartę przyćmiewa oddalona o zaledwie kilka kilometrów Mistra - ufortyfikowane miasto bizantyjskie położone wśród gór Tajgetu. Mistra przyćmiewa Spartę nie tylko wspaniałym zespołem architektonicznym obejmującym fortecę, pałac, kościoły i klasztory. Mistra wyprzedza Spartę także sławą na którą ciężko sobie zapracowała.

Mistra góruje nad Spartą, dosłownie i w przenośni.

Mistrę założyli Frankowie w 1205 roku. Pięćdziesiąt lat później została oddana Bizancjum jako okup za księcia Achai Wilhelma II. Od tamtego czasu Mistra stała na czele despotatu południowo-wschodniego Peloponezu i była zarządzana przez najbliższą rodzinę cesarza bizantyjskiego. Szybko Mistra stała się drugim najistotniejszym miastem w cesarstwie (po Konstantynopolu, rzecz jasna). Była to prawdziwa stolica kultury i inteligencji do której ciągnęli uczeni, teologowie, filozofowie i wszelkiej maści humaniści zachęceni świeżym powiewem wiatru renesansu.

Mistra.

Siedem lat po upadku Konstantynopola, Mistra została oddana sułtanowi Mehmetowi II Zdobywcy. Dopiero wtedy cesarstwo bizantyjskie przestało istnieć. Mistra była bowiem najdłużej opierającym się Turkom częścią Bizancjum. Potem przyszli jeszcze Wenecjanie, przetoczyły się pożary. Mistra pod tureckim jarzmem upadła na dobre. Szkoda. W przeciwieństwie jednak do przypadku starożytnej Sparty, po mistreńczykach oprócz ekscytującej historii zostały też klejnoty architektury, które można podziwiać do dziś.

środa, 4 maja 2011

Tu jest Sparta!

Jeśliby tak założyć, że Sparta nagle opustoszała i nic nie zostało po jej mieszkańcach oprócz świątyń oraz innych budowli, ludziom z przyszłych, odległych czasów trudno będzie uwierzyć, że siła tegoż polis równała się z jego sławą. [Sparta] nie posiada bowiem ani wystawnych budowli, ani wspaniałych świątyni. Raczej przypomina skupisko odrębnych wiosek, z których nie wiele dla przyszłości zostanie.
Tukidydes - grecki historyk

Tukidydes był bardziej prorokiem niż historykiem. Miał skubany rację. Wszystko przewidział. Wyprorokował. Po Sparcie nie zostało więcej niż kilkadziesiąt poprzewracanych kamieni, rozdział w podręczniku historii starożytnej dla gimnazjum i kiczowaty hollywoodzki film "Trzystu". Materialnie starożytna Sparta została pogrzebana. Niewiele budowli przetrwało do dzisiejszych czasów, a te którym to się udało nabawiły się tylko kompleksów przy pozostałych zabytkach antycznej Hellady.

Na pierwszym planie pozostałości starożytnej Sparty.
Dalej gaje oliwne, nowożytna Sparta i góry Tajgetu.

Oczywiście o Sparcie pozostała pamięć mniej materialna. Słowo mówione, powtarzane legendy i historie. W Sparcie mieszkali jednak zawzięci, waleczni i bezwzględni rębacze, którym w głowie była tylko wojna i podbój. Czasami ten zapał do wojaczki przydawał się światu hellenistycznemu, choćby pod Termopilami. Spartanie nie potrafili jednak żyć w pokoju. O kulturę, sztukę i rozwój mięśni mózgownicy nie dbano tak jak w innych helleńskich polis. Szkoda, bo w życiu warto zadbać o zrównoważony rozwój. Specjalizacja w jednym rzemiośle jest domeną owadów, nie ludzi. Nie dziwota, że w końcu trafiła kosa na kamień. Teby rozgromiły Spartę i południe Peloponezu bez militarnej potęgi Spartan przestało być istotnym graczem na ówczesnej mapie geopolitycznej.

Pomnik króla Leonidasa w przy stadionie w nowożytnej Sparcie.

Współczesna Sparta też nie zachwyca. Tukidydesa wcale by to nie zdziwiło. Ot, skupisko odrębnych osiedli złożonych z bloków mieszkalnych, kiosków i sklepików z pitą. Myślę sobie, że o Sparcie głośno już nie będzie...

wtorek, 3 maja 2011

Jurty Diane w Megali Mandinia.

