czwartek, 10 marca 2011

Kreteńska wyprawa. Część szósta: Oczekiwanie.

Kolejny dzień na Krecie upłynął pod wielkim znakiem zapytania - popłynę wieczorem czy nie popłynę? Obudziłem się wcześnie, żeby rozstrzygnąć tę kwestię skoro świt i mieć odrobinę pewności co do kształtu nadchodzącego dnia. Pogoda za oknem nie napawała optymizmem. Wicher wcale nie zalżał, a fale ciągle rozbijały się z takim samym impetem o falochrony i skaliste brzegi wyspy. Zgodnie z grecką prognozą pogody, siła wiatru na morzu utrzymywała się na poziomie 7-8 stopni w skali Beauforta. Padał rzęsisty deszcz. Ba, co więcej, przez dobre kilkanaście minut padał też i śnieg. Tak, tutaj w kreteńskim Iraklionie! Cóż za anomalia! To tak jakby pojechać zimą na norweski Svalbard i spotkać się tam z trzydziestostopniowym upałem.

Tak czy inaczej, zadzwoniłem do biura zapytać o promy. O 8.00 nie byli mi wstanie udzielić precyzyjnej informacji dotyczącej wieczornej żeglugi. Kazano mi zadzwonić o 13.00. Przezornie zadzwoniłem w okolicach godziny 11.00. To samo. O 13.00 jeszcze raz zostałem odesłany z kwitkiem. Po obiedzie osobiście udałem się do tego biura tłumacząc grzecznie, że mam dość już tego kreteńskiego bieguna i że chcę z powrotem na stały ląd.

- Jutro popłyniemy na pewno - powiedziała mi agentka SuperFast Ferries.
- Aha - odparłem, nie do końca przekonany na ile pewne było jej "na pewno". - Poproszę zatem bilet na jutro.

Panepistimo Kritis - Uniwersytet Kreteński w Iraklionie.

Pomiędzy staraniami uzyskania informacji o promach, wyciskałem z mojej sytuacji same najsłodsze soki. Angeliki, kolejna couchsurferka, która ugościła mnie na Krecie, zabrała mnie na Uniwersytet Kreteński. Mieści się on w obskórnym budynku, poza miastem, niedaleko pałacu w Knossos. Gdy Angeliki była na wykładach z matematyki stosowanej, ja rozglądnąłem się trochę. Pogadałem z kwiatem greckiej inteligencji w kawiarnii, wykorzystałem zasoby pracowni komputerowej i zjadłem pyszny i zdrowy obiad w studenckiej stołówce za jedyne 2,20. Najbardziej uderzyło mnie jednak że studenci i profesorowie palą papierosy gdzie się tylko da - na korytarzach, w salach wykładowych, nawet na stołówce. Uderzyło mnie to dużo bardziej niż wszechobecny grzyb na ścianach... Jednak ani papierosowy dym, ani zgrzybły grzyb nie był w stanie zakłócić stanu błogości w jakim się znalazłem. W tamtym czasie byłem po prostu wielce zadowolony z życia! Po krótkim, poobiednim odpoczynku poszedłem na spacer do portu, wysłałem pocztówki, kupiłem sobie suszone figi i migdały na deser. Małe rzeczy a cieszą...

Obiad w studenckiej stołówce za 2,20€.