piątek, 24 czerwca 2011

Książęta wiatru.

Z półbogów śniegu, szusujących po stokach góry Helmos, narodzili się książęta wiatru. Ludo i ja odpuściliśmy dwa i pół tysiąca metrów nad poziomem morza, na rzecz samego poziomu morza. Wszystko było inaczej - narty zamieniliśmy na deski windsurfingowe, płatki śniegu na przesoloną wodę Morza Śródziemnego, Kalavrytę na Naxos. Nie zaprzestaliśmy jedynie szusu. Tak wtedy jak i teraz wiatr szumiał nam w uszach w miarę jak nabieraliśmy prędkości.

Windsurfing jest specjalnością klubu Flisvos. Od dobrych dwudziestu lat, windsurferzy z całej Europy przyjeżdżają poszaleć na naxońskiej lagunie. Tu dają się porwać wiatrom i falom. Wręcz wydaje się, że bezmyślnie oddają się na ich pastwę. Jednak nie. Windsurfing, jak każdy inny sport którego zakosztowałem, to prawdziwa sztuka.

Ludo jest już na wyspie od ponad dwóch tygodni i jako pracownik Flisvos cieszy się wieloma przywilejami. Między innymi może do woli używać sprzętu wodnego. Już pierwszego dnia zostałem zaproszony na lagunę. Wypożyczyłem deskę, żagiel i kapok. Jako członek rodziny Ludo dostałem 30% zniżkę.

Baza windsurfingowa Flisvos.

Po wyciągnięciu deski na plażę i dość szybkiej instalacji żagla - klik! - dostałem szybką i składną lekcję windsurfingu w teorii. Po pierwsze: wdrapać się na deskę, po drugie: utrzymać równowagę i wyciągnąć żagiel z wody, po trzecie: zrobić dwa kroczki do tyłu, zająć pozycję do surfowania, po czwarte: powoli otworzyć żagiel tak, żeby złapał wiatr.

Moje pierwsze próby samego utrzymania równowagi na desce kończyły się zawsze tak samo. Pluskiem. Plum! Pierwszego dnia wypiłem też hektolitry morskiej wody. Tfu! Było ciężko, ale też warunki na morzu nie sprzyjały nauce. Wiało jak cholera jasna, ze 45 węzłów. To się równa jakimś 80 km/h albo 9 stopniom w skali Beauforta. Kapelusze z głów urywało. Oczywiście to pogoda wyśmienita dla doświadczonych surferów. Co i rusz mijali mnie śmigiem w kierunku otwartego morza. Ich deski trzepotały na falach, a żagle wydymały się niczym chomicze policzki. Najprzedniejszy wiatr. Tylko ja nie potrafiłem z niego skorzystać. Walczyłem z żaglem jak z wiatrakiem. Walczyłem dzielnie i już wtedy uważałem się za (przyszłego?) księcia wiatru. Jeszcze poskromię te podmuchy, myślałem.

W ciągu pierwszej godziny udało mi się postawić maszt ze cztery, może pięć razy. W sumie przepłynąłem jakieś dziesięć, maksymalnie dwadzieścia metrów. Ale walka do upadłego opłacała się. Nawet te kilkanaście sekund, kiedy udało mi się ujarzmić żagiel i złapać w niego jakiś soczysty podmuch, wprawiało mnie w stan prawdziwej euforii. Co za upojenie. Zastrzyk adrenaliny był olbrzymi. Razem z wiatrem, powoli łapałem bakcyla na windsurfowanie...

Książę wiatru - dzień drugi.

Drugi dzień spędzony na desce był dużo bardziej owocny. Wiatr zelżał do 10-15 węzłów. W takich warunkach nie miałem żadnych problemów z utrzymaniem równowagi na desce i mogłem się skupić na ćwiczeniu zwrotów. Wychodziło mi to pokracznie i co któryś zwrot musiałem napić się dziennej dawki słonej wody. Zatoka zaroiła się windsurfowymi żółtodziobami takimi jak ja. Pływałem przez dobre trzy godziny i z każdą minutą czułem się pewniej. Po tym czasie stwierdziłem, że czas przestać, bo właśnie wydawałem moje ostatnie centy na windsurfingowy nałóg. Tak, tak, nałóg. Bardzo drogi nałóg, jeśli się żyje z wolontariackiego budżetu.

Po dwóch dniach na desce stało się dla mnie jasne, że motto klubu Flisvos ("be careful... Naxos is addictive" -- "uważaj... Naxos uzależnia") wcale nie jest tanim chwytem marketingowym. Wyspa Naxos uzależniała mnie z każdą kolejną spędzoną tam godziną...