czwartek, 21 lipca 2011

Republika Macedonii: Z Bitoli do Skopje.

Z Bitoli do Skopje, czyli z południa na północ maleńkiej Macedonii, jest niecałe 200km. Całą drogę prowadziłem ja, osobiście, tymi ręcoma. Było to wyzwanie, choć wcale nie trudniejsze niż jazda po Grecji, wśród tamtejszych szalonych kierowców. Zresztą w Europie Grecy nie mają wielu konkurentów w konkurencji "ekstremalne prowadzenie pojazdów". Jeśli zatem przetrwałeś na drodze w Grecji, przetrwasz też w każdym innym kraju.

Droga była dobra, widoczność też. Ruchu praktycznie nie było. Slalomem wyprzedzałem ciężarówki, ciągniki oraz inne stare jak świat raszple i rzęchy. A jak już wjechałem na autostradę to był w ogóle full-wypas. Cóż z tego że macedoński asfalt zapewne pamięta jeszcze Marszałka Titę? Z macedońskimi autostradami jest widocznie jak z winem - im starsze tym lepsze. Eleganckie dwa, w miarę równe pasy sprawiały, że jechało się naprawdę przyzwoicie. Żadnych półpasków lub konieczności jazdy po pasie awaryjnym, tak jak na przykład na sławetnej "autostradzie" (ha, ha!) Ateny-Patra. Nawet przez drogi pokręcone górskimi serpentynami jechało się bardzo przyjemnie. Ogólny stan macedońskich dróg dziwił (na plus). No przecież byliśmy w dzikim kraju, poza Unią, poza Schengen. Jak to tak, ma być lepiej niż w Grecji!? Rzeczywistość na drodze działała wbrew logicznemu myśleniu. A jednak. Kultura jazdy Macedończyków też wyprzedzała tę z Grecji (na dwa plusy). Na przykład, w miastach kierowcy spokojnie zatrzymywali się przed przejściem dla pieszych i kulturalnie przepuszczali ich. W Grecji obyczaj nie do pomyślenia. Praktyka dla mięczaków i frajerów.

Jedynym macedońskim mankamentem były opłaty na autostradach. Generalnie wychodziła jakaś śmieszna kwota, około 50 denarów, czyli niecałe 4 złote za spory odcinek autostrady. Jeśli się miało macedońską walutę - nie było problemów, płaciło się tyle ile trzeba i jechało dalej. Czasem dostało się kwitek, czasem nie, ale przynajmniej miało się poczucie, że się nie zostało wyrolowanym. Kiedy jednak nie mieliśmy już denarów i przyszło nam płacić w euro, budkowy policzył sobie dwójkę. Ponad dwa razy tego co się należało! Europejska moneta szła prosto do kieszeni - bez fiskala, bez zbędnych zobowiązań. Widocznie tak lubią wszędzie.

Do Skopje wjechaliśmy fajną obwodnicą. Niejedno polskie miasto mogłoby pytać Macedończyków jak zorganizować ruch w mieście. Chociaż, jakby się nad tym zastanowić, to natężenie ruchu jest nieporównywalne niższe od tego w Polsce i u nas nawet na takiej fajnej obwodnicy stalibyśmy w korkach.

Tak też na trzecią noc podróży, za sprawą mojego prowadzenia, zamieszkaliśmy w stolicy Macedonii przy ulicy Salvadora Allende. Do celu-hotelu zaprowadził nas głos Krzysztofa Hołowczyca z nawigacji GPS. Allende był jedynym chyba prezydentem-komunistą w historii wybranym w demokratycznych wyborach. Z tego powodu w 1973 roku został usunięty przez innego świra - Pinocheta - z przeciwnego końca politycznego spektrum. Od tamtego czasu Allende stał się komunistycznym męczennikiem, który zginął na życzenie kapitalistów. Pewnie dlatego doczekał się swojej ulicy w jugosłowiańskim mieście Skopje.

Ulica Salvadora Allende w Skopje.

Przy ulicy Allende czułem się swojsko, prawie jak w domu, na gliwickim osiedlu Gwardii Ludowej.