poniedziałek, 31 stycznia 2011

Wszystkiego najlepszego!

Prezent #1: ciasto czekoladowe z orzechami włoskimi.

Prezent #2: piłka do siatkówki plażowej
z podpisami wszystkich wolontariuszy.

niedziela, 30 stycznia 2011

Impreza urodzinowa - wydanie dwudzieste czwarte.

Mimo że moje urodziny są dopiero jutro, huczna impreza już za mną (weekend zdecydowanie bardziej nadaje się na urodzinową balangę niż poniedziałek). Na tyle huczna że z pełnym spokojem mogę stwierdzić: mam 24 lata.

Zaczęliśmy u nas w domu od kolacji. Zaprosiłem wszystkich na 19.00, tak żebyśmy mogli zacząć o 20.30. Nawet się udało. Każdy przyniósł jakąś potrawę, więc na stole było bardzo międzynarodowo. Były hiszpańskie krokiety z tuńczykiem, kisz rodem z Lotaryngii, niemiecki chleb wypiekany z ciemnej mąki, amerykańskie kurczaczki a la "McNuggets". O tak, chwali się, było bardzo międzynarodowo. Tłusto i smacznie.

Potem były ciasta, torty, wino, ouzo, whisky, cola... Ludzie śpiewali "Sto lat" we wszystkich możliwych językach. Katatonia na wieży Babel. Mimo braku walorów artystycznych było to bardzo przyjemne jak tak wszyscy się darli specjalnie dla mnie.

Potem zatrzęśliśmy domem tańcząc, skacząc, biegając jak zwariowani przy czym smarując się musem czekoladowym (to akurat nie był moja ulubiona część wczorajszego programu). Tuż po północy szybko się przebrałem (bo moja ulubiona koszula była cała upaprana czekoladą) i większość z nas wyruszyła do Xylokastro Beach Club na obrzeżach gminy Xylokastro.

Gdy tam dotarliśmy, klub dopiero się powoli zapełniał, ludzie niemrawo palili papierosy i nikt do tańca się nie rwał. My i owszem. Od razu z przytupem wdepnęliśmy na parkiet. Właściciel klubu, którego regularnie widuję na siłowni Olimpio, kiedy dowiedział się, że to moje urodziny, postawił nam dwie butelki wódki i własnoręcznie rozlał ją do kieliszków wykrzykując: "Ja mas! Ja mas!" I w ten oto sposób minęła mi noc imprezy urodzinowej. Pod znakiem wódki, tańca i świetnej zabawy. Wróciłem do Xylokastro przed piątą nad ranem z nieodpartym poczuciem, że jestem o rok starszy. Kiedy się obudziłem po południu okazało się że to prawda. I co z tego! Dobrze mi z tym!

Za rok ćwierćwiecze. Ciekawy jestem gdzie i z jakimi ludźmi przyjdzie mi spędzić tę jubileuszową imprezę.

sobota, 29 stycznia 2011

Grek za kierownicą: szaleniec czy profesjonalista?

O greckich kierowcach już pisałem. Jeżdżą z duszą na ramieniu, za nic mając sobie przepisy i ruch w okół nich. Żeby tylko silnik jak najgłośniej zawarczał, żeby tylko sobie trąbnąć, żeby tylko zbliżyć się do prędkości dźwięku. Greckie prowadzenie jest słynne na całe Europę, choć myślę, że pozostali południowcy z UE - Hiszpanie, Portugalczycy i Włosi - niedaleko odbiegają od greckiej mentalności na drodze. Zastanawiałem się już nad tym fenomenem wiele razy. Jest dla mnie zdumiewające, że przez dwa tygodnie mojego pobytu tutaj nie widziałem jeszcze żadnego wypadku. Choćby jakiejś lekkiej stłuczki. Nic! Wszystkie auta całe i zdrowe. Dlatego stwierdzam, że są tylko dwie możliwości. W Grecji prowadzą sami szaleńcy albo profesjonaliści z prawdziwego zdarzenia, czyli z tego samego genetycznego szczepu co Robert Kubica. Nie mają okazji do samospełnienia na torze wyścigowym, to gzują tutejszymi ulicami i uliczkami. Jednak robią to tak wprawnie że nigdy nic się nikomu nie dzieje. Poniżej prezentuję przykład greckiej precyzji za kółkiem. Auta zaparkowane równolegle na lakier to bardzo powszechny widok. Szaleńcy czy profesjonaliści?

Parkowanie "na lakier" po grecku.

piątek, 28 stycznia 2011

Siłownia Ολυμπίo.

Siłownia Ολυμπίo - baner reklamowy.

W czwartkowe wieczory pracuję na siłowni Ολυμπίo na miejscu w Xylokastro. Moim zadaniem jest opieka nad wolontariuszami, którzy w każdy wtorek, czwartek i piątek mogą w progi Ολυμπίo zawitać i naprodukować sobie trochę endorfinek w mózgownicy. W sumie to dla mnie żadne zajęcie. No dobra, od czasu do czasu pokażę komuś jakieś ćwiczenie rozciągające, pomogę w doborze odpowiedniego ciężarka czy zaplanuję program ćwiczeń na dany dzień. Jednak w moim przekonaniu, ta praca tak naprawdę polega na rozmawianiu z ludźmi, zapewnieniu im komfortu ćwiczeń i dobrej zabawy. Właściciel siłowni - Dimitri - nigdy mi tego wprost nie powiedział, ale obserwując go, jestem niemal w 100% pewien, że to także jego filozfia. Biorąc zatem przykład z tego charyzmatycznego Greka, chodzę sobie pomiędzy bieżniami, ławeczkami i różnymi maszynami do ćwiczeń i po prostu gadam z ludźmi.

