wtorek, 28 czerwca 2011

5 godzin: Fira, Santorini.

Tak więc zupełnie niespodziewanie znalazłem się na wyspie Santorini. Oszołomiony i rozkołysany zszedłem z pokładu "Aleksandra" na brzeg. Miałem 5 godzin zanim dziewczyny zbiorą wszystkich przylatujących skandynawskich turystów, żądnych pełnego słońca. 5 godzin na Santorini.

Z portu złapałem stopa do Firy, głównego miasteczka na wyspie. Kierowcą był właściciel jednego z santorińskich hoteli. Podwiózł mnie do samego centrum i polecił jak spędzić mój limitowany czas na wyspie:
- Koniecznie przejdź się Kalderą.

Kaldera - wielkie, przeważnie koliste zagłębienie w szczytowej części wulkanu, w którym znajduje się nowy stożek z kraterem. Kaldery powstają wskutek gwałtownej eksplozji, niszczącej górną część stożka wulkanicznego albo wskutek osiadania spowodowanego zapadaniem się stropu komory pomagmowej wraz z środkową częścią stożka wulkanicznego. Jedną z największych na świecie (o średnicy 10 km) jest kaldera na Santorini w Grecji. [wikipedia]

Fragment Kaldery w Firze.

No tak, Santorini to przecież zapadnięty wulkan! Kalderą koniecznie się przeszedłem. Miasteczko na skraju kaldery robiło wrażenie, choć było cholernie tłoczno i duszno. Niedaleko wyspy dokowały dwa olbrzymie statki pasażerskie, z których cała "podróżująca" gawiedź sznupała pewnie po kalderze razem ze mną. Miałem wrażenie, że chodziliśmy krok w krok, ale jednak w końcu udało mi się urwać. Tak daleko jak ja zaszło niewielu niedzielnych podróżników. Pewnie trochę dlatego że było pod górę, trochę dlatego że w tej części Kaldery nie było kawiarni i sklepów, a trochę dlatego że tam wysoko nie było tak stadnie.

Idź tam! Ja poszedłem w prawo.

Warto było jednak się trochę wysilić i wybić ponad kopuły cerkwi i ponad turystyczne tłumy. To naprawdę satysfakcjonujące uczucie widzieć coś czego nie widzi i nie zobaczy większość ludzi w promieniu niecałych pięciu kilometrów ode mnie. Kilkanaście minut więcej dreptania, a widoki nieprzeciętne. Im wyżej na Kalderze tym lepiej.

Kaldera, trochę ponad turystami.

Po kilku godzinach łażenia bez celu i wypstrykaniu kilkudziesięciu zdjęć zmęczyłem się trochę. Zszedłem do centrum i wmieszałem się w tłum. Zjadłem gyros i usiadłem na ławce żeby trochę poczytać. Już mi się łazić nie chciało, a moje pięć godzin powoli dobiegało końca. Złapałem autobus do portu, gdzie odnalazłem dziewczyny z "Apolla". Dostałem od nich darmowy bilet i zameldowałem się na promie jak Mr. Svedrup.

I jeszcze raz ta Kaldera, tym razem panoramicznie.

Przyznaję, że z ulgą wróciłem na Naxos. Doświadczenia z Santorini nie dorosły bowiem tym z Naxos nawet do pięt.