sobota, 25 czerwca 2011

Rowery dwa.

Kolejny dzień na Nacos obfitował w następną porcję przygód i adrenaliny. Ludo zagadał do szefa wypożyczalni rowerów górskich (która nota bene także należy do klubu Flisvos) i załatwił dwie walczące maszyny. Za friko, ma się rozumieć. Albo za jeden uśmiech. Na konto Ludo. Jak się na takie szaleństwa nie ma kasy, to warto mieć przynajmniej znajomości.

Tym razem Ludo był równie zielony co ja - jeszcze nie miał okazji zapuścić się w głąb wyspy. Ekscytacja sięgała zenitu, gdy raniutko, skoro świt, dostaliśmy po dwa koła każdy. Do tego jeszcze kask, bidon i zestaw naprawczy. Anton, szef wypożyczalni, rozłożył przed nami mapę wyspy i pokazał nam trasę. OK. Pasy zapięte? Jedziemy!

Wspinaczka.

Już po kilkuset metrach za miasteczkiem zaczęła się wspinaczka. Mieliśmy sporo świeżej energii, więc dla nas to był żaden problem. Jechaliśmy mocno, przed siebie. Tak mocno, że dość szybko ominęliśmy zjazd, który polecił nam Anton. Trudno! Poznamy inną część wyspy, powiedzieliśmy sobie i przybiliśmy sobie piątki.

Przez pierwszą część wyprawy pedałowaliśmy asfaltowymi drogami, głównie pod górę. Po drodze minęliśmy kilka odkrywkowych kopalni marmuru i niewiele dusz. Ludzie na Naxos do przemieszczania używają głównie jednośladów - skuterów lub motorów, a wśród turystów najpopularniejsze są quady. Większość z tych którzy nas mijali trąbili dopingując naszą walkę ze wzgórzami wyspy.

Kopalnia marmuru.

Kiedy przejeżdżaliśmy przez górskie osady, ludzie pozdrawiali nas serdecznie: "ja sas!" Tak jak na polskich szlakach tak i tu góruje serdeczność i otwartość. Kompletnie inna Grecja od tej której zaznałem w Atenach czy Tessalonikach. W Melanes, Kourounochori, Kinidaros i Moni nie ma strajków, szumu, kurzu, smogu, stresu, śmieci. Nie ma tam też Albańczyków i Afrykanów próbujących wcisnąć ci podróbę torby Prada na każdym rogu. Jest spokojnie, sielankowo, naturalnie. Dokładnie tak jak lubię.

Ludo i kościół w Kourounochori.

Z Moni było już z górki. Cały czas jechaliśmy asfaltem, ale byliśmy już znudzeni równościami naszej trasy. Mieliśmy do dyspozycji świetny sprzęt i cały czas sporo energii do zużycia. Zastosowaliśmy francuską metodę "azymut zero", żeby dodać trochę sobie urozmaicić życie na siodełkach. "Azymut zero" polega na jechaniu prosto do celu, bez żadnych zbędnych zakrętów, objazdów itd. Ze wzgórza widzieliśmy morze. Pojechaliśmy więc prosto, jak z bicza strzelił, aż się zakurzyło. I nie przestaliśmy pedałować dopóty dopóki fale nie były dosłownie na wyciągnięcie ręki.

Drużyna Azymut Zero na szlaku.