Ekipa na siłowni jest czteroosobowa: Nikos, Jorgos, Vassiliki i wspomniany już szefu - Dimitri. W czwartki razem ze mną pracuje Nikos. Jak nikogo nie ma na siłowni to gramy w kosza przed budynkiem. Zabawny z niego gość, choć szkoda że nie mówi zbyt dobrze po angielsku. Myślę, że moglibyśmy wymienić dużo więcej, gdyby nie bariera językowa. Jorgos to prawdziwy bysiek. Ogolony na łyso paraduje po siłowni w bezrękawnikach eksponując swój rozbudowany kark i galaktyczne bicepsy. Jorgos w przeciwieństwie do Nikosa mówi dobrze po angielsku. Kiedy dowiedział się, że jestem z Polski, od razu złapał ze mną kontakt, bo Polska kojarzy mu się z metalowymi zespołami Behemoth i Vader. Jego ulubione. Szczególnie na siłce. Te dwie kapele to najlepsze, wbrew pozorom, muzyczne materiały eksportowe z Polski. Vassiliki to piękna, smukła instruktorka fitness. Też jest w porządku, ale na każdej możliwej przerwie pali papierosy. Oksymoron? Skąd! W Grecji paląca instruktorka od fitnessu to nic nadzwyczajnego. Pozostaje jeszcze Dimitri, właściciel czteropiętrowego kompleksu Ολυμπίo, na który składa się siłownia, sauna, solarium, sala do fitnessu, karate dojo. Dimitri sam posiada czarny pas i jest instruktorem karate shotokan. Na siłowni widuję go tylko przelotnie, wpada tam żeby gdzieś zadzwonić, coś sprawdzić w Internecie. Prawdziwy biznesmen. W Xylokastro jest z niego trochę taki basza - jedźi Audi TT, wystawia imprezę w XB Club na sto osób, jest właścicielem ziemi w gminie itd. Jednak równy z niego basza. Śmieje się do ludzi i pogadać też z nim można.

Siłownia Ολυμπίo od środka.

czwartek, 27 stycznia 2011

Lokum wolontariusza w Xylokastro.

Mieszkam przy oδος Νoταρα, czyli ulicy Notara (skojarzyć z notariuszem), w jednym z trzech mieszkań wynajmowanych przez organizację goszczącą Orfeas dla wolontariuszy EVS. Odkąd wyjechał Simon, wolontariusz ze Szwecji, o którym już pisałem, jestem jedynym facetem w tym domu. Poza mną mieszka tu aż osiem dziewczyn z Francji, Niemiec, Holandii, Estonii, Luksemburga i polskiego Mrągowa. Proporcja damsko-męska jak na wykładach z psychologii rozwojowej czy pedagogiki stosowanej. Nie narzekam, przynajmniej mam pokój dla siebie i jest dosyć stereotypowo - dziewczyny sprzątają, a ja naprawiam krany i wynoszę śmieci.
Mój pokój na pierwszym piętrze mieszkania przy ulicy Notara.

Mieszkanie jest urządzone głównie meblami i sprzętami domowymi z Ikei (jeden z najbardziej znamiennych symboli globalizacji). W sumie niczego nie brakuje, choć niektóre rzeczy domagają się odejścia do lamusa (na przykład patelenia, która z teflonem pożegnała się co najmniej kilkanaście miesięcy temu). Cóż, nie ukrywam, mieszkaniowa rzeczywistość nie wygląda tak pięknie jak na podrasowanych zdjęciach, wypucowanego i wspaniale wyposażonego domu ze strony organizacji Orfeas. Jednocześnie pragnę zaznaczyć, że nigdy nie oszukiwałem się, że będzie aż tak różowo. Uważam, że poleganie na tego typu źródłach jest tak samo naiwne co zachwycanie się ofertami hoteli dwugwiazdkowych w Egipcie, oczekując że opisany tam standard ziści się w czasie naszego wymarzonego urlopu. Guzik. Zawsze jest jakiś kruczek. Dlatego nie obiecując sobie zbyt wiele nie przeżyłem większego rozczarowania warunkami jakie tu zastałem. Jest OK, ale bez żadnych luksusów.
Kuchnia jest jasna i przestrzenna. Ma wyjście na balkon.

Mieszkanie z tyloma osobami w jednym domu jest dla mnie chlebem powszednim. Robię to z krótkimi przerwami od szesnastego roku życia. Ma to swoje zalety. Przede wszystkim kompani do robienia czegokolwiek (gotowania, picia piwa, grania w ping-ponga czy scrabble, pogadania, imprezowania, pobiegania, wyjścia na spacer, do sklepu itd.) są zawsze na wyciągnięcie ręki. Nie było jeszcze takiej sytuacji, że wychodziłem na spacer i nikt nie chciał się przyłączyć. Co wieczór jemy wspólnie kolację, imprezujemy i wymieniamy poglądy i doświadczenia. Jednak są również i wady. Największą z nich jest kompletny brak prywatności - wszyscy wszystko o wszystkim i wszystkich wiedzą. Niektórym to może i pasuje, ale mi nie zawsze. Życie w losowej społeczności, czyli wśród ludzi, których sobie nie wybrałem, którzy zostali mi narzuceni, to na początku zadanie dosyć męczące. Mieszkając z grupą przyjaciół w Vancouver, których znałem, ceniłem, do których miałem zaufanie wyglądało to inaczej, bo nasze wspólne mieszkanie zaczynało się z zupełnie innego pułapu.
Salon - widok od balkonu.

Pozostałe dwa mieszkania Orfeasa wydają się bardziej nowoczesne, ale wszystkie są urządzone w bardzo podobnym, ikeowym, rzecz jasna, stylu. Te same obrazki na ścianach, te same kubki, takie same łóżka piętrowe. Wszystkie mieszkania wyposażone są też w poważny sprzęt RTV - jeśli ktoś ma ochotę to można sobie pograć na PS2, albo pośpiewać na SingStarze. Jednak najczęściej używamy telewizora po to żeby nam grał muzykę... z em-pe-trójki.
Salon - widok od wejścia.

