środa, 1 czerwca 2011

Najfajniejszy dzień projektu.

Nie zanosiło się, że będzie jak w tytule niniejszego wpisu. Wstałem lewą nogą, nie zjadłem śniadania i w ogóle cały ranek upłynął mi na układaniu jakichś administracyjnych dupereli. To zwykle wiąże się z mierzeniem się z grecką biurokratyczną i chaotyczną rzeczywistością. Można się zmęczyć albo nieźle sfrustrować. Tym najniecierpliwszym czasami pęka żyłka i się przekręcają. Mnie to nie dotyczy. Mnie tu nic nie goni, więc frustracje greckimi systemami odkładam na bok. Mogę jedynie patrzeć na nie z politowaniem i współczuciem. Ale do rzeczy, bo będzie coraz pozytywniej.

Jedną z tych biurokratycznych spraw wczorajszego poranka był odbiór biletu miesięcznego na czerwiec. W tym celu udałem się do biura mojej organizacji koordynującej. W biurze powiedziano mi, że ktoś zaniósł ten bilet do mojego mieszkania. I znowu, typowa Grecja: od Annasza do Kajfasza. Ale, ale. Już, już będzie pozytywnie, obiecuję. W mieszkaniu, jak się pewnie domyślacie, biletu nie znalazłem, choć przekopałem wszystkie pokoje. Wróciłem do biura.
- Biletu nie ma.
- Jak to nie ma? Przecież był.
- Ale teraz nie ma.

Moja błyskotliwa (owszem, używam tego przymiotnika w tym miejscu z premedytacją i przekąsem, ale wcale się tego nie wstydzę) mentorka zadzwoniła na xylokastroński "dworzec" autobusowy, aby zgłosić zguby i wszystko załatwić. Na "dworcu" pracuje taka fajna pani Eleni, z którą zawsze się witam i wymieniam uśmiechy przed codzienną podróżą do pracy. Moja mentorka oznajmiła mi, że wszystko załatwione, i że Eleni wie co trzeba z tym fantem zrobić.

Na dworcu Eleni rozłożyła tylko ręce i popatrzyła na mnie tak jak się patrzy na przedszkolaki kiedy coś zmajstrują - z lekkim wyrzutem, ale bez złości. Eleni śmiała się pod nosem i kręciła głową, a ja poczułem się tak jakbym to ja ten cholerny bilet zgubił.
- Pieprzę to dzisiaj i do roboty nie jadę - powiedziałem sobie.

Z "dworca" udałem się na kawę (za którą notabene dostałem w prezencie, bo barmanka nie miała wydać z 20 euro, a biegać rozmieniać to jej się nie chciało). Uspokoiłem się. Jeszcze przecież mogło być dobrze. Była dopiero trzecia popołudniu.

Zanim dopiłem moje "sketo frappe me gala", czyli kawę lodową bez cukru a z mlekiem, odezwała się moja mentorka.
- I co, udało się?
- Nie.
- Jak to nie?
- Eleni nie chciała mnie wpuścić do autobusu bez dodatkowej opłaty.
- Zadzwonię do niej raz jeszcze.

Za drugim razem moja mentorka była o dziwo skuteczniejsza. Wróciłem więc na "dworzec", a Eleni już miała dla mnie gotową kartkę papieru z napisem w stylu "ten gość zgubił bilet, ale może jechać". Pod tym prostym oświadczeniem przybite były trzy pieczątki i dwa zamaszyste podpisy.

Pojechałem zatem do Vochy. Byłem spóźniony już prawie trzy godziny, ale w Grecji taki wymiar spóźnienia cały czas mieści się w kwadransie akademickim. Ominęły mnie dwa pierwsze treningi - skrzatów i juniorek. Zostali tylko juniorzy. Ale co to? Wszedłem na salę, a zamiast juniorów zobaczyłem rozgrzewających się zawodników pierwszej drużyny Pamvohaikosu. Tych samych, którzy w tym sezonie wywalczyli historyczny awans to A1, najwyższej klasy rozgrywkowej w Grecji.

