niedziela, 10 kwietnia 2011

Operacja Tesaloniki: Bieg śladami Aleksandra Wielkiego.

Zbudziłem się wcześnie rano. Mimo że start biegu był dopiero o dziewiątej, byłem już na nogach o szóstej. Zjadłem śniadanie – jogurt z miodem i orzechami. Aris zrobił mi kawę. Życzył udanego biegu. Na taki się zapowiadało. Słońce powolutku wschodziło nad Tesalonikami, a na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki. Ja natomiast byłem wypoczęty, zwarty i gotowy. Byłem też podekscytowany perspektywą pędzenia w szeleńczym tempie do mety u boku innych podekscytowanych szaleńców. Każdemu startowi towarzyszy poczucie podniecenia. Dawno go nie czułem, gdyż nie uczestniczyłem w biegu ulicznym od prawie roku.

Moja koszulka. Napis oznajmia po grecku: "Nazywam się Grzegorz. Pochodzę z Polski.
Jestem wolontariuszem EVS w Koryntii. TY TEŻ ZOSTAŃ WOLONTARIUSZEM!!"

Idąc na stadion z mieszkania Arisa podniecenie narastało. Mrowiło przyjemnie w podbrzuszu. Przez głowę przelatywały mi same pozytywne myśli. Przy okazji układałem sobie też taktykę na tę dziesiątkę. Najpierw piętnastominutowa rozgrzewka z dynamicznym rozciąganiem. Potem siku. Potem znaleźć dobre miejsce na starcie i ruszyć. Pierwsze dwa kilometry potraktować rozpoznawczo, ale też nie stracić kontaktu z grupą, która ewentualnie mogłaby pociągnąć mnie ze sobą poniżej magicznych 50 minut. Za rozpoznawcze tempo uznałem 5 min/km. Na kolejnych kilometrach miałem zamiar przyspieszyć do 4:30 min/km, a ostatnie dwa lub trzy spróbować przebiec w 4:15 min/km. Taką oto obmyśliłem sobie taktykę idąc rano na start.

Rozgrzewka.

Z moich planów perfekcyjnie wyszła jedynie piętnastominutowa przebieżka po stadionie na rozgrzewkę. Na rozciąganie nie było czasu, bo trzeba było siku, a żeby zrobić siku przed biegiem trzeba się nastać w kolejce. Udało mi się załatwić naglącą potrzebę pięć minut przed startem. Kiedy wypadłem na stadion wszyscy już byli ustawieni w szyku stadnym. Przepchałem się przez barierki, ale od właściwej linii startu i tak dzieliło mnie dobre pięć, może nawet i dziesięć sekund. Trudno. Tych całkiem z przodu i tak bym nie dogonił.

Punkt dziewiąta rozległ się wystrzał. Start! Biegniemy, biegniemy... Najpierw truchcikiem, w gąszczu stadnym. Potem niczym rozpędzająca się lokomotywa z wiersza Tuwima coraz szybciej i szybciej. Kawalkada biegaczy przetoczyła się przez linię startu. Wśród nich ja. Na początku trochę z tyłu, ale już na okrążeniu po stadionie zacząłem wyprzedzać innych biegaczy po zewnętrznej. Po 400 metrach na tartanowej bieżni wpadliśmy już mocno rozrzedzeni na asfalt. Organizatorzy, policjanci i czerwono-białe taśmy wskazywały drogę. Wskazywali ją też inni biegacze.

Pierwsze kroki biegu.

Na początku doczepiłem się do grupy, która jak mniemałem pobiegłaby moim tempem. Po kilkunastu sekudnach porzuciłem ją jednak doganiając kolejnych biegaczy. Stadni jesteśmy w końcu – w grupie łatwiej. Z tymi trzymałem się przez jakieś dwa kilometry. Po pierwszym czas był mocny – 4 minuty 30 sekund, ale ja nie myślałem zwalniać. Podciągałem się wyprzedzając kolejnych biegaczy. Po trzech kilometrach cały czas biegłem w granicach 4 minut 40 sekund. Uff... Jednak grupa z którą trzymałem się przez ostatnie minuty rozpadła się. Biegacze zwalniali, łapali oddech. W biegu na 10km należy mądrze rozłożyć siły. Wiedziałem o tym. Wyprzedzając sapiących i dyszących rozmyślałem, czy aby na pewno wytrzymam to mordercze tempo.

