poniedziałek, 13 czerwca 2011

U sufich, czyli pierwsza noc w Stambule.

Po sennym poranku i leniwym popołudniu do Stambułu zapukał wieczór. Ten zaczął się od kawy po turecku. Tak, tak, to dokładnie ten sam specjał co kawa po grecku, tyle że parzona w Turcji. Po kawie udaliśmy się do meczetu sufich na semę. Gwoli wyjaśnienia, sufizm to zbiorcze określenie nurtów mistycznych w islamie. Sema natomiast jest rytuałem sufickich derwiszy z tureckiego zakonu Mevlevi. W trakcie semy ubrani na biało derwisze wirują, obracają się w transie wokół własnej osi. Robią to w rytm hipnotyzującej muzyki, odrzucając własne ego i próbując osiągnąć jedność ze wszechświatem. Jest to niesamowita forma aktywnej medytacji o której czytałem kiedyś na studiach.


WirujÄ…cy derwisz z tureckiego zakonu Mevlevi.

Nigdy jednak nie przypuszczałem, że będzie mi dane doświadczyć semę na własne oczy. Nawet przed przyjazdem do Stambułu nie miałem takiego zamiaru. A tu proszę. Przyjeżdżam tu i już pierwszego wieczora jestem zaproszony do meczetu na semę. Nie przedstawienie dla turystów, ale autentyczny rytuał!

W meczecie sufich było cholernie duszno. W pierwszym z pomieszczeń zostawiliśmy buty i dziewczyny. Tak trzeba. Kolejne dwa pokoje były pełne sufich siedzących na podłodze w białych czapeczkach. Wszyscy w ciszy konsumowali kolację. Ostatnie, największe pomieszczenie było wyłożone pięknymi dywanami. Na ścianach widniały inskrypcje w języku arabskim. W lewym rogu było coś na wzór ołtarza, przed którym klęczało kilku modlących się sufich. Usiedliśmy na podłodze.

Lubię meczety bardziej niż kościoły. Człowiek czuje się w nich jak w domu. Prawda, w tradycyjnym i konserwatywnym domu, w którym nie wszystko wszystkim wolno, ale zawsze w domu. W kościołach jest dużo zimniej - dosłownie i metaforycznie. W kościołach czuję strach, wstyd i upokorzenie. Ale ja tu miałem o semie.

Przed rozpoczęciem ceremonii pozwijano dywany. Wszyscy muzułmanie, w tym moich dwóch znajomych, przeszli do pokoju obok, oddzielonego od tego z ołtarzem szklaną ścianą. Tam już przygotowywali się muzycy. Ja musiałem zostać przy ołtarzu, razem z innymi turystami. Miało to taką zaletę, że zamiast mruczeć sufickie mruczanki i śpiewać sufickie piosenki mogłem w pełni delektować się wirującymi derwiszami. Muzułmanie siedzący razem z "orkiestrą" byli do derwiszy odwróceni plecami.

Kiedy pierwsi derwisze wstąpili powolnym krokiem do pomieszczenia z ołtarzem byłem podekscytowany. Czułem się jak w teatrze, choć wiedziałem że to wcale nie przedstawienie, tylko autentyczny rytuał tej grupy religijnej. Derwisze zrzucili czarne płaszcze i jeden po drugim zaczęli wirować. Na początku powolutku, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Po kilkunastu sekundach ramiona otworzyły się niczym kwiat kwitnący na wiosnę. Prawa dłoń pozostała otwarta, wskazując niebo. Lewa wskazywała ziemię. Wielu derwiszy miało zamknięte oczy. Wirowali coraz szybciej i szybciej. Hipnotyzujący widok. Ich sylwetki wciągały mnie i cały mój umysł w ten niesamowity, szalony korkociąg. A w tle muzyka i sufickie mruczenia... Byłem tam całym sobą i aż się sam chciałem pokręcić...