poniedziałek, 21 lutego 2011

Un petit tour du Péloponnèse.

Un petit tour du Péloponnèse (~400km).

Lubię kiedy dni rozwijają się przede mną niespodziewanie. Kiedy pozwalam się ponieść nogom, a nogi intuicji i przeznaczeniu. Lubię kiedy planuję wyprawy na tyle wprawnie, że zaczyna się wokół mnie dziać, jednocześnie świadomie pozostawiając wystarczająco dużo miejsca na alternatywne ścieżki oraz zbiegi okoliczności. Planując podróż zbyt gorliwie wiele można przeoczyć i przy okazji zepsuć atmosferę. Lepiej mieć uśmiech na twarzy, a oczy i uszy szeroko otwarte. Lepiej skupić się nie na celu podróży samym w sobie, ale na drodze do niego. Warto pozwolić sobie na werifikację lub nawet na zmianę celu, w zależności od warunków i znaków na drodze. Nigdy nie wiadomo gdzie się dojedzie z takim nastawieniem. Niektórych pewnie to przeraża. Na mnie ta filozofia działa jak narkotyk.

Droga do Kalavryty.

Na początku pomysł był prosty. Mieliśmy jechać na narty. Nie każdy może powiedzieć, że jeździł na nartach w Grecji. Ja koniecznie chciałem być tym nie każdym. Jakieś 80 kilometrów od Xylokastro (A/H), niedaleko miasteczka Kalavryta (B), znajduje się kompleks narciarski. Nie byle jaki, bo jeden z największych w Grecji (Kalavryta-Ski). Stacja Kalavryta jest usytuowana na zboczach dwutysięcznika o nazwie Helmos. Można tam liczyć na sporo śniegu, osiem szybkich wyciągów, kilkanaście tras zjazdowych, alpejskie hütte i porządne après-ski. Słowem: NieGrecja.

Cerkiew w centrum Kalavryty.

Gdy dotarliśmy do Kalavryty około 10.30 wszystko się skomplikowało. Pogoda w górach była pod psem. W Kalavrycie padał deszcz. Góra Helmos była spowita białymi chmurami, z których sypał śnieg. Gdybyśmy mieli porządne ubrania, nie zawahalibyśmy się ani chwili. Byliśmy podeksednak nie byliśmy głupi. Wiedzieliśmy że dzień na stoku w śnieżnej zawierusze w spodniach z dresu, cienkim polarze, bez czapki i gogli nie skończyłby się dla nas zbyt dobrze. Rozsądek zatem wziął górę nad dziką potrzebą szusu na greckim stoku.

Uliczka w Kalavrycie.

Jednak o przedpołudniowym powrocie do Xylokastro nie mogło być mowy. Usiedliśmy przy kawie zaparzanej po grecku (znaczy po turecku) w kawiarni dworcowej, rozłożyliśmy na stole mapę Peloponezu i naradziliśmy się. Gdzie by tu pojechać? Padło na Olimpię (E). Czemu nie?

Spakowaliśmy manatki i zaczęliśmy żmudną przeprawę przez góry w stronę zachodniego wybrzeża półwyspu. Posuwaliśmy się ślamazarnie. Drogi były wąskie, kręte, dziurawe. Miejscami dziury bardziej przypominały wyrwy, co działało bardzo budująco dla poczucia własnej wartości polskiej infrastruktury drogowej.

Pytanie o drogę w Kertezi.

W Kertezi (C) szlak nam się urwała. Na próżno szukaliśmy wylotu na Lechouri i dalej do Tritopotamy. Drogi po prostu nie było - istniała tylko na mapie. Kiedy sobie to uzmysłowiliśmy, z wielkim dystansem zacząłem podchodzić do naszej mapy, jej stworzyciela-kartografa, a także do wydawnictwa, które zdecydowało się taką mapę wydrukować.

Skrzyżowanie na szczycie.

Kluczenie w Kertezi kosztowało nas sporo czasu. Wiedzieliśmy, że wszystkie zabytki archeologiczne w Grecji, także Starożytna Olimpia (E), zamykane są o trzeciej. Żeby zdążyć trzeba było wrzucić szósty bieg! Śmigaliśmy przez wioski i miasteczka, pagórki i przełęcze. Choć nikt z nas nie był w stanie powiedzieć gdzie byliśmy, coś kazało nam gnać dalej, naprzód, przed siebie. Nie mieliśmy żadnej pewności, gdzie byliśmy ani dokąd zmierzaliśmy aż do rozwidlenia dróg na szczycie jednej z gór. Drogowskaz na Aroanię (D) rozwiał wszelkie wątpliwości. Byliśmy na dobrej drodze.

Przełęcz, gdzieź w okolicach Aroanii.

Do Olimpii dotarliśmy na kwadrans po drugiej. Udało się zatem! Jak już zwiedziliśmy to co było trzeba, skierowaliśmy się do portu Pyrgos (F), a potem na północ do Patras (G). Po drodze przyszedł rzęsisty deszcz. Na tyle rzęsisty, że wycieraczki ledwo nadążały. Aura zniechęciła mnie do zbędnych postojów, choć słyszałem wiele dobrego zarówno o Pyrgos jak i o Patras. Fajnie byłoby się tam zatrzymać na kawę. Trudno. Innym razem.

Z Patras do Xylokastro było prosto jak z bicza strzelił. Jeszcze tak na marginesie: łatany, dziurawy, jednopasmowy odcinek autostrady pomiędzy Patras a Xylokastro (niecałe 90km) kosztuje 3,10€. To nieprawda, że polska A4 to najdroższa i najgorsza autostrada Europy. Ale w porównaniu z Grecją wszystko nabiera innych wymiarów. Tutaj polskie drogi miałyby niezły autorytet.

Un petit tour du Péloponnèse był podróżą niezwykłą właśnie dlatego, że zdarzył się niespodziewanie, nieco losowo. Un petit tour du Péloponnèse był podróżą niezwykłą właśnie dlatego, że bieg jego wydarzeń był nie do zaplanowania. Tego się będę trzymać.