środa, 26 stycznia 2011

Stary człowiek i Zatoka Koryncka.

W wietrzne popołudnia często spotykam na xylokastońskiej promenadzie samotnych wędkarzy. Są to zwykle wąsaci mężczyźni, najczęściej po pięćdziesiątce, noszący wyświechtane swetry i niemodne kapelusze. Dzierży taki długą na kilka metrów wędkę, z uwielbieniem ciamka papierosa bez filtra i wpatruje się w morze. Zapewne marzy o wielkiej zdobyczy: tuńczyku długopłetwym, morszczuku, marlinie, włóczniku albo chociaż doradzie...

Jednak raporty Greenpeace'u nie zawierają dobrych informacji dla takich wędkarzy. Rybne zasoby Zatoki Korynckiej, jak zresztą całego basenu Morza Śródziemnego, są mocno przetrzebione. Na przykład, w przeciągu ostatnich 20 lat populacja tuńczyków zmalała o 80%! Maszyneria rybołóstwa komercyjnego wzięła wszystko. W dodatku zanieczyszczenie środowiska, wzrost liczby ludności, za czym idzie wzrost zapotrzebowania na ryby, też zrobiły swoje.

Indywidualnym rybakom i wędkarzom-amatorom szanse na choćby sardynkę skurczyły się do minimum. Myślę, że oni sami zdają sobie z tego sprawę. Nigdy przy mnie niczego nie złapali. Nie zauważyłem też przy nich ani podbieraka, ani wiadra do transportu ryb do domu. Jednak mimo wszystko, dzień w dzień, samotni wędkarze przychodzą nad Zatokę Koryncką. Zarzucają wędkę i paląc papierosy czekają na trofeum, które ich żona zamieni w przepyszną kolację. Nie jestem tylko pewien czy robią to z nadzieją czy z przyzwyczajenia.

Stary człowiek i Zatoka Koryncka.

wtorek, 25 stycznia 2011

Lasek xylokastroński

W Xylokastro ludzi są dumni ze swojego lasu, choć słowo "las" używane jest raczej na wyrost. Bowiem teren który opisuje to żadna puszcza, raczej lasek, a tak naprawdę to bardziej park albo jeszcze lepiej pas zieleni, szeroki na jakieś 200 m i ciągnący się przez góra trzy kilometry wzdłuż xylokastrońskiej, kamienistej plaży. Nad polskim morzem takie zagajniki sosnowe stanowią naturalną zaporę pomiędzy wydmami a wioskami i miejscowościami. U nas nikt nie mówi: "chodźmy na spacer do lasu". Jak już to: "chodźmy na wydmy", albo po prostu: "chodźmy na spacer". Biorąc jednak pod uwagę, że tubylcy nie znają niczego bardziej majestatycznego, kiedy wchodzą pomiędzy nadbrzeżne sosny, to są święcie przekonani, że wchodzą do lasu. Z błędu wyprowadzać ich nie będę. Niech się cieszą.

O xylokastroński lasek troszczy się cała ekipa: leśnicy, strażacy, wolontariusze. Ścieżki są zawsze pięknie wysprzątane, czego nie można powiedzieć o większości chodników i plaż w Xylokastro. Rok w rok sadzi się nową szkółkę leśną, chroni się starsze drzewa przed szkodnikami. Co krok można spotkać tablicę informujące o wielkim zagrożeniu pożarem i surowe zakazy palenia. Co ciekawe, w przeciwieństwie do surowych zakazów palenia na poczcie czy w banku, te w xylokastrońskim lesie są naprawdę respektowane. Biegam tam niemal codziennie i ani razu nie spotkałem zapalonego papierosa. Do tego stopnia mieszkańcy Xylokastro kochają swój lasek. Jednak na wszelki wypadek, po całym zalesionym terenie wiją się i syczą węże strażackie. Na odcinku trzech kilometrów naliczyłem chyba z piętnaście hydrantów. Grek przezorny - zawsze ubezpieczony, szczególnie w miasteczkach gdzie ma tylko jeden las.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Utrata współlokatora.

Dziś rano wolontariusz ze Szwecji z mojego pokoju na dobre opuścił z Xylokastro. W sumie dość dziwna sprawa, bo nie minęły nawet dwa tygodnie od naszego przyjazdu, a on zdecydował się na powrót do domu. Co więcej, swoją decyzję podjął już w trzecim dniu pobytu, kiedy wszystko było jeszcze nowe i niepoznane. Rzadko wychodził, bo wiedział że wkrótce i tak wraca. Całymi dniami leżał na sofie albo u siebie na łóżku i oglądał filmiki na laptopie. No tak, po co starać się budować relacje z miejscem i ludźmi skoro wkrótce nie będzie się mieć z nimi nic wspólnego. Ale narzekał: że nie podoba mu się mieszkanie z tyloma ludźmi pod jednym dachem, że przeszkadza mu spowolniona mentalność Greków, że tęskni za swoją dziewczyną, że inaczej sobie wyobrażał projekt... a tak w ogóle to i tak tu wcale nie chciał przyjeżdżać, tylko go mentor w Szwecji przekonał żeby jednak spróbował. No cóż, jego wybór. Chciał wracać, nikt go siłą nie mógł zatrzymać. Przynajmniej pojechał na dwutygodniowe wakacje w Grecji za pieniądze podatników Unii Europejskiej...

niedziela, 23 stycznia 2011

τίποτα czyli bezczynna niedziela.