Widok na Zatokę Meseńską z posesji Diany.

Diane jest Brytyjką i ma 65 lat. Od siedmiu mieszka w Grecji. Konkretnie w niewielkiej wiosce Megali Mandinia malowniczo wkomponowanej w zbocza gór Tajgetu na południu Peloponezu. Megali Mandinia jest w lini prostej niecałe 3 kilometry od Zatoki Meseńskiej i 15 kilometrów od Kalamaty, stolicy Meseni. Diane żyje alternatywnym życiem w interesujący sposób dysponując swoimi funduszami. Na dość sporym kawale ziemi, zamiast wylewać fundamenty pod budowę domu z tarasem, rozbiła razem z mężem mongolskie jurty. Zainwestowali w panele słoneczne, uprawę drzewek oliwnych i budowę swojej własnej mini oczyszczalni ścieków. Wszystko z zamiłowania do ekologicznego stylu życia i w trosce o środowisko naturalne.

Po lewej jurta "sypialna", po prawej szopa biblioteczna.

Jurta to typowy namiot mongolski. Diane urządziła go bardzo przytulnie. Na podłodze jest parkiet. Wnętrze jest sprawia wrażenie, że się jest w domu. Są meble, sprzęt RTV, wszystko co znalzłoby się w prawdziwym, elegancko urządzonym salonie. Oprócz dwóch jurt stanowiących pokój sypialny i stołowy, na posesji Diany stoi też polowa toaleta z prysznicem, drewniana szopa nazywana biblioteką i niska przybudówka z kuchnią, jedyny murowany budynek w całym kompleksie. Każdy element jest niezbędny do funkcjonowania obozowiska Diany, tak jak każde pomieszczenie niezbędne jest do funkcjonowania domu czy mieszkania. Wszystko połączone jest brukowaną ścieżką wzdłuż której równiutko wkopane są lampy z solarami. Niemalże wszystko hula na energii słonecznej. Agregator trzeba włączać tylko czasami na noc. Wszędzie rosną zioła i kwiaty. Prawdziwie sielankowa atmosfera, szczególnie teraz na wiosnę.

Jurta "salonowa" od środka.

Diane jest też couchsurferką. Właśnie przez ten portal społecznościowy poznałem ją i to ona ugościła nas w czasie krótkiego pobytu w prowincji Meseni. Pobyt w jej osobistej wiosce był prawdziwą lekcją ekologii, chociaż przede wszystkim była to lekcja wcielania ideałów i marzeń w życie. Diane jest tego wspaniałym, bo żywym przykładem. Jestem jej bardzo wdzięczny za przypomnienie tego, że można, że trzeba. Diane: dziękuję.

Schody prowadzące w ramiona Afrodyty.

poniedziałek, 2 maja 2011

Bieg w Kalamacie.

Południe Peloponezu to zupełnie inna kraina. Oddzielona górami od reszty greckiego świata rządzi się swoimi prawami. Jedyne większe miasto to Kalamata. W porównaniu do mijanych po drodze miasteczek i wiosek, Kalamata widzi się jako prawdziwa metropolia. Jeśli o geografię idzie, Kalamata leży sobie tuż pomiędzy peloponeskim paluchem środkowym (Półwysep Mani), a serdecznym (Półwysep Meseński). Jeśli idzie natomiast politykę, to Kalamata jest stolicą prowincji zwanej Mesenią. Najsłynniejsze kalamackie produkty to oliwki i figi.

Kalamata przyciągnęła mnie biegiem pod wdzięcznym tytułem „dokoła Kalamaty”. Dystans w sam raz. 10 kilometrów biega się szybko, ale intensywnie. W dodatku impreza biegowa to znakomity pretekst żeby się tam kopsnąć. Fajnie jest podróżować z zamierzeniami startu w zawodach. W ten sposób zwiedza się świat w bardzo niecodzienny sposób – ścigając się ze stadem innych szaleńców.


Baner biegu w Kalamacie: "Dalej, biegnijmy razem!"

Bieg zaplanowany był nietypowo, na sobotę 30 kwietnia. Sam start miał być dość późno. O 18:30. Wszelkie imprezy tego typu, w których brałem udział odbyły się w niedzielę wcześnie rano. Niedziela jednak wypadała w święto pracy, a sobotni ranek pewnie nie wchodził w grę dla tych pracujących. Potraktowałem te czasowe animozje z dystansem i ciekawością, bo nigdy nie biegłem w zawodach o tej porze dnia.