- Wytrzymam! - odpowiedziałem sobie bez namysłu. - Dalej!

Biegłem, ale ku mojemu utrapieniu znalazłem się w niebezpiecznej luce pomiędzy dwoma falami biegaczy. W oddali majaczyły sylwetki tych co byli jakąś minutę, może dwie szybsi ode mnie. Za mną pewnie formowały się podobne grupki tyleż samo ode mnie wolniejszych. Nie wiem jak byli daleko, nie oglądałem się. Wiedziałem jednak że za mną biegnie gro luda i nie chciałem żeby mnie dogonili. Nie mogłem jednak wytrzymać tak morderczego tempa w samotności. Musiałem się kogoś uczepić, przynajmniej na chwilę żeby mnie pociągnął choćby ten kilometr...

Odsiecz przyszła z tyłu. Czerwone spodenki biegły szybko, mocno i pewnie. Wyprzedziły mnie na kilka kroków. Zwietrzyłem szansę i nie dałem im odskoczyć. W mgnieniu oka znalazłem się tuż za jego plecami. To było może na czwartym, może piątym kilometrze. Czerwone spodenki pociągnęły mnie w kierunku mety. Wyprzedzaliśmy kolejnych zsapanych biegaczy. Na szóstym kilometrze dostaliśmy orzeźwiającą wilgotną gąbkę. Otarłem nią sól z oczu i twarzy. Przejąłem inicjatywę w tym dwuosobowym, czerwonospodenkowym tandemie. Przez kilka minut to ja byłem na przedzie, to ja ciągnąłem. Przeliczyłem jednak moje siły. Na ósmym musiałem nieco zwolnić kląc w duchu. Czerwone spodenki oddaliły się na conajmniej kilkadziesiąt metrów.

- Już go nie dogonię – pomyślałem. Nie zwolniłem jednak. Wręcz przeciwnie - przyspieszyłem. Ostatnie dwa kilometry promenadą portową. Wdech-wydech-wdech. Krok po kroku, cal po calu. Dalej, do przodu, na Lefkos Pyrgos! Ludzie patrzą, dziewczyny klaszczą, dzieci przy trasie chcą żeby im przybijać „piątki”. Jakże mogłem nie przyspieszyć!?

Lefkos Pyrgos, Biała Wieża, symbol Tesalonik była już w zasięgu ręki. Tuż za wieżą stał pomnik Aleksandra Wielkiego. Pod pomnikiem była meta. Wiedziałem o tym doskonale. Mój równy krok zamienił się w dziki sprint. Wyprzedziłem czerwone spodenki o głowę. Wyprzedziłem je rzutem na taśmie, w iście sprinterski sposób, na krok, pół kroku, przed metą.

Ale się przez to zsapałem... Popatrzyłem na swój stoper. Było znakomicie! Poniżej 46 minut! Życiówka na 10km jak nic. Objęliśmy się z czerwonymi spodenkami, niczym dwóch kumpli z tego samego podwórka. Gratulowaliśmy sobie biegu i czasów. Czerwone spodenki na imię miał Arnaud i był francuskim informatykiem, który zbudował sobie życie w Tesalonikach. Odkryliśmy że spodenki w których obydwaj biegliśmy były dokładnie takie same – ta sama firma, ten sam rozmiar, no i oczywiście ten sam kolor.

Medal z głową patrona biegu, ma się rozumieć.

- Następnym razem - śmialiśmy się - powinniśmy pobiec w drużynie!

Czerwone spodenki team.

Po biegu odnalazłem w tłumie Tillę oraz Eliasa i pojechaliśmy na, jak to się wyraził Elias, „śniadanie”, choć pora była już obiadowa. Zjedliśmy je w świetnej atmosferze z pięknym widokiem na Tesaloniki, Morze Egejskie i szczyty Olimpu.

Po biegu razem z Eliasem i Tillą. W tle Aleksander Macedoński.

Oficjalne wyniki biegu śladami Aleksandra Wielkiego w Tesalonikach z dnia 10 kwietnia b.r. są następujące (tutaj znaleźć można pełną listę):

Wyniki biegu na 10km.

Z czasem 45:59 (netto: 45:44) zająłem 59-te miejsce na 602 biegaczy sklasyfikowanych w biegu. W mojej kategorii (19-29 lat) przybiegłem 16-ty. Jako ciekawostkę podam jeszcze, że byłem też 4-tym obcokrajowcem na mecie. Ach, co za dzień!