poniedziałek, 20 czerwca 2011

Powrót do Yunanistanu.

Głupol ze mnie, że kupiłem bilet w obie strony. Fakt, zaoszczędziłem trochę kasy, ale przez to utraciłem możliwość manewru. Plan powrotu do Grecji przez jedną z wysp na Morzu Egejskim - Chios bądź Lesvos - wziął w łeb, bo biuro przewoźnika Metro w Stambule nie chciało mi oddać pieniędzy. Byli niereformowalni. Nie chcieli nawet wymienić mi tegoż biletu na jakieś połączenie krajowe, na przykład do Izmiru lub Ayvaliku, skąd mógłbym popłynąć do Grecji. Trudno, sam jestem sobie winny. Sam sobie związałem ręce, sam sobie strzeliłem w stopę. Argh! No ale już, stało się, pluć sobie w brodę w nieskończoność nie będę. Zdecydowałem po prostu wrócić do Yunanistanu kilka wcześniej, tak żeby jeszcze zostawić trochę miejsca na jakąś wyspę w czasie moich "wakacji".

W biurze tureckiego przewoźnika Metro zarezerwowałem więc bilet na poniedziałek i w ten właśnie dzień pożegnałem się ze wspaniałością Stambułu. Prawdę mówiąc, nigdy nie jechałem autobusem o wyższym standardzie. Na pokładzie biega steward serwując zimne i gorące napoje, a także różnorakie przekąski. W cenie biletu, ma się rozumieć. Żeby nie było nudno, każdy pasażer ma swój osobisty komputerek pokładowy, dzięki któremu można oglądać telewizję, filmy oraz słuchać muzyki. Pierwsza autobusowa klasa. Co ja mówię! Klasa biznes.

Akına i Wynter pożegnałem w centrum Beşiktaşu, dzielnicy Stambułu, w której mieszkają. Stamtąd, a także ze wszystkich innych części miasta, przewoźnik Metro organizuje minibusy, które dowożą pasażerów na stambulski dworzec autobusowy. O tym dworcu można by napisać niejeden dobry kryminał. Jest to bowiem gigantyczny labirynt. Minibus kluczył po niezliczonych korytarzach i uliczkach dworca - to w podziemiach, to na powierzchni - zanim znalazł mój peron.

Powiedziano mi, że autobusy z Turcji do Aten nigdy nie są obłożone i zawsze można dostać bilet na ostatnią chwilę. Na dworcu byłem dobre pół godziny przed odjazdem, aby odebrać bilet, który przezornie zarezerwowałem. Okazało się, że autobus był prawie pełny, a moja rezerwacja.. no cóż, Turcy z biura Metro chyba nigdy jej nie zakodowali. Na szczęście były jeszcze miejsca i rzutem na taśmę, prawie jak sprinter, wpakowałem się spocony do klimatyzowanego wnętrza autobusu. Odetchnąłem. Oj, jak było przyjemnie.

Usiadłem. Autobus zapełniał się w mgnieniu oka, jednak miejsce obok mnie długo pozostawało wolne. Moja pierwsza myśl: pięknie! Może się tym razem wyśpię! Mając dwa siedzenia dla siebie, nawet taki chłop jak ja jest w stanie skutecznie zwinąć się w kłębek i jakoś przekimać te kilkanaście godzin podróży. Druga myśl, dużo silniejsza od pierwszej: a co jeśli przysiądzie się jakiś grubas? Już kiedyś tak podróżowałem autobusem. Siedziałem obok gościa, który zajmował ciut więcej niż swoje siedzenie. Nie było to komfortowe podróżowanie. Co zatem jeśli przysiądzie się grubas? Myśl powtarzała się w mojej głowie, rosła w siłę. Nie myśl o tym, nie myśl, cholera jasna!

Wybiła godzina odjazdu. Nikt nie przyszedł. Uff... Rozciągnąłem się i odetchnąłem z ulgą. Wtem, nie wiadomo skąd, do autobusu wszedł mój wyśniony grubas. Dokładnie taki, jakiego sobie wymyśliłem. Może nawet trochę większy. Z trudem przecisnął się pomiędzy siedzeniami szukając swojego miejsca. Ja już doskonale wiedziałem gdzie usiądzie. Sam sobie go wymyśliłem. Wskazał na miejsce obok mnie, to przy oknie. Ustąpiłem, ze słyszalnym westchnieniem. Usiadł. Bez przesady zajmował półtora siedzenia, a jego brzuchol sięgał oparcia fotela przed nim. Jakby tego było mało, śmierdział potem i kiełbasą, słuchał jakiejś masakrycznej techniawki na cały regulator swojego iphone'a. Ech. Nie dane mi było zaznać intymności tej nocy. Dżisas, ale sobie wykreowałem rzeczywistość! Niesamowite jak szybko myśli są w stanie zmaterializować się. Uśmiechnąłem się. Sytuacja ta przypomniała mi bowiem o prostym mechanizmie funkcjonowania wszechświata: chcesz i masz.

Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że mój wielgachny kompan podróży jechał tylko do Xanthi, miasta w połowie drogi pomiędzy Stambułem a Atenami. Przez kilka dobrych godzin musiałem znosić towarzystwo wielorybiego cielska i robiłem to bez fochów, nawet, powiedziałbym, z uśmiechem na twarzy. Cóż innego mogłem zrobić w takiej beznadziejnej sytuacji?

Oglądałem trochę tureckiej telewizji, słuchałem muzyki, medytowałem. Byle do Xanthi. Na granicy tureccy celnicy wybrali mnie na przeszukiwanie bagażu. Interesujące, bo żaden z Turków nie został "losowo" wywołany do kontroli. Po greckiej stronie było dokładnie odwrotnie - Grecy przeszukali tylko Turków, tak jakby narodowość miała się w jakikolwiek sposób do dobrych lub złych intencji. Cóż, tak to już jest na granicach. Czasem jednak o tym zapominam - ja, rozpieszczony przez Schengen. Z drugiej jednak strony, fajnie zbierać pieczątki w paszporcie.

Ostatni sklep wolnocłowy przed Schengen.

Po przekroczeniu granicy wszystko poszło gładziutko. Najpierw tak wyczekiwane przeze mnie Xanthi i wysiadka mojego wielorybiego przyjaciela. Potem pamiętam jeszcze przystanek w Salonikach. Resztę podróży przespałem. W końcu miałem obydwa siedziska dla siebie.