poniedziałek, 18 kwietnia 2011

O szczęściu.

Nauczyłem się już, że do największych banałów z cyklu "jak żyć" dochodzi się krętymi ścieżkami. Faktem jest, że z zewnątrz takie filozofowanie może wyglądać na proste, wręcz banalne. Wcale tego nie kwestionuję. Jednak to właśnie przebyta droga i zebrane na niej doświadczenia, nie banał sam w sobie, pozwalają wierzyć, że to już wcale nie żaden banał. Oto i prawda oświecona.

Chcę podzielić się tym jak ewoluowała moja koncepcja tego co w życiu najważniejsze aby być szczęśliwym. Już tutaj zaznaczam, że esencją tego tekstu nie jest błahy wniosek, ale kręta ścieżka, którą przebyłem aby do niego dotrzeć.

Na początku byłem przekonany, że najważniejsze do szczęścia jest miejsce w którym się znajduję. Chciałem się jak najszybciej wyprowadzić z Gliwic. Miałem osobiste powody, aby moje rodzinne miasto kojarzyć ze smutkiem i nieszczęściem. Kiedy wyjechałem na stypendium do Norwegii wydawało mi się, że trafiłem do raju. Że znalazłem miejsce w którym będę szczęśliwy na zawsze. Po dwóch pięknych latach spędzonych w szkole nad fiordem przyszedł czas rozłąki. Ze smutkiem pojechałem dalej na zachód, na studia do kanadyjskiego Vancouver.

Po pierwszym roku targany nostalgią za norweskimi klimatami, wróciłem nad Flekkefjord. Ale bardzo szybko po moim przyjeździe poczułem, że to nie było już moje miejsce. Wtedy dotarło do mnie, że miejsce może uczynić człowieka szczęśliwym tylko dlatego, że jest kreowane przez ludzi. A moich ludzi nad fjordem wtedy już nie było. Rozjechali się po świecie, razem z moim szczęściem. Wróciłem do Kanady przybity i w takim też humorze dobrnąłem do półmetka studiów. Myślałem: próżno szukać podobnych ludzi do tych których spotkałem w Norwegii. Takich przyjaciół już nigdy nie znajdę.

Na trzecim roku wróciłem do Europy, gdzie studiowałem przez dwa semestry na Uniwersytecie Amsterdamskim. Tam też narodziłem się na nowo. Odzyskałem optymizm, energię i pełnię życia. Jasna sprawa, że polubiłem moje nowe miejsce zamieszkania (Amsterdamu trudno nie polubić). Poznałem też wielu interesujących ludzi, nawiązałem nowe przyjaźnie i zyskałem cenne kontakty. Zastanowiwszy się jednak nad moim rocznym pobytem w Amsterdamie, ani miejsce, ani ludzie nie były mocą sprawczą mojego wielkiego szczęścia w tym czasie. Co nią było? Zajęcia. W Amsterdamie robiłem to co kocham. Kontynuowałem studia z psychologii i komunikacji. Na wykłady jeździłem starym, czarnym, amsterdamskim rowerem. Po zajęciach chodziłem na dobrą kawę, a wieczorami na piwo albo do klubu. W weekendy imprezowałem albo podróżowałem po Holandii i po Europie. Grałem w siatkarskiej reprezentacji uniwersytetu. Do tego jeszcze załapałem się na dwa znakomite staże. Wydawało mi się, że znalazłem receptę na szczęście. Rób to co czyni cię szczęśliwym, a takim się staniesz. Gdzie? Z kim? Nie ważne. Zajęcie jest najważniejsze.

Teraz, w Grecji, myślę sobie, że na każdym kroku tej filozoficznej ewolucji miałem trochę racji. Za każdym razem łapałem się kawałka prawdy. Uważam bowiem, że wszystkie trzy wyżej wymienione czynniki są istotne w osiągnięciu pełni szczęścia. Jednak w poszukiwaniu tego co kochamy, co czyni nas szczęśliwymi - miejsc, ludzi i zajęć - potrzebne są dwie, najwyższe atrybuty. Są nimi wewnętrzny spokój i pewnością siebie. Rozwijanie i doskonalenie obydwu jest obecnie moim priorytetem. Wydaje mi się, że jestem w tym coraz lepszy. Z entuzjazmem odkrywam, że godząc się z samym sobą, dużo łatwiej dostrzec moje pasje, rozwinąć i podtrzymać relacje z ludźmi, którzy są ważni, a także znaleźć miejsca, które stają się magiczne i wyjątkowe. Szczęście zaczyna się jednak we mnie, w środku. Tam jest jego źródło, stamtąd wypływa. Reszta przychodzi sama.

Tak, to jest takie proste. :-)