Start biegu - gdzie jest Wally?

Ustawiliśmy się na linii startu na głównym placu Kalamaty. Strzał! Poszliśmy. Zaczęło się jak zwykle tłoczno. Na początku zawsze trzeba powalczyć o dogodne miejsce w peletonie. Jeśli odstanie się na pierwszym kilometrze nadrabiać na dziesięciu kilometrach jest niezwykle trudno. Z drugiej strony nie można też przegiąć i pobiec na pałę, bo przecież długa droga do pokonania.

Pierwszy kilometr śmignąłem w 4:10. Jak zwykle szukałem grupy, która mogłaby mnie ponieść ze sobą. Znalazłem trójkę biegaczy, którzy zasuwali mniej więcej w moim tempie. Dołączyłem się do nich i biegliśmy razem. Mniej więcej wtedy wypadliśmy na kalamacką promenadę i... prawie nas zdmuchnęło. Wiatr dął jak szalony, a my oprócz kolejnych metrów pokonywaliśmy masy powietrza. Chcąc oszczędzić trochę energii przyczaiłem się z tyłu, tak żeby największy impet wiatru trafiał w moich dwóch kompanów. Nasz mini-peleton siłą rzeczy nie utrzymał tempa z pierwszego kilometra. Byliśmy wolniejsi, a nasz czas oscylował w okolicach 4:30/km.

Wreszcie, na piątym kilometrze, odbiliśmy od wietrznego wybrzeża. Bezwietrzny bieg nie cieszył zbyt długo. Podbieg, który nas czekał tuż za zakrętem okazał się morderczy. Powiedział sobie: „na podbiegu doganiam kolejnego biegacza – potem odpoczynek”. Udało się. Zgodnie z planem dopadłem jakiegoś zsapanego gościa, a tuż po wybiegnięciu na płaskie dałem sobie trochę odpocząć. Odpoczynek ma się rozumieć to wcale nie zaniechanie dalszego biegu, lecz wyrównanie oddechu i woda. Przy końcu podbiegu stały dzieciaczki rozdające wodę w butelkach. Złapałem jedną z nich wcale nie zwalniając tempa. Przepłukałem usta. Drugi raz. Resztę wody wylałem na głowę. Pić nie byłem w stanie.

Lecieliśmy dalej: łysy koleś w czarnym podkoszulku z kłębami siwych włosów na plecach, przystojniak w obcisłych spodenkach z fryzurką rodem z Beverly Hills 90210 i ja w pomarańczowej koszulce. Kolor koszulki nie był bez znaczenia. Biegłem w pomarańczowej dla królowej Holandii Beatrix. 30 kwietnia to jej święto. Wtedy Amsterdam i całe Niderlandy upijają się i kwitną pomarańczą. Prawdziwy festiwal radości i pozytywnej energii.

Śmigamy!

Kolejne kilometry mijały mozolnie. Nie było już wiatru, ale walczyłem z podbiegami. Każdy kolejny sprawiał, że traciłem impet. Traciłem wiarę, że dotrwam w takim tempie. Ale trwałem, chociaż było naprawdę ciężko. Na ósmym kilometrze pomyślałem, że zgubię moich towarzyszy w Czarnym i Obcisłym. Przemknęła mi myśl, że będę finiszować w samotności. Niedługo potem oddalili się na kilkanaście kroków. Trudno.

Jednak nie znałem jeszcze swoich możliwości tamtego dnia. Ostatnie 500 metrów było w moim wykonaniu fenomenalne. Mocny finisz zawsze był moją mocną stroną, ale żeby wrzucić takie turbodoładowanie... Dopadłem Czarnego jakieś 100 metrów przed metą, a z Obcisłym, ku uciesze publiczności zgromadzonej na mecie, urządziliśmy iście sprinterski finisz.

Sprinterski finisz.

Zgodnie z oficjalnymi wynikami to Obcisły wpadł na metę dwie sekundy przede mną. Jednak zapis nie był elektroniczny i wydaje mi się, że to jednak ja byłem ciut szybszy. Ale nic to. Z czasem 45:21 sklasyfikowali mnie na 49 pozycji, spośród 322 biegaczy. Zająłem 5 miejsce w swojej kategorii (20-29 lat) i byłem najlepszym (bo jedynym) obcokrajowcem. Bardzo udane zawody i jakby na to nie patrzeć, znowu życiówka!