Trening moich chłopców został przesunięty o półtorej godziny, tak żeby seniorzy mogli sobie między sobą zagrać sparing. Było ich dziewięciu. Nieparzysta liczba sprawiła, że trener pierwszej drużyny zaprosił mnie do gry. AH! Przyszedłem w sam raz na rozgrzewkę z piłkami w dwójkach. Grałem z rezerwowym rozgrywającym. Na początku byłem trochę stremowany, ale po kilku odbiciach nabrałem więcej pewności siebie. Mimo wszystko trudno mi było się otrząsnąć, że oto trenuję z seniorami Pamvohaikosu, od tego sezonu pierwszoligowej drużyny. Czułem się tak jakbym właśnie został przyjęty do jakiegoś elitarnego, tajemniczego stowarzyszenia...

Na zbiciu wszyscy młócili tak że iskry leciały. Wszyscy zawodnicy byli co najmniej głowę wyżsi ode mnie . Wszyscy skoczni, sprawni, silni. Robili wrażenie. Ale ja też trochę sobie pozbijałem. Fajnie się zbija z wystawień profesjonalnego rozgrywającego. Zupełnie inna bajka.

Kiedy przyszło do meczu, zagrałem na libero. Moja drużyna przegrała pierwszego seta do 20, ale w drugim to my byliśmy górą do 18. Po dwóch setach skończył się nam czas. Wyszło na remis.

Myślę, że tym co zaprezentowałem na parkiecie nie mógłbym przekonać do siebie trenera żadnego profesjonalnego klubu, ale też swojej gry się nie wstydzę. Miałem kilka fajnych akcji w obronie, a przyjęcie też nie najgorsze. Biorąc pod uwagę atomowe piły jakie dostawałem (nie było litości), to w sumie cieszę się, że żadna nie urwała mi przedramienia.

Najlepsze jednak w tej półtorej godzinie gry było to, że atmosfera była rozluźniona, a ja czułem się jak członek drużyny. Czułem się jak zawodnik Pamvohaikosu pomimo tego, że moje umiejętności i warunki fizyczne odstawały od pozostałych graczy.

Na koniec przybiłem sobie ze wszystkimi piątki i już byłem gotowy na trening moich juniorów. Byłem tak nakręcony na siatkówkę, że zarażałem tym stanem wszystkich dookoła. Tak że aż miło było popatrzeć. Pozytywne wibracje pulsowały mi we krwi i rozprzestrzeniały się po moim ciele z prędkością światła. Tak też wyglądał trening z juniorami. Zrobiliśmy też pamiątkowe zdjęcie:

Pamvohaikos Vrahati - juniorzy.

Po treningu zagadałem się trochę z trenerami i wyszedłem na przystanek później niż zwykle. Jak się szybko okazało za późno. Uciekł mi ostatni autobus. Wcale się tym nie przejąłem. Zadzwoniłem do Antonisa prosząc go o podwiezienie do domu.
- Jest to jak najbardziej możliwe - zacharczał w słuchawce głos Antonisa. - Ale najpierw musisz posiedzieć z nami w pubie, napić się piwa i oglądnąć mecz koszykówki. Panathinaikos gra z Olympiakosem.

Trudno było nie przystać na warunki postawione przez Antonisa. W pubie był jeszcze Spyros - libero zespołu seniorów. Świetny zawodnik i przemiły człowiek. Zgodnie z zapowiedzią, wszyscy w trójkę piliśmy piwo, oglądaliśmy mecz i rozmawialiśmy o siatkówce i edukacji młodych siatkarzy. Spyros poprosił abym uruchomił jakieś moje kontakty tak żeby Mariusza Wlazłego ściągnąć do Pamvohaikosu.
- Zrobię co w mojej mocy - powiedziałem z przekonaniem.

Do domu wróciłem grubo po północy. Co za wieczór, co za dzień! Bez żadnych wątpliwości najfajniejsze godziny na projekcie.