niedziela, 8 maja 2011

nikeruns.gr

Cholera, nie potrafiłem odpuścić, choć pewnie odpuścić powinienem. Morderczy bieg w Kalamacie w poprzedni weekend wcale nie wybił mi z głowy kolejnego startu. Tym razem padło na Attykę, a konkretnie Ilion, czyli praktycznie rzecz biorąc Ateny. Nie było problemu ani z dojazdem, ani z noclegiem. Dodatkowo bieg był za friko, w całości sponsorowany przez firmę z haczykiem, czyli nike. Tak się też złożyło, że w piątek znajoma wolontariuszka z Aten - Margit - organizowała imprezę urodzinową, więc i tak mi do Aten było po drodza. A jak już miałem tam jechać, to czemu by nie pobiec?

Na początku zakładałem, że do Ilionu pojadę sobie potruchtać i zregenerować siły po Kalamacie. Chciałem potraktować bieg nike jako trening, bardziej niż zawody. Jednak nie potrafiłem wystarować z takim założeniem. Biegać na pół gwizdka na takiej imprezie to jak nie biec wcale. Dlatego dość szybko zmieniłem cel na Ilion: poprawić życiówkę na 10km z Kalamaty (45:21). Ambitnie czy brawurowo? Sam już nie wiem...

Bieg w Ilionie zaplanowany był w tamtejszym parku (tak, ja też się zdziwiłem, że w Atenach oprócz betonu i śmieci udało się zachować trochę zieleni). Malownicza sceneria - tu jakiś staw z kaczkami, gdzieniegdzie drzewka oliwne, stadnina koni. Nie słychać samochodów. Nie widać smogu. Sielanka.

Organizatorzy wymyślili sobie, że bieg będzie się składał z trzech okrążeń na trasie o długości 3.33km. 3 razy 3.33km, daje 10km (no dobra, bez tych trzech metrów!). Na początku nie podobała mi się perspektywa kręcenia się w kółko, ale później zaakceptowałem ją, a nawet polubiłem. Głównie za sprawą sielskiego klimatu iliońskiego parku.

W przeciwieństwie do kameralnej atmosfery w Kalamacie tydzień temu (około 300 biegaczy), dzisiaj w Ilionie było dużo tłoczniej. Zarejestrowanych było, bagatela 1500 biegaczy, a wystartowało prawie 1000. Już na starcie dało się odczuć ten tłum. Było tłoczno i duszno. Stadnie, rzekłbym. Ja miałem dość niezłą pozycję w tym rozgardiaszu i wystartowałem blisko czoła.

Niedługo po starcie stwierdziłem, że moje plany pobicia życiówki będą mocno skomplikowane. Niemalże cały pierwszy kilometr wiódł nas pod górkę. Wytrzymałem ładnie, na 4:15, ale. Ale było cholernie ciężko. A to był dopiero pierwszy kilometr! 1/10 całości. Na drugim już było wolniej: 4:30. Jednak po pierwszym okrążeniu wyglądało to całkiem, całkiem. Przynajmniej czasowo, bo przebiegłem je w niecałe 15 minut. Problemem był mój stan fizyczny. Czułem się wypluty i wymemłany. Byłem, wstyd się przyznać, wykończony, po nieco ponad trzech kilometrach.

Cały czas oddychałem kurzem, unoszącym się nad ubitą ścieżką upstrzoną licznymi kamieniami. Setki par nóg pędzących do mety wzbijały chmury kurzu niczym dzikie stado bizonów na kanadyjskiej prerii. Do tego było gorąco. Diabelnie gorąco. Żar lał się z nieba niemiłosiernie.

Po pierwszym okrążeniu wylałem na siebie pół litra wody, żeby ostudzić trochę przegrzewający się organizm. Przepłukałem usta od gryzącego w gardło pyłu i kurzu. Ale biegłem dalej.
- Wytrzymać to tempo - myślałem w duchu. - Jak wytrzymam to poniosą mnie inni biegacze.

Na początku drugiego podbiegu, na czwartym kilometrze, przeszły mnie dreszcze. Autentyczne dreszcze, zimne jak lód. Wzdrygnąłem się. Krew pulsowała w skroniach jak szalona, a ja z trudem łapałem oddech. Zwolniłem, ale tylko dlatego że musiałem zwolnić. Wiedziałem już, że nie wytrzymam tempa na 4:25. Co kilkanaście metrów byłem wyprzedzany przez innych zawodników. Było tak źle, że musiałem przejść do marszobiegu na jakieś pół minuty, żeby się pozbierać. Myślałem:
- Dalej, jazda! Głowa do góry i krok po kroku do przodu...

Znowu zacząłem biec. Nie było to jakieś szaleńcze tempo, ale cały czas przemieszczałem się dalej. W głowie modyfikowałem swoje cele, układałem je od nowa budując w ten sposób motywację. Pierwszym celem było nie danie się złapać i zdublować czołówce wyścigu. Udało mi się go zrealizować, choć najszybsi deptali mi po piętach. Gdy rozpoczynałem trzecie okrążenie, spiker właśnie zapowiadał pierwszego biegacza zbliżającego się do mety.

Woda na głowę i trochę do buzi. Nie mogłem się poddać! Było jeszcze o co walczyć. Drugim celem, który sobie wtedy założyłem było zmieszczenie się w 50 minutach. 50min/10km brzmi niezbyt imponująco jako cel do osiągnięcia, ale w trakcie dzisiejszego wyścigu była to wielka góra do zdobycia. Zasuwałem więc dalej walcząc z trzecim podbiegiem, wszechobecnym kurzem i ukropem lejącym się z nieba. Walczyłem już tylko z samym sobą i chęcią poddania się. Walczyłem dzielnie, choć biegłem coraz wolniej. Wolniej niż sekundy uciekające mi sprzed nosa.

W końcu jakoś doczłapałem do mety. Bez czasowych rewelacji. 48:50 i 182 miejsce (na około 1000 sklasyfikowanych). Mimo to jestem z siebie dumny, bo wybrnąłem z niezłych opresji. Byłem w stanie się zmobilizować na tyle, by dać z siebie wszystko co w sobie miałem tego dnia. Więcej pary po prostu nie miałem.

Najfajniejsze było jednak to , że biegło ze mną dwóch Greków - Stratos i Nikitas. Są to ateńscy znajomi Margit. Dobre, greckie chłopaki! Mimo że byłem od nich dużo szybszy, to miło mieć kogoś do pogadania na mecie, kto czuje się wyzuty opdobnie jak ja. W trójkę poszliśmy na pobiegowy masaż, również sponsorowany przez nike, firmę z haczykiem. Niebiańskie uczucie tak być masowanym po biegu!!

Kolejny start: 29 maja 2011. 1/2 maraton w Lefkadzie! Proszę trzymać kciuki!

Nikitas, Stratos i ja po biegu w Ilionie.