sobota, 4 czerwca 2011

Na lotnisko.

Z siłowni do sklepu. W strugach deszczu. Truchcikiem. Ze sklepu już biegiem do domu. W domu prysznic i gotowanie na szybko makaronu. Na makaron sos ze świeżych pomidorów i makreli. Wszystko razem do pojemnika. Przy nim widelec i puszka wody sodowej. Gotowe do wzięcia. Na jedzenie nie ma czasu. Teraz szybko na górę. Pakowanie w toku. Na zwolnionym oddechu, ale ruchy jakoś takie nerwowe. Którą koszulę spakować? Rozważania na bok. Makaron paruje sobie spokojnie w pojemniku. Na zewnątrz cały czas pada rzęsisty deszcz. Co się zmieściło do torby to się zmieściło. Reszta zostaje. Idziemy! Dworzec autobusowy w Xylokastro. Autobusem do pociągu. Przemoczone buty. Cóż z tego jeśli jakoś tak ciepło. Fizycznie i metafizycznie. W dupsko i w duszę. Pociąg na lotnisko. W miarę punktualnie. Zwykle tak jest. Oddycham z ulgą. W przedziale wszystko schnie szybciej. Konsumowany łapczywie makaron przesiąka makrelą nozdrza podróżnych. Ale tylko moje jelita doświadczają jego stygnącego ciepła. Pycha. Woda sodowa. Potem bekanie. Pełnia szczęścia. Ruch. Tu-tu--tu-tu. Za oknem coraz ciemniej. Tu-tu--tu-tu. Już nie daleko. Jest późno. Jest w sam raz:

ateńskie lotnisko.