czwartek, 16 czerwca 2011

Hamam.

Wizyta w tureckiej łaźni była moim najwyższym priorytetem podczas pobytu w Stambule. Wprost nie mogłem się doczekać. Byłem podniecony do granic możliwości. Perspektywa wielkich, włochatych Turków masujących i szorujących moje ciało na marmurowych posadzkach wprawiała mnie w stan niesamowitej ekscytacji. Serio.

Kiedy tylko mój kurdyjski przyjaciel, Akın oznajmił:
- Dziś wieczorem idziemy do hamamu - wybuchnąłem gromkim "hurra!".

Niepozorny szyld łaźni tureckiej.

Przy samym wejściu, niewysoki, szczupły Turek ściągnął mi buty i zręcznie wsunął klapki na bose stopy. Dwa numery za małe, ale kto by się tym przejmował w takim momencie. Dostałem też dwa cienkie ręczniki. Stamtąd poprowadzono mnie na górę, do pokoiku przypominającego celę. Nie więcej niż 3 metry kwadratowe. Stało tam jednoosobowe łoże, szafka i wieszak. Nie było się gdzie ruszyć. Rozebrałem się i owinąłem jeden z ręczników wokół bioder. Zamknąłem na klucz moją celę i ruszyłem w kierunku drzwi z napisem "sauna". Akın i dwie towarzyszące nam dziewczyny czekali przed wejściem. Wrota sezamu łaźni tureckiej rozwarły się. Weszliśmy.

Już w korytarzu prowadzącym do głównych pomieszczeń było gorąco i wilgotno. Podłoga była cała w marmurze. Wstrzymałem oddech. Czułem się jak sułtan, szejk albo pasza. Oto kroczyłem po marmurowej posadzce łaźni na masowanie i szorowanie.

Obydwa główne pomieszczenia były w kształcie kwadratu. Epicentrum każdego z nich stanowił marmurowy stół ledwie sięgający kolan. Przy ścianach stały bidety, w które lała się woda. Było duszno, parno, gorąco. Kilku delikwentów siedziało na posadzce, tuż przy bidetach i powolnymi ruchami wylewało na siebie wodę drewnianym naczyniem. Na stole leżało dwóch innych nad którymi "znęcali się" tureccy masażyści. Byli dokładnie tacy jakimi ich sobie wyobrażałem. Potężni w barach, wąsaci, włochaci, z wielkimi brzuchami. Patrząc na nich miałem wrażenie, że mogliby złamać moją kończynę w dwóch palcach, jeśliby tylko zechcieli.

Czekając na moją kolej, zawitaliśmy do sauny. Ta była fińska, taką jaką znam i lubię. Po kilku minutach jeden z tych wielgaśnych masażystów wszedł do sauny, skinął na mnie ręką. "Chodź no tu, synku. Zaraz ci pokażemy..." Poczułem się jak skazany. Wyszedłem razem z Akınem, po którego przyszedł drugi z masażystów.

Najpierw kazano mi usiąść przy bidecie. Chlusnęła woda. Gość mnie zaczął szorować namydloną rękawicą. Zamknąłem oczy i pozwoliłem mu zrobić wszystko to co zrobić należało. Byłem rozciągany na wszystkie strony. Masażysta klepał mnie, mydlił, opłukiwał i znowu klepał, mydlił, opłukiwał. Czułem się zupełnie bezwładny, jak jakaś zabawka w jego potężnych kleszczach. Zrogowaciały naskórek schodził ze mnie jak z liniejącego węża. Przyjemne uczucie zedrzeć z siebie martwą skórę!

Po umyciu i wyszorowaniu, masażysta przeszedł do głównego punktu programu - masażu. Położyłem się na rozgrzanym marmurowym stole. Najpierw na brzuchu. Było bardzo intensywnie. Kości chrupały: trzask, trzask, jak z bicza strzelił. Trochę bałem się, że coś mi pęknie na dobre, ale widać masażysta wiedział co robi. Zaufałem mu. Zamknąłem oczy. Było mi po prostu cholernie dobrze...

Po masażu usiadłem przy bidecie i litami wylewałem na siebie zimną wodę, wzorem tych delikwentów których zobaczyłem przy wejściu.

Po tej ostatecznej krioterapii w tureckiej łaźni, wyszedłem do holu kompletnie rozluźniony. Łazienny omotał mnie ręcznikami. Pierwszy wokół bioder, drugi na ramiona, a trzeci - malutki - na głowę. Wyglądałem komicznie:

Tuż po.

Cóż z tego, skoro było tak przyjemnie. Wróciłem po schodach do swojej "celi" i wyłożyłem się na łóżku, przypominającym raszpel z epoki PRLu. Oj, jak dobrze! Katharsis! Oczyszczenie. Zewnętrzne - na pewno. Jednak czułem się też oczyszczony wewnętrznie. Całe doświadczenie łaźni tureckiej przypominało bowiem medytację. Oczyściło nie tylko ciało, ale też duszę.