sobota, 5 lutego 2011

Wyprawa na Górę Klasztorną.

Nie będzie przesadą stwierdzenie, że nad miasteczkiem Xylokastro czuwa ręka boża. Na szczycie góry, która wyrasta dość niespodziewanie z odchłani Zatoki Korynckiej, stoi samotnie klasztor. Co noc siostry zakonne niczym niezmordowane latarniczki zapalają jasnoniebieski krzyż.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Górę Klasztorną z xylokastrońskiej promenady, wiedziałem że muszę się tam wybrać. Dzisiaj nadarzyła się ku temu wyjątkowa okazja - pogoda dopisała, głowa po wczorajszej imprezie bolała tylko trochę, a mój kompan Ludovic, wolontariusz z Francji, też był zwarty i gotowy. Nic tylko wspiąć się na szczyt i przywitać się z siostrzyczkami!

Od początku wiedziałem że muszę się tam wybrać.

Z miasteczka wyszliśmy około godziny dziewiątej. Nasz szlak najpierw wiódł wzdłuż Zatoki Korynckiej xylokastrońską promenadą. Potem weszliśmy w pachnące wiosną cytrynowe gaje. Zanim dotarliśmy do podnóża Góry Klasztornej czekała nas jeszcze przeprawa przez autostradę z Aten do Patras. Było to jedyne, choć nie najbardziej rozsądne rozwiązanie. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że greccy kierowcy są kąpani we wrzącej wodzie i żaden z nich nie miałby dla nas litości, gdybyśmy się (nie daj Boże) na przykład potknęli. Na szczęście siostrzyczki od niebieskiego krzyża trzymały nad nami pieczę i bezpiecznie przebiegliśmy na drugą stronę.

Do klasztoru prowadzi kręta droga, która oplata górę licznymi serpentynami. Jednak asfalt nas wcale nie interesował. My chcieliśmy wspiąć się na szczyt najprostszym z możliwych sposobów - po linii prostej, po prostu w górę. Zgodnie z zamierzeniami zboczyliśmy z asfaltu na jakąś ścieżynkę i zaczęliśmy wspinaczkę.

Na naszym szlaku spotkaliśmy starszego pasterza wyprowadzającego stado kóz na górską łąkę. Jego psy obszczekały nas na przywitanie, ale pan uciszył je dłonią niczym czarodziejską różdżką. Pozdrowiliśmy go po grecku, odpowiedział lekkim skinieniem głowy i pokazał nam ścieżkę która wyprowadziła nas na rozległą polanę. Na tej wysokości nie było już drzew, nawet tych karłowatych, same cierniokrzewy. Te dawały o sobie znać na każdym kroku, wpijając swoje kolce w moje kostki. Ałć, ałć, ałć!

Jednak to ostatnia część wędrówki była najtrudniejsza. Musieliśmy przecisnąć się przez wąski przesmyk pomiędzy dwoma klifami. Stok był tam na tyle stromy, że musiałem wspinać się na czworakach. Grunt był mało stabilny, pokryty cierniokrzewami i luźnymi łupkami skalnymi, więc musiałem bardzo uważać. Do tego cała okolica była zasłana kozimi gówienkami. Mniam! Siostrzyczki od niebieskiego krzyża jednak znowu były na posterunku i udało nam się pokonać i tę przeszkodę.

Tuż przed samym klasztorem wyszliśmy z powrotem na asfaltową drogę, która zaprowadziła nas do samych wrót. W środku zastaliśmy tylko jedną zakonnicę. Nie była zbyt skłonna do rozmowy. Nam to wcale nie przeszkadzało. Uchachani usiedliśmy na ławeczce, tuż obok tego magicznego niebieskiego krzyża. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że osiągnęliśmy nasz cel. Oto i byliśmy na szczycie Xylokastro!

Droga na szczyt zajęła nam około 2 godzin.

Klasztor.

Na szczycie w koszulce "Make it happen".

Ludovic i ja - dzisiejsi zdobywcy Góry Klasztornej.

Widok na Xylokastro i Zatokę Koryncką.