sobota, 30 lipca 2011

Przybycia. Prawdziwe końce podróży?

A większą mi rozkoszą podróż niż przybycie! [L. Staff]

U mnie jest podobnie. Do wyjazdu pakuję się z wielkim entuzjazmem, czasem w kilkadziesiąt minut. Po powrocie rozpakowuję się wolno, z olbrzymią dozą bólu i nostalgii. Jak to to!? Już się nie ruszam? Właśnie przybyłem? Ech, trzeba wrzucić bieliznę do pralki... Mój smutek nigdy nie trwa długo, bo wiem że tylko ode mnie zależy kiedy znowu wyruszę w rozkoszną podróż.

Tym samym kontynuuję wielkie tradycje myślowe Grotowskiego, które zaczynałem powoli ogarniać już na etapie norweskiego liceum we Flekke. Jedynie droga ma sens. Droga! Cel powinien być ustalony, ale drugorzędny. Przynajmniej w naszej głowie. Dlatego właśnie droga do celu sama w sobie powinna stawać się celem. Wtedy chłoniemy chwilę. Działamy, ale koncentrujemy się na tu i teraz. Wtedy jesteśmy szczęśliwi i pewnie z tego powodu cholernie kreatywni oraz nierzadko dużo bardziej efektywni. Docieramy do celu i dziwimy się samym sobie: już dotarliśmy?! Nasze zdziwienie potęguje fakt, że często patrząc wstecz, łącząc kropki naszych doświadczeń, zdajemy sobie sprawę, że do celu dotarliśmy drogami których sami sobie nie wytyczyliśmy, o których istnieniu nie mieliśmy bladego pojęcia. Wow!

I oto mi właśnie w życiu chodzi - spełniać marzenia, osiągać cele, wytyczać nowe szlaki. Dziwić się światu i samemu sobie. Być ciekawym, otwartym i kreatywnym.

W styczniu nie miałem pojęcia którymi kanałami dopłynę do dzisiejszego momentu, do końca lipca. Wiedziałem tylko, że chcę żeby sześć miesięcy wolontariatu okazało się podróżą ciekawą, pełną wyzwań. Podróżą w trakcie której spotkam wielu dobrych ludzi i zobaczę wspaniałe miejsca. Z takim nastawieniem starałem się wstawać każdego dnia. Oczywiście, nie zawsze mi wychodziło, ale tendencja była jednoznaczna - częściej jednak wychodziło. Filozofia drogi Grotowskiego, którą z przyjemnością sobie narzuciłem, w ostatecznym rozrachunku zwyciężyła. Carpe diemałem. Byłem zanurzony w teraźniejszości jak nigdy przedtem. Liczyło się tylko tu i teraz. Niepowtarzalne uczucie - ostateczna wolność.

Kiedy już dobiłem do "celu", czyli końca wolontariatu pozostał jak zawsze po przybyciu niedosyt doświadczeń. Przybyłem. Już się nie ruszam. Rozpakowuję się. Wiem jednak że do czasu. Do czasu.

Mam nadzieję, że w życiu które mnie teraz czeka, w życiu jakie większość ludzi uważa za prawdziwe, w życiu pełnym stresu i obowiązków, pozostanie mi troszeczkę z greckiej beztroski i lenistwa. Słowem, mam nadzieję, że będę w stanie od czasu do czasu zdrzemnąć się popołudniu albo bez żadnego ciśnienia przesiedzieć w kawiarni całe popołudnie siorbiąc powolutku kawę.

Czy moje przybycie to prawdziwy koniec rozkoszy podróżnej? W moim przypadku jak najbardziej nie!