Greckie słowo τίποτα [tipota] znaczy nic. Słyszy się je bardzo często w rozmowach:

- Co robiłeś?
-
τίποτα.
- Co robisz?
-
τίποτα.
- Co będziesz robić?
-
τίποτα.

Tak się życie w Grecji toczy:
τίποτα, τίποτα, τίποτα! Tak wyglądała też moja niedziela. W sumie nic się nie wydarzyło, nic nie zrobiłem. Nic a nic! U Greka jak jest τίποτα to jest dobrze. Ja chyba nie do końca się z tym zgadzam. Oczywiście takie greckie rozleniwienie się po czterech intensywnych latach studiów na razie jest fajne i odpowiada mi. Pytanie tylko jak długo można cieszyć się τίποτą?

sobota, 22 stycznia 2011

Xylokastro Beach Hotel.

Xylokastro Beach Hotel znajduje się w wiosce Melissi. Zimą życie tam nie istnieje - bar na plaży świeci pustkami, na parkingu ani jednego samochodu, nawet recepcja nieczynna. Za hotelem, tuż przy basenie, schowany jest XB Club i jeśli się o nim nie wie łatwo go przeoczyć, szczególnie jeśli jeździ się samochodem tak jak Grecy (120 km/h w terenie zabudowanym). Tam się właśnie odbyła noworoczna impreza ufundowana przez Dimitisa, właściciela siłowni "Olympio" gdzie pracuję w czwartki. Dimitris to zupełnie osobna historia i myślę, że jeszcze znajdę czas aby zapoznać czytelników z tym Grekiem.

XB Club pękał w szwach. Dimitris chyba zaprosił całą gminę Xylokastro, a może nawet jeszcze najważniejszych ludzi z sąsiednich miasteczek. Na początek były pokazy karate, kick-boxingu, tańca brzucha i fitnessu. Potem zaczęły się tańce, w których nasza grupa wolontariuszy wiodła prym (pomimo braku procentów we krwi, warto to zaznaczyć. Jedno piwo kosztuje w XB Club 5 €. Dziękuję bardzo, dzisiaj prowadzę). Ludzie się ściskali i całowali. Życzyli sobie Szczęśliwego Nowego Roku. Klepali się po ramionach, uśmiechali się i generalnie robili show. Bo na imprezie u Dimitrisa to na pewno wypada się pokazać i porobić sobie trochę networkingu.

Na końcu wszyscy goście zostali poczęstowani greckim ciastem noworocznym, które smakowało jak babka wielkanocna. Mniejsza o to. Tradycja głosi, że ciastkarz piekąc ten specjał ma za zadanie ukryć w nim monetę. Potem rytualnie ciasto się kroi i rozdaje kawałki pomiędzy uczestników imprezy. Ten kto znajdzie w swoim kawałku monetę zostanie w tym roku hojnie przez los obdarowany. Dlatego ciasto należy jeść powolutku, niełapczywie, żeby się nie udławić. Szczęściarą wczoraj okazała się wolontariuszka z Holandii. Dimitris wyciągnął ją na scenę, a ludzie wiwatowali - klaskali, gwizdali, skandowali jej imię.

Z powrotem z XB Club złapaliśmy stopa. I tak w dziewiątkę w jednym aucie, stłamszeni pod dachem jakiegoś starego gruchota niczy sardynki w puszce, dojechaliśmy z powrotem do Xylokastrońskiego domu.

piątek, 21 stycznia 2011

Co kraj to obyczaj.

"Jeśli wpadłeś między wrony musisz krakać tak jak one" mówi nam mądre ludowe przysłowie. W moim przypadku przekłada się ono na "w Grecji rób jak robią Grecy". Staram się postępować zgodnie z tutejszymi obyczajami lub przynajmniej zaakceptować je u samych Greków. Jednak nie wszystkie mi się podobają, a niektóre z nich są bardzo dziwaczne.
  • Toaleta. Po podtarciu, zużyty papier toaletowy nie spuszcza się razem z odchodami, tylko składa w kosteczkę i wrzuca do kosza stojącego tuż obok muszli. Marnym pocieszeniem jest fakt że podobne toaletowe zwyczaje panują w Turcji, a jeszcze marniejszym, że w wielu krajach Azji Południowo-Wschodniej zamiast papieru stoi kubeł z wodą do podmycia.
  • Bojler. W naszym domu w bojlerze jest wystarczająca ilość ciepłej wody na dziesięciominutowy prysznic. Przy kąpieli bojler należy wyłączać, gdyż w przeciwnym razie zostanie się porażonym prądem. Moim zdaniem taka mocna przestroga wynika raczej z chęci oszczędności właściciela mieszkania na prądzie i wodzie, ale i tak posłusznie bojler wyłączam. U mnie prysznic nie trwa nigdy dłużej niż dziesięć minut.
  • Punktualność. Czas tu biegnie bardzo różnie i trudno mi wyczuć co to znaczy być punktualnym. W mojej kulturze (osobistej) być punktualnym to być 5 minut za wcześnie. Tutaj godzina spotkania czy odjazdu autobusu to sprawa bardzo umowna. Zwykle wszystko zaczyna się 15-20 minut później niż zakładano, ale czasami (rzadko bo rzadko) 10 minut wcześniej. O czasie - nigdy. I jak tu się w tym wszystkim połapać?
  • Siesta. Od 13.00 do 15.00 wszystko zwalnia, zamykają się sklepy i zakłady pracy. Ludzie idą odpoczywać. Pytanie tylko od czego? W lecie pewnie od gorąca, ale w zimie!?
  • Recykling. To chyba najbardziej frustrująca sprawa - brak systemu utylizującego śmieci zależnie od materiału z jakiego jest zrobiony. Owszem, jestem rozpieszczony. Mieszkałem w Kanadzie, Norwegii, Holandii i wiem jak to można zorganizować. Nawet polskie kolorowe ufoludki recyklingowe i panoszący się po śmietnikach złomiarze wydają się luksusem którego Grecja się chyba nigdy nie doczeka. Na razie absolutnie wszystko ląduje w jednym kontenerze, a moje ekologiczne serce się kraja, kiedy muszę wrzucić papier do tego samego kosza co odpadki organiczne.
  • Ruch samochodowy. Patryk Płuciennik z ngliwice.pl miałby materiału do końca życia. Tyle absurdów drogowych nie widziałem nigdzie indziej na świecie. Na ograniczeniu 50km/h w terenie zabudowanym kierowcy jeżdżą 120km/h. Nie ma sygnalizacji świetlnej, pasy i znaki nie są respektowane. Klasonu używa się do pozdrawiania znajomych albo puszczania innych samochodów na skrzyżowaniu. Piesi i rowerzyści muszą mieć oczy dookoła głowy, w przeciwnym razie zginą pod kołami rozpędzonego motoru, dżipa albo ciężarówki.