Wyniki biegu w Kalamacie.

P.S. Dziś, czyli. 2 maja, wypada pierwsza rocznica ukończenia maratonu w Vancouver. Bieg w Kalamacie dedykuję temu osiągnięciu, które cały czas uważam za jeden z największych sukcesów w moim życiu.

niedziela, 1 maja 2011

Półwysep Mani.

W moim mniemaniu Peloponez przypomina dłoń. No dobra, bardziej jest to zniekształcona, oszpecona łapa. Albo jeszcze lepiej łapsko. Łapsko Peloponeskie ma nieregularne, szponiaste paluchy. Jeśli założyć, że moja wyobraźnia rysuje na mapie klarowny obraz wyspy, Peloponez wygląda mniej więcej tak:

Łapsko Peloponezu.

Półwysep Mani, o którym będzie mowa, jest w tej konfiguracji palcem środkowym (powyżej zaznaczony czerwoną obręczą). To ważny, kto wie czy nie najważniejszy z paluchów. To właśnie nim Peloponez pokazałby "fuck off" Persom, Turkom i Bułgarom, gdyby tylko był w stanie schować lub tymczasowo zatopić pozostałe cztery półwyspowe paluchy.

Półwysep Mani jest znany geografom przede wszystkim dzięki przylądkowi Matapan, najbardziej wysuniętego na południe cypla Grecji kontynentalnej. Ja jednak nie miałem czasu zapuszczać się aż tak daleko, choć Matapan kusił. Dotarłem jedynie do Kardamyli i Stoupy. Potem zaczęło zmierzchać. Warto jednak wspomnieć o Mani, mimo że ledwie liznąłem ziemie półwyspu. Jest to iście bajeczna kraina.

Widok na Kardamyli.

Żeby dotrzeć na półwysep Mani z Kalamaty trzeba się udać na południowy-wschód i przeprawić przez tamtejsze góry, część pasma Tajgetu. Po licznych serpentynach i zakrętach wyłania się Zatoka Mesyńska. Stamtąd już jest z górki. Pierwszą napotkaną osadą nad samym morzem jest Kardamyli. Malutkie, spokojne i przytulne miasteczko.


Zatoka Mesyńska.

Kardamyli jak też inne przybrzeżne osady do niedawna były odizolowane od pozostałych części Peloponezu. Można było się tam dostać jedynie łodzią. Dzięki temu kraina Mani pozostała autentyczna i nieskażona komercyjną turystyką. Niestety to się zmienia. Z roku na rok wioski i miasteczka półwyspu przeżywają coraz większe zatrzęsienie turystów. Szczególnie w okresie letnim. Na szczęście na początku maja nie było ich zbyt wielu. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że kwiecień, maj i początek czerwca to najlepszy czas aby odwiedzić Grecję i nie utonąć w gąszczu tłumu albo nie zdechnąć od lipcowych i sierpniowych upałów.

Kardamyli.

Większość mieszkańców krainy Mani kultywuje gaje oliwne. Zimą, kiedy turystyczny tumult cichnie, rolnicy zbierają (poprawniej by było: strzepują) oliwki z drzewek i zajmują się wytworem najprzedniejszej oliwy na świecie. Oczywiście tubylcy są święcie przekonani, że ich oliwa nie ma sobie równych ani w Grecji, ani na świecie, ani też w całej galaktyce. Podobne mniemanie mają też Kreteńczycy i mieszkańcy wszystkich innych regionów Grecji w których oliwę się tłoczy. Ta wyrabiana w Mani jest rzeczywiście bardzo dobra. Czy najlepsza? To jednak kwestia gustu i lokalnego patriotyzmu. Dalej dyskusji nie podejmuję, bo ani o jednym ani o drugim dyskutować nie wypada.

Tawerna w Kardamyli.

Na południe od Kardamyli jest wioska o pogrzebowej nazwie Stoupa. Dalej, jak już pisałem, nie dojechałem, chociaż bardzo mnie korciło. Zaczęło zmierzchać, a mi trzeba było wracać w rejony Kalamaty.