sobota, 5 marca 2011

Kreteńska wyprawa. Część pierwsza: Iraklion+Knossos.

Na Kretę dotarłem promem rejsowych linii ANEK bez żadnych większych przygód. Całą noc przespałem na pokładzie zawinięty w śpiwór. Wdychałem smród skarpet żołnierzy i cyganów. Ani jedni ani drudzy nie omieszkali na noc zdjąć swoich ciężkich buciorów. Cóż, tym ludziom też należy się odpoczynek.

Prom KRITI II.

Do irakliońskiego portu przyjechała po mnie motorynką couchsurferka o imieniu Carolina. Zanim się obejrzałem mknęliśmy przez ulice budzącego się do życia miasta. Tuż po orzeźwiającej podróży bez kasków i bez trzymanki, dostałem na śniadanie kawę i grecki jogurt obwicie doprawiony miodem. Tak zaczął się mój pierwszy dzień na Krecie.

Zaraz po śniadaniu pożyczyłem od Caroliny rower górski i wybyłem zobaczyć ruiny pałacu Knossos, najbardziej znamiennej pozostałości po kulturze minojskiej. Minojczycy urzędowali na Krecie jakieś cztery tysiące lat temu i to oni oszlifowali fenicki system zapisywania głosek do formy przypominającej już współczesny alfabet. O Knossos można też usłyszeć dzięki mitologicznej postaci Minotaura, człowieka z głową byka, którego rzekomo zamkniętego i więziono w podziemnym labiryncie pałacu. Minotaura w końcu uciupał śmiałek z Aten imieniem Tezeusz. Nie zrobił jednak tego bez kobiecej pomocy. Piękna Ariadna przędąc nić pomogła w nawigacji labiryntu. Przeciwko takiemu tandemowi Minotaur był bez szans. Na jej cześć współcześni Kreteńczycy (ależ mnie ręka świerzbi żeby napisać "Kretyni") nazwali sieć supermarketów. Ich motto powinno brzmieć: "nasz klient zawsze dociera do produktu docelowego".

Supermarket ARIADNY.

Zrekonstruktowane części pałacu w Knossos zrobiły na mnie niewiększe wrażenie niż inne dotychczas odwiedzone pozostałości świata antycznego. Za każdym razem odwiedzając te miejsca przeżywam coś na wzór rozczarowania i mówię sobie: "wystarczy już tych obalonych kolumn i porozrzucanych kamieni". Ale cholera, ciągle wracam, kiedy tylko nadarza się okazja. Ciągnie mnie żeby zobaczyć na własne oczy to o co kiedyś było tylko ilustracją w podręczniku od historii.

Pałac w Knossos.

Kiedy już zbrzydł mi pałac w Knossos wyruszyłem na poszukiwanie klasztoru, który prowadzi Pateras Methodios, przyjaciel przyjaciela z Xylokastro (znowu te koneksje!). Niestety nie znalazłem jego włości. Miejscowi nie byli w stanie naprowadzić mnie na właściwy trop. Szkoda, choć dzięki temu zwiedziłem dwa zupełnie losowe kościoły i trzy kapliczki, które miały tego samego patrona co klasztor Paterasa Methodiosa.

Wenecki lew na murze miasta.

Po południu zaczął się festiwal jedzenia i picia, który trwał aż do momentu, kiedy złożyłem głowę do poduszki. Najpierw tradycyjna pita z gyrosem i dużą ilością kremowego sosu tzatziki. Już po picie nie mogłem się ruszyć. Spacer wzdłuż weneckich murów otaczających Iraklion dobrze mi jednak zrobił. Zachęcony morską bryzą zdecydowałem się kontynuować przechadzkę. Pomaszerowałem wzdłuż falochronu, aż do samego końca, gdzie betonowa konstrukcja zawadiacko wbija się w morze. Gdy tak stałem na szczycie falochronu poczułem nieokreśloną wolność. Rozłożyłem szeroko ręce, zakmnąłem oczy. Przepiękne uczucie!

Iraklioński port.

Po spacerze konieczna była kawa, a po kawie drzemka. Po drzemce kolejna kawa, a zaraz potem mus było coś zjeść. Poszliśmy więc razem z przyjaciółmi Caroliny do typowej kreteńskiej (znowu mnie świerzbi) tawerny na mezedes. Mezedes to grecka wersja tapas, czyli przekąsek dzielonych pomiędzy biesiadujących. Na stole królowały sery, szynki, kiełbasy, sałatka grecka, humus zrobiony z fasoli fava, ciemny chleb maczany w oliwie z oliwek. Pycha! Wszystko zapijane lokalnym białym winem, a po posiłku raki (ouzo bez anyżu). Objadłem się i opiłem po czubki uszu, co na Krecie wcale nie jest grzechem, a wręcz obowiązkiem. Na koniec doświadczyłem też kreteńskiej (czemu oni nie nazywają siebie ciągle Minojczykami? Ręka by mnie przestała świerzbieć żeby coś przekręcać i robić z tych wspaniałych ludzi kretynów) gościnności, gdyż kategorycznie zabroniono mi płacić.