czwartek, 20 stycznia 2011

Znajoma znajomej.

W życiu dobrze mieć koneksje, szczególnie kiedy się podróżuje. Zgodnie z założeniami hipotezy "sześć stopni oddalenia" Milgrama, znajomości można stopniować. I tak jeśli znam kogoś bezpośrednio to jestem oddalony od tej osoby o jeden stopień. Jeśli zaś ten znajomy zna kogoś jeszcze, to jestem oddalony od tego trzeciego o dwa stopnie i tak dalej. Według Milgrama ilość pośredników między dwiema osobami w całej populacji ludzi na Ziemi nie przekracza sześciu stopni oddalenia. Ile razy spotykamy kogoś znajomego w miejscu w którym byśmy się go niespodziewali? Wykrzykujemy wtedy: "jaki ten świat mały!" Albo spotykamy kogoś w podróży, albo na imprezie i odkrywamy, że mamy wspólnego znajomego. Wtedy też krzyczymy w zdumieniu: "jaki ten świat mały!" Ano, mały.

Będąc na wymianie w holenderskim miasteczku zwanym Amsterdam, na jakiejś imprezie spotkałem Greczynkę o dźwięcznym imieniu Natalía (Natalija, nie Natalia). Studenckim zwyczajem zaznajomiliśmy się na Facebook'u, po czym widzieliśmy się przelotnie raz, może dwa razy. Potem oboje wyjechaliśmy z Amsterdamu i długo, długo nic od siebie nie chcieliśmy. Aż pewnego ranka dowiedziałem się, że jadę na wolontariat do Grecji. Wtedy Natalía była pierwszą i jedyną osobą o której pomyślałem. Puk, puk - zafejsbukowałem tłumacząc gdzie i dlaczego jadę. Dostałem odpowiedź błyskawicznie, jeszcze tego samego dnia, jakbyśmy byli najlepszymi przyjaciółmi. Natalía napisała, że bardzo się cieszy, że wybrałem jej kraj na EVSa i że jeśli tylko będzie w Grecji to mi pomoże.

Tuż przed przyjazdem dowiedziałem się, że
Natalía cały czas studiuje zagranicą i w Atenach będzie tylko na Święta (ciekawostka: Grecy, mimo prawosławnego obrządku, obchodzą Święta Bożegonarodzenia tak jak katolicy 24, 25 i 26 grudnia). Z entuzjazmem dodała, że jedna z jej znajomych - María (znowu Marija, nie Maria, uwaga na akcenty) - mieszka w miasteczku Βόχα (Vocha), niedaleko Xylokastro.

Znowu dodaliśmy się z Maríą na Facebook'u, wymieniliśmy kilka wiadomości i wczoraj spotkaliśmy się w realu. Po pracy pojechaliśmy na zwiedzanie miasteczka i supermarketu. Z supermarketem wcale nie żartuję. Cały czas nie wiem co jest co, od greckiego alfabetu dostaję oczopląsów i pomiędzy półkami zasuwam ze słownikiem. Zakupy zajmują mi prawie godzinę. María sprawiła, że być może skrócę ten czas choćby o połowę. Zarekomendowała też produkty, z którymi raczej bym nie eksperymentował, jak na przykład pasta z ikry dorsza. Po zakupach zostałem zaproszony do greckiego domu, gdzie zostałem poczęstowany migdałami, czerwonymi pistacjami i świeżym sokiem z pomarańczy.

A to wszystko przez to że pewnego dnia
spotkałem Natalíę na holenderskiej ziemi i istniał już wtedy Facebook. Tak to już chyba jest, że jedni znajomi pociągają za sobą kolejnych. Ale to przecież fantastyczne!

środa, 19 stycznia 2011

Drugi dzień w pracy: Βόχα.

Drugi dzień wolontariatu odbył się na hali sportowej w miejscowości Βόχα (Vocha), na wschód od Velo. Wygląda na to, że lokalne gminy specjalizują się jednej, dwóch dyscyplinach sportu i szkolą swoich małych obywateli, żeby zostali siatkarzami, koszykarzami, piłkarzami, tenisistami itd. Tak jak w Velo kochają kosza, w Vosze to siatka wiedzie prym. Drużyna seniorska obecnie zajmuje drugie miejsce w drugiej lidze i ma wielkie szanse na awans do ekstraklasy (odpowiednika polskiej Plus Ligi). Wtedy będzie ciekawie, bo do tej małej mieścinki będą przyjeżdżać takie siatkarskie potęgi jak Panathinaikos, Olympiacos czy AEK. W przyszłą sobotę drużyna z Vochy gra ligowy mecz u siebie i na pewno wybiorę się pooglądać ich w akcji.

