niedziela, 29 maja 2011

Lefkadzki półmaraton.

Pobudka o 7 rano. Na śniadanie tradycyjnie jogurt, banan i migdały. O jakiejś 8 udało mi się wszystkich wygonić z domu Nikosa. Kilkanaście minut później byliśmy już w Lefkadzie. Przy porcie usiedliśmy w przytulnej kawiarence "Sola Luna". Zamówiłem espresso. Kofeina dobrze robi na bieganie. Pod względem fizjologicznym, ma się rozumieć. Poza tym pozytywnie nastraja i ekscytuje. Ważne żeby nie przegiąć

Dziewczyny, zgodnie z moimi wcześniejszymi przypuszczeniami, nie pobiegły. Za to Sebastian i owszem. To był jego pierwszy bieg w życiu, więc był trochę podekscytowany. Potruchtaliśmy na rozgrzewkę jakieś pół godziny przed startem. Już wtedy było gorąco. Porozciągaliśmy się w cieniu, a potem ustawiliśmy na linii startu wraz z innymi biegaczami. Półmaraton biegło prawie 600 osób, a 5km ze 200.

Trasa półmaratonu składała się z trzech okrążeń. Najpierw wiodła po obrzeżach miasta Lefkada. Ta pierwsza runda była wspólnym odcinkiem dla biegaczy obu dystansów. Potem maratończycy przebiegali przez start i biegli dwa okrążenia wokół lefkadzkiej laguny.

Sebastian zapytał mnie czy da radę przebiec 5-tkę w 25 minut. Powiedziałem, że tak. To było moje docelowe tempo na półmaraton, więc zaproponowałem żebyśmy pobiegli pierwszą rundę razem. Zgodził się.

Wystartowaliśmy. Na początku biegu staram się nie podpalać. Najważniejsze dla mnie to wyrównać oddech, wyprostować plecy i patrzeć w górę. Tempo przyjdzie samo. Na pierwszych kilometrach zawsze biegnie się przecież w stadzie. To działa na człowieka niesamowicie mobilizująco.

Sebastian wystartował gdzieś za mną, ale po kilkuset metrach wyprzedził mnie i zaczął się systematycznie oddalać. Nie chciałem dotrzymać mu kroku. Jego tempo było zdecydowanie poniżej 5 min/km, a ja miałem cały półmaraton do pokonania. Biegłem więc w okolicach 4:50 min/km przez pierwsze trzy kilometry, a potem nieco przyspieszyłem. Kiedy wpadłem na drogę prowadzącą na promenadę w oddali zamigotała fioletowa czapka Sebastiana. Wyraźnie zwolnił. Dogoniłem go jeszcze na czwartym kilometrze. Zipał, dyszał, ale cały czas biegł dalej. Rzuciłem mu słowo otuchy:
- Już niedaleko! Biegniemy razem.

Rzeczywiście nie było daleko, niecały kilometr. Już prawie byliśmy z powrotem na promenadzie przy lefkadzkim porcie. W miarę jak mijaliśmy kolejne kawiarnie powoli wyłaniała się meta. Sebastian odetchnął wtedy z ulgą. Znam to uczucie doskonale. Świadomość tego, że się uda. Sebastian z radości przyspieszył i finiszował sprintem. I tym razem nie dotrzymałem mu kroku. Przede mną było jeszcze 16 długich kilometrów...

Wbiegając na promenadę - Sebastian i ja.

Pierwszą piątkę przebiegłem trochę za szybko, w 23:05. Ale jakie to miało wtedy znaczenie? Po prostu biegłem dalej. Pacemaker na 1:45:00 cały czas był za mną. Pacemaker na 2:00:00 był daleko w tyle. Utrzymać tempo, wyrównać oddech, uciec pacemakerom. Tak wyglądały moje cele na piątym kilometrze. Czułem się świetnie, pomimo lejącego się z nieba żaru.

Złapałem dwie butelki wody. Wodą z pierwszej orzeźwiłem sobie kark i ramiona, zmoczyłem czapeczkę. Z drugiej butelki napiłem się trochę, wypłukałem usta. Biegłem dalej! Dalej na lefkadzkie laguny.

Trasa była płaska, niezbyt skomplikowana. Dwie oośmiokilometrowe rundy wokół laguny i po sprawie. Patrzyłem na stoper i konsultowałem mój czas z przebiegniętymi kilometrami. Na siódmym i ósmym kilometrze cały czas biegłem poniżej 5 min/km. Na dziesiątym było już wolniej: 50:47, ale pacemaker jeszcze mnie nie dogonił. Stało się to dopiero na jakimś dwunastym kilometrze, tuż przed promenadą i zamknięciem pierwszej rundy dookoła laguny. Wessał mnie cały peleton biegaczy, który oblepił pacemakera jak muchy. Biegacze mający nadzieję, że ten jeden człowiek z balonikiem przypiętym do tyłka jest ich gwarantem na upragniony czas. Być może. Ja nie potrafiłem już utrzymać takiego tempa nawet z peletonem i pacemakerem.

Po pierwszej rundzie wokół laguny, czyli jakimś trzynastym kilometrze miałem 1:07:08, czyli cały czas przyzwoicie. Ale wtedy czułem się dużo gorzej niż za pierwszym razem, kiedy przebiegałem przez start. Nie mogłem jednak zaprzestać. To nie w moim stylu. Biegłem wolniej, ale biegłem dalej.

Słońce zbliżało się do zenitu. Paliło. Przy każdej okazji łapałem wodę i wylewałem ją na siebie. Piłem jak smok. Patrzyłem do góry i biegłem dalej. Krok po kroku. Metr po metrze. Kilometr po kilometrze. Na osiemnastym kilometrze było 1:37:30. Uff! Jeszcze tylko trzy kilometry. Miałem wtedy świadomość, że już nie dogonię pacemakera na 1:45:00. Ale zdawałem też sobie sprawę, że spokojnie zejdę poniżej 2:00:00. Słodko-kwaśne uczucie.

Na dwudziestym kilometrze musiałem podejść przez jakieś 15-20 sekund, żeby się porządnie napić i mocno zafiniszować. Wyprostowany, nie na kolanach. Na promenadę wpadłem jak oszalały. Ludzie klaskali, dzieci piszczały. Wypatrzyłem moich przyjaciół siedzących w tej samej kawiarni w której piłem rano espresso. Wstali, krzyczeli, bili brawo.

Finiszuję!

Ja byłem oszołomiony, wykończony, wycieńczony, wyprany z ostatków glikogenu. Cóż z tego! Przez metę przebiegłem niemalże sprintem, ostatecznie przebiegając lefkadzki półmaraton w czasie 1:53:39. Nieźle jak na tropikalne warunki w Lefkadzie, do których cały czas nie jestem przyzwyczajony. Nieźle, ale może być lepiej. Wiem o tym ja, wie o tym mój mózg, płuca, wiedzą też moje nogi. Dlatego następnym razem, już zapewne w Finlandii, będzie poniżej 1:45:00. Tam przynajmniej nie będzie upałów.

Z medalem.