niedziela, 6 marca 2011

Kreteńska wyprawa. Część druga: Iera Moni Ayias Irinis Khrysovalandou.

Plan był prosty. Wstać rano, wziąć gorący prysznic, zjeść dobre śniadanie i autostopem udać się na zachód, najchętniej od razu do Chanii. Do godziny jedenastej nic poza wstaniem nie udało mi się zrealizować i to wcale nie dlatego że byłem leniwy. W mieszkaniu Caroliny z niewiadomych przyczyn odcięto wodę, więc już o świcie pożegnałem się z myślą o prysznicu. Lodówka świeciła pustkami, więc śniadanie też musiałem odłożyć na później. Zamiast wymarzonego omleta "zjadłem" dwa kubki kawy i szklankę wody. Nawet autostopowanie nie zadziałało jak powinno, mimo ze kciukowałem w bardzo dobrym, wydawałoby się, miejscu, tuż przy wjeździe na autostradę. Dwie godziny i nic. Nikt się nie zatrzymał. Jakby tego było mało zaczynało kropić. Wtedy poddałem się. Zrezygnowany zdecydowałem że pojadę jednak autobusem. Podreptałem wolno w kierunku centrum Iraklionu. Wtem po mojej prawej stronie wyłoniła się cerkiew.
- Nie może być! - pomyślałem. - Jeśli to klasztor Paterasa Methodiosa...

Nie był to klasztor którego namiętnie od wczoraj poszukiwałem. Jednak wreszcie wpadłem na jego trop! Kościelna powiedziała mi że Iera Moni Ayias Irinis Khrysovalandou, gdzie urzędował Pateras Methodios nie był daleko. Wskazała mi z grubsza kierunek, który z grubsza nakreśliła na planie miasta. Poszedłem tedy w tamtą stronę, z wielką nadzieją na spotkanie z owym Paterasem Methodiosem.

Co chwila upewniałem się po grecku czy jestem na dobrej drodze. Przypominało to trochę szczeniacką zabawę w "ciepło-zimno". Im bardziej zbliżałem się do klasztoru, tym ludzie bardziej żywiołowo odpowiadali na moje pytania i pewniej wskazywali kierunek w którym powinienem się dalej udać.

W końcu znalazłem go! Był schowany wśród szarych, brzydkich budynków, w szarej, brzydkiej dzielnicy Iraklionu. Sam klasztor też nie wyróżniał się. Wybudowany niecałą dekadę temu, nie mógł się równać z tym który odwiedziłem na xylokastrońskiej Górze Klasztornej, albo z tymi zawieszonymi na skałach po drodze do Kalavryty.


Iera Moni Ayias Irinis Khrysovalandou.

Jednak bardzo szybko okazało się, że to niezwykłe miejsce. Klasztorem Iera Moni Ayias Irinis Khrysovalandou jest bowiem Pateras Methodias i jego świta, a nie cegły z których zbudował swoją świątynię. Zagadnałem o niego dwie kobiety sprzątające kapliczkę. Jedna z nich mówiła po angielsku, więc nie musiałem udawać Greka i gimnastykować się ichnim językiem.

Kobieta zaprowadziła mnie przed oblicze Methodiosa. Czekałem na niego jakieś 20 minut. Najpierw go uslyszałem. Methodios krzyczał coś po grecku. Zajęło mi dobrą chwilę, aby się zoorientować skąd dobiega ów głos. Wybiegłem na krużganek klasztoru. Pateras Methodios, wychylony za balustradę tarasu, dostrzegł mnie, pozdrowił i zapytał kim jestem. Widać było tylko jego wielką głowę, przykrytą czarnym kapelusikiem, charakterystycznym dla prawosławnych duchownych. Był dokładnie taki jakim go sobie wyobrażałem - siwy, brodaty, pucułowaty i szeroko uśmiechnięty. Z dołu wyglądał niczym cherubinek, a ja w istocie nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że oto rozmawiam z nie byle aniołem.

Zasoby mojej greki dość szybko się wyczerpały i musiałem przejść na linguę franca współczesnego świata, czyli na angielski. Dla Paterasa Methodiosa nie stanowiło to żadnego problemu. Przedstawiłem się raz jeszcze, tym razem bez zająknięcia, i powiedziałem kto mnie przysłał. Methodios rozpromienił się jeszcze bardziej. Nic nie zbliża ludzi tak bardzo i tak szybko jak wspólni znajomi i przyjaciele.

- Przyjdź jutro na obiad - zaproponowal Pateras Methodios. - Teraz jestem odrobinę zajęty!
- Niestety jutro nie mogę - odparłem. - Jeszcze dziś jade na zachód Krety, do Chanii. Nie moglibyśmy jednak usiąść na chwilę i porozmawiać przy kawie, jak na Grecję przystało?

Methodios zakrzątał się na górze. Jego głowa zniknęła nagle zza balustrady. Po chwili znów się pojawiła.
- Zgoda. Daj mi piętnaście minut.

Na dole był w niecałe dziesięć. Zaprowadził mnie do samochodu.
- Jedziemy