Wczoraj natomiast trenowali kadetki i kadeci, czyli młodzież w wieku gimnazjalnym. Trener kadetek nie mówił w ogóle po angielsku, ale mimo tego dużo łatwiej odnalazłem się niż przedwczoraj w Velo, bo mogłem z nim pogadać w języku siatkówki. Sam trening przebiegał bardzo spokojnie, głównie ćwiczenia taktyczno-techniczne, w których asystowałem, wprowadzając piłkę do gry, poprawiając ustawienie itd. Muszę jednak przyznać, że umiejętności młodych siatkarzy i siatkarek w tym wieku trenujących w polskich klubach (np. w gliwickim SIKRECIE) są dużo wyższe od tego tego co zaprezentowali wczoraj gimnazjaliści z Grecji. Ale siatkówka to przecież nasz narodowy sport i produkt eksportowy. Mistrzostwo Europy (2009) i wicemistrzostwo świata (2006) nie wzięły się z niczego.

Trzy godziny na hali nabuzowało mnie pozytywną energią. Po drodze do domu zerwałem sobie jeszcze ze cztery pomarańcze, które zjadłem dzisiaj na śniadanie. Słowem, drugi udany dzień projektu!

Hala sportowa w Vosze.

wtorek, 18 stycznia 2011

Projekt czas zacząć!

Zaczęło się! Wczoraj ruszył mój projekt EVS. Popołudniu pojechaliśmy z Martiną na halę sportową do sąsiadującego miasteczka - Βέλο (Velo, z francuskiego można skojarzyć z kolarstwem). Autobus wlókł się przez prawie 40 minut, ale Martina uspokoiła mnie, że to normalka i nie ma się czym stresować. W końcu dojazdy wliczone są w nasze godziny pracy.

Z przystanku maszerowaliśmy na halę kolejne 10 minut, zrywając po drodze słodziutkie pomarańcze. Velo nie różni się zbytnio od Xylokastro - podobna architektura, sklepy, zagospodarowanie przestrzenne terenu itd. - oprócz tego, że nie ma bezpośredniego dostępu do morza, czyli Zatoki Korynckiej. Nie każdemu antycznemu dane było budzić się wprost objęcia Posejdona, a z okien podglądać narodziny Afrodyty (cóż z tego, że Afrodyta wychodziła z piany morskiej na wybrzeżu Cypru. Przecież to równie dobrze mogło się stać w Koryntii!).

Kiedy dotarliśmy na halę dzieciaki już rozpoczęły trening (wow! Zaczęli punktualnie!). Pięcio-, sześciolatki szalały po parkiecie kozłując (próbując kozłować?) piłki do koszykówki. Martina przedstawiła mnie trenerowi drużyny, Jorgosowi, potężnemu Grekowi w średnim wieku z czarnymi jak smoła włosami postawionymi na żelu. Uścisnęliśmy sobie prawice, wymieniliśmy parę zdań, po czym Jorgos powrócił do instruowania swoich małych podopiecznych.

Zadaniem wolontariuszy w tym projekcie jest asystowanie pracy trenerów koszykówki, siatkówki i piłki nożnej. Macie rację, "asystowanie" nie jest zbyt zdefiniowane, co ma swoje plusy i minusy. Na plus wychodzi spore pole do popisu i inicjatywy, na minus potencjalna nuda, jeśli tej inicjatywy pewnego dnia mi zabraknie.

Martina dała mi wczoraj świetny przykład podejmowania inicjatywy we współpracy z Jorgosem. Pomimo braku doświadczenia z koszykówką, przed każdym poniedziałkowym treningiem Martina wyszukuje w Internecie jakieś ćwiczenia dla początkujących koszykarzy. Na hali omawia je z Jorgosem, ten tłumaczy dzieciom po grecku co mają robić, Martina (razem ze mną) pokazuje wizualnie i git, majonez. Prosty proces a wszyscy są szczęśliwi. Przy tym wszystkim, oczywiście, mamy nadzorować, czy dzieci wykonują ćwiczenia prawidłowo i sprawdzać czy aby się nie zabijają. Choć muszę przyznać, że Jorgosowi te treningi już fajnie hulają. Widać było, że jako trener i mentor ma wyrobiony pozytywny autorytet. Zaobserwowałem też niezłą dyscyplinę i silną motywację wśród większości młodych adeptów koszykówki żeby grać coraz lepiej i dalej się rozwijać.

Na koniec każdego treningu (a mieliśmy trzy grupy wiekowe, od 5-13 lat, po godzinie każda), wszyscy zbierali się w okół Jorgosa, i na trzy wykrzykiwali: Δια-γό-ρας! Diagoras to nazwa velońskiej drużyny. Około 20.00 byliśmy z powrotem w Xylokastro, gdzie wspaniali współlokatorzy czekali z ciepłym jedzonkiem.

Pierwszy dzień oceniam bardzo pozytywnie. Wierzę, że będzie coraz lepiej i lepiej, w miarę jak nauczę się trochę greckiego, bliżej poznam dzieciaki i Jorgosa i znajdę ćwiczenia koszykarskie, którymi będę mógł się z nimi podzielić. Bo na razie to o koszykówce mam takie pojęcie, że piłka jest jedna, a kosze są dwa. Cieszę się, że dzisiaj jedziemy na inną halę do miasteczka Βόχα (Vocha), gdzie trenują siatkówkę. O tym sporcie mogę już coś poopowiadać.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Forza Ηρακλής Ξυλόκαστρο!

Ηρακλής Ξυλόκαστρο (Iraklis Xylkastro) to miejscowy klub piłkarski, założony w 1928 roku, który gra na co dzień w grupie 7 Delta Ethniki. Delta Ethniki odpowiada naszej trzeciej lidze, ale w Grecji to najniższa klasa rozgrywkowa. Słowem: niżej się nie da. Ale cóż, przecież najważniejszy jest fakt, że sześciotysięczne Xylokastro ma swój klub z którego miejscowi mogą być dumni, a huligani mogą oddawać życie.

W sobotę dowiedziałem się od Konstantinosa, że Iraklis zagra mecz z lokalnym rywalem z Kiato. "Wielkie wydarzenie!", pomyślałem i podzieliłem się tą informacją z innymi woluntariuszami, którzy też przyjęli ją z entuzjazmem.

Następnego dnia, wietrznym popołudniem poszliśmy na stadion (boisko raczej, ale niech już będzie stadion) Iraklisu. Po sztucznej murawie człapali sobie zawodnicy. Większość była w wieku średnim, z mniejszym lub większym brzuszkiem, zapewne piętnem lokalnych, tłustych specjałów. Na trybunach (tak naprawdę to na stadionie Iraklisu jest tylko jedna trybuna, ale trzymam się liczby mnogiej - lepiej brzmi) pustki. Może jakieś trzydzieści osób, prawie sami mężczyźni, w ciszy palący papierosy. Mecz nie imponował tempem, zawodnicy umiejętnościami, a kibice zaangażowaniem w doping. Zostaliśmy tylko na jedną połowę. Iraklis nie strzelił żadnej bramki, choć był drużyną dominującą. No cóż, w końcu to tylko klub z sześciotysięcznego miasteczka, który gra w Delta Ethniki...

niedziela, 16 stycznia 2011

Bieganie z Konstantinosem.

Wczoraj wieczorem wyruszyłem na przebieżkę razem z włoską wolontariuszką Martiną. Martina jest absolwentką turyńskiego AWF-u i jedną z nielicznych osób w społeczności wolontariackiej w Xylokastro, która nie pali. Dobrze, jest z kim biegać! Po drodze dołączył do nas Konstantinos, jeden ze stałych bywalców siłowni "Olimpio", w której mi też przyjdzie pracować.

Konstatinos jest Grekiem, który wychował się w Xylokastro, ale przeżył dobrych kilka lat na emigracji w Stanach Zjedonoczonych. To dało mu perspektywę i dystans do greckiego społeczeństwa i stylu życia. W przeciągu godziny udało mu się zbesztać leniwy i niezdrowy styl życia większości Greków mieszkających w Xylokastro: "Nikt nie chce pracować, ćwiczyć, testować granic swoich możliwości. Tylko kawa i papierosy. Nikt oprócz mnie tu nie biega, ludzie zwykle stukają się w czoło jak mnie widzą wieczorami. A na siłowni ludzie się bawią nie ćwiczą!" Konstantinos co chwila bluzgał na greckich kierowców, którym brakuje kultury jazdy i grecką drogówkę w ogóle. Kiwał też z politowaniem głową widząc nastolatków grzejących na rozklekotanych motarach bez kasków. "Jeśli zabiją tylko siebie - OK, nie mój problem. Ale jeśli, tak nie daj Boże, wjadą w jakiegoś przechodnia to będę bardzo, bardzo zły."

I tak biegliśmy brzegiem Zatoki Korynckiej. Fale w ciągłym, natarczywym przypływie grzywiły się jak szalone fundując nam słony (słodki?) prysznic, a Konstantinos nawijał dalej. Dowiedziałem się jakie są poglądy polityczne Konstantinosa, co sądzi o obecnym burmistrzu miasteczka i albańskiej imigracji w Koryntii. Nie sądzi dobrze. Jednak w tym krytycznym nastawieniu Konstantinosa do swojego najbliższego otoczenia wyczułem coś bardzo pozytywnego: egzystencjalizm w pełnej krasie, czyli wiara w to że jego własny los tak naprawdę zależy tylko od niego. Konstantinos, mimo swoich lat i wpływu greckiego środowiska w którym się wychował i mieszkał przez tyle lat, po prostu robi swoje. To w nim spodobało mi się najbardziej. Nocami pracuje jako ochroniarz w kasynie, rano chodzi na siłownię, wieczorami biega. Zajmuje się swoją rodziną najlepiej jak potrafi. I przy tym wszystkim nie traci dobrego humoru i pogody ducha. Tak trzymać!

sobota, 15 stycznia 2011

Cytrusowe ulice Xylokastro.

Jest środek stycznia, a za oknem przepiękne słońce. Chodzę w koszulce z krótkim rękawem i zajadam się cytrusami. Wiem, że w domach wielu Polaków cytrusy weszły już dawno do codziennego jadłospisu i może to nie jest takie niesamowite. Rzeczywiście, pomarańcza w styczniu to żaden luksus. Na przykład, na święta w Lidlu można było kupić "siateczkę świeżutkich pomarańczy po równo cztery złote".

Tyle że ja tutaj zajadam się takimi okazy pomarańczy, grejpfrutów i cytryn, które jak się je potrze, wydzielają tak intensywną woń, że cała ulica pachnie cytrusowo! O smaku nawet nie wspomnę - kawałeczki owocu po prostu rozpływają się w ustach. Lidlowe produkty z hiszpańskich plantacji się chowają ze swoją toksyczną panierką nawozów. A tak poza tym to w ogóle nie muszę kupować cytrusów, bo przecież cytryny i pomarańcze rosną na ulicy. Wystarczy wyciągnąć rękę...

piątek, 14 stycznia 2011

Pierwszy dzień w Grecji.

Do Aten przyleciałem z cesarskiego Wiednia greckimi liniami Olympic Air. Podróż przespałem, z małą przerwą na lunch i kawę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zbudziłem się tuż przed lądowaniem, a za owalnymi okienkami samolotu padał. Tak, tak: deszcz. W dodatku przypominało to bardziej ulewę niż mżawkę! Oszukano mnie! Gdzie greckie słońce i świeże figowce w hali przylotów!?

Odebrałem bagaż i odszukałem Simona, szwedzkiego wolontariusza, który później okazał się też być moim współlokatorem. Razem mieliśmy dostać się z ateńskiego lotniska do miasteczka zwanego Xylokastro. Autobusem X93 do głównego dworca autobusowego Kifissos, a potem dalej do Koryntii. Nie było to zbyt skomplikowane zadanie. Szybko znaleźliśmy budkę, w której zakupiliśmy bilety i ustawiliśmy się w kolejce (ekhm, bardziej trzeba by rzec: hordzie) na przystanku autobusowym. Czekaliśmy. Pierwszy planowy autobus nie przyjechał. Drugi też nie. Po trzecim ani widu, ani słychu. Zasięgnęliśmy języka i okazało się, że greccy przewoźnicy wszelkiej maści, od komunikacji autobusowej aż po kolej i metro strajkowali. Oddetchnąłem z ulgą. Przynajmniej to zgadzało się z wiadomościami, które dochodzą do nas z Grecji. Sam strajk był oczywiście wiadomością nienajlepszą, ale fakt że miał trwać tylko do 16.30 poprawił nam humory i przywrócił nadzieję, że uda się dotrzeć na miejsce jeszcze tego samego dnia.

Rzeczywiście, autobus o 16.30 przyjechał i wtedy zaczęła się walka o miejsca. Szczęśliwie wszyscy ci którzy nie skorzystali do tamtej pory z usług ateńskich taksówkarzy (którzy, jak mniemam, częstymi strajkami są wniebowzięci) zmieścili się w autobusie lini X93. Przez bitą godzinę czułem się jak sardynka w puszce - stłamszony gdzieś pomiędzy ludźmi, walizkami, torbami i plecakami. Mimo deszczowej aury było ciepło, prawie 15 stopni Celcjusza. Bardzo szybko w autobusie zrobiło się duszno, co wiązało się z coraz gorszym odorem pocących się ciał i nieświeżych oddechów. Na taki rozwój sytuacji odpowiedziała pewna dzielna Greczynka, która siedziała nie daleko nas. Wyciągnęła z torebki dezodorant Nivea i rozpyliła znajomą woń z dodatkiem antyperspirantu w swojej najbliższej okolicy. Cóż, można i tak.

Z lotniska na dworzec jechaliśmy ponad godzinę. Potem trzeba było znaleźć właściwe okienko, żeby kupić bilet na dalszą podróż. Grecki alfabet wcale nam nie sprzyjał. Ichniejsze znaki, niby znajome z lekcji matematyki, fizyki czy historii, jakoś nie chciały się złożyć w czytelną całość. Dopiero po kilku minutach udało nam się zlokalizować: Ξυλόκαστρο! Tamże pojechaliśmy...

Dwie godziny później byliśmy już na miejscu, tuż nad Zatoką Koryncką. Jeden z koordynatorów organizacji goszczącej Orfeas odebrał nas z przystanku autobusowego i zawiózł do domu EVS Orfeas 1. Poznaliśmy pozostałych wolontariuszy - zbyt dużo imion, projektów i osobistych historii, żeby zapamiętać w jeden wieczór - i zjedliśmy koalację. Potem pozostało już tylko przyłożyć głowę do poduszki i zasnąć przy otwartym na oścież oknie w środku stycznia...

czwartek, 13 stycznia 2011

Zamiast wstępu.

Nazywam się Grzegorz i niedługo skończę dwadzieścia cztery lata. Pochodzę z Gliwic, ale z Gliwicami (i w ogóle z Polską) z roku na rok mam coraz mniej namacalny, fizyczny kontakt. W wieku siedemnastu lat wyjechałem na dwuletnie stypendium do absolutnie magicznej międzynarodowej szkoły Norwegii, gdzie zdałem międzynarodową maturę. Od tego czasu tułam się po świecie, ciekawy nowych miejsc, ludzi i doświadczeń. Mieszkałem i studiowałem w Vancouver i w Amsterdamie, pracując w najdziwniejszych miejscach. Większość zarobionych pieniędzy wydaję na doświadczanie świata, głównie przez podróżowanie, zgodnie z maksymą, żeby robić więcej a posiadać mniej. Obecnie jestem psychologiem z dyplomem, który chciałby w swoim zawodowym życiu połączyć kierunek studiów który skończyłem z wielką pasją do sportu. Słowem: chcę pracować ze sportowcami.

I tu się pojawia wątek grecki i wolontariat europejski który zdecydowałem się odbyć w mieścinie o dźwięcznej nazwie "Xylokastro", na północy Peloponezu, tuż nad Zatoką Koryncką. Przyjechałem tutaj po doświadczenie w pracy z młodymi ludźmi, którzy kochają sport. I tak będę pracować w młodzieżowym centrum sportu, przy którym działają kluby z sekcjami siatkówki, koszykówki, piłki nożnej i tenisa. Wiem też, że część czasu spędzę na siłowni z greckimi byśkami, których poznałem dzisiaj wieczorem. Poza tymi ramami projekt stoi dla mnie otworem i mam wrażenie że wiele zależy od moich pomysłów i inicjatywy. Tak lubię.

Blog ten traktuję jako środek do komunikacji z osobami mi bliskimi, znajomymi, a także zupełnie nieznajomymi. Chcę opowiedzieć Wam o tym jak mi jest w Grecji. Będę się starał pisać regularnie, zapraszam więc do zaglądania tutaj często, a także do podzielenia się tym blogiem ze znajomymi (tymi na facebooku i poza nim). Za pantoflową promocję mojego pisania: Eύχαριστώ (efharisto), dziękuję. :-)