poniedziałek, 2 maja 2011

Bieg w Kalamacie.

Południe Peloponezu to zupełnie inna kraina. Oddzielona górami od reszty greckiego świata rządzi się swoimi prawami. Jedyne większe miasto to Kalamata. W porównaniu do mijanych po drodze miasteczek i wiosek, Kalamata widzi się jako prawdziwa metropolia. Jeśli o geografię idzie, Kalamata leży sobie tuż pomiędzy peloponeskim paluchem środkowym (Półwysep Mani), a serdecznym (Półwysep Meseński). Jeśli idzie natomiast politykę, to Kalamata jest stolicą prowincji zwanej Mesenią. Najsłynniejsze kalamackie produkty to oliwki i figi.

Kalamata przyciągnęła mnie biegiem pod wdzięcznym tytułem „dokoła Kalamaty”. Dystans w sam raz. 10 kilometrów biega się szybko, ale intensywnie. W dodatku impreza biegowa to znakomity pretekst żeby się tam kopsnąć. Fajnie jest podróżować z zamierzeniami startu w zawodach. W ten sposób zwiedza się świat w bardzo niecodzienny sposób – ścigając się ze stadem innych szaleńców.


Baner biegu w Kalamacie: "Dalej, biegnijmy razem!"

Bieg zaplanowany był nietypowo, na sobotę 30 kwietnia. Sam start miał być dość późno. O 18:30. Wszelkie imprezy tego typu, w których brałem udział odbyły się w niedzielę wcześnie rano. Niedziela jednak wypadała w święto pracy, a sobotni ranek pewnie nie wchodził w grę dla tych pracujących. Potraktowałem te czasowe animozje z dystansem i ciekawością, bo nigdy nie biegłem w zawodach o tej porze dnia.

Start biegu - gdzie jest Wally?

Ustawiliśmy się na linii startu na głównym placu Kalamaty. Strzał! Poszliśmy. Zaczęło się jak zwykle tłoczno. Na początku zawsze trzeba powalczyć o dogodne miejsce w peletonie. Jeśli odstanie się na pierwszym kilometrze nadrabiać na dziesięciu kilometrach jest niezwykle trudno. Z drugiej strony nie można też przegiąć i pobiec na pałę, bo przecież długa droga do pokonania.

Pierwszy kilometr śmignąłem w 4:10. Jak zwykle szukałem grupy, która mogłaby mnie ponieść ze sobą. Znalazłem trójkę biegaczy, którzy zasuwali mniej więcej w moim tempie. Dołączyłem się do nich i biegliśmy razem. Mniej więcej wtedy wypadliśmy na kalamacką promenadę i... prawie nas zdmuchnęło. Wiatr dął jak szalony, a my oprócz kolejnych metrów pokonywaliśmy masy powietrza. Chcąc oszczędzić trochę energii przyczaiłem się z tyłu, tak żeby największy impet wiatru trafiał w moich dwóch kompanów. Nasz mini-peleton siłą rzeczy nie utrzymał tempa z pierwszego kilometra. Byliśmy wolniejsi, a nasz czas oscylował w okolicach 4:30/km.

Wreszcie, na piątym kilometrze, odbiliśmy od wietrznego wybrzeża. Bezwietrzny bieg nie cieszył zbyt długo. Podbieg, który nas czekał tuż za zakrętem okazał się morderczy. Powiedział sobie: „na podbiegu doganiam kolejnego biegacza – potem odpoczynek”. Udało się. Zgodnie z planem dopadłem jakiegoś zsapanego gościa, a tuż po wybiegnięciu na płaskie dałem sobie trochę odpocząć. Odpoczynek ma się rozumieć to wcale nie zaniechanie dalszego biegu, lecz wyrównanie oddechu i woda. Przy końcu podbiegu stały dzieciaczki rozdające wodę w butelkach. Złapałem jedną z nich wcale nie zwalniając tempa. Przepłukałem usta. Drugi raz. Resztę wody wylałem na głowę. Pić nie byłem w stanie.

Lecieliśmy dalej: łysy koleś w czarnym podkoszulku z kłębami siwych włosów na plecach, przystojniak w obcisłych spodenkach z fryzurką rodem z Beverly Hills 90210 i ja w pomarańczowej koszulce. Kolor koszulki nie był bez znaczenia. Biegłem w pomarańczowej dla królowej Holandii Beatrix. 30 kwietnia to jej święto. Wtedy Amsterdam i całe Niderlandy upijają się i kwitną pomarańczą. Prawdziwy festiwal radości i pozytywnej energii.

Śmigamy!

Kolejne kilometry mijały mozolnie. Nie było już wiatru, ale walczyłem z podbiegami. Każdy kolejny sprawiał, że traciłem impet. Traciłem wiarę, że dotrwam w takim tempie. Ale trwałem, chociaż było naprawdę ciężko. Na ósmym kilometrze pomyślałem, że zgubię moich towarzyszy w Czarnym i Obcisłym. Przemknęła mi myśl, że będę finiszować w samotności. Niedługo potem oddalili się na kilkanaście kroków. Trudno.

Jednak nie znałem jeszcze swoich możliwości tamtego dnia. Ostatnie 500 metrów było w moim wykonaniu fenomenalne. Mocny finisz zawsze był moją mocną stroną, ale żeby wrzucić takie turbodoładowanie... Dopadłem Czarnego jakieś 100 metrów przed metą, a z Obcisłym, ku uciesze publiczności zgromadzonej na mecie, urządziliśmy iście sprinterski finisz.

Sprinterski finisz.

Zgodnie z oficjalnymi wynikami to Obcisły wpadł na metę dwie sekundy przede mną. Jednak zapis nie był elektroniczny i wydaje mi się, że to jednak ja byłem ciut szybszy. Ale nic to. Z czasem 45:21 sklasyfikowali mnie na 49 pozycji, spośród 322 biegaczy. Zająłem 5 miejsce w swojej kategorii (20-29 lat) i byłem najlepszym (bo jedynym) obcokrajowcem. Bardzo udane zawody i jakby na to nie patrzeć, znowu życiówka!

Wyniki biegu w Kalamacie.

P.S. Dziś, czyli. 2 maja, wypada pierwsza rocznica ukończenia maratonu w Vancouver. Bieg w Kalamacie dedykuję temu osiągnięciu, które cały czas uważam za jeden z największych sukcesów w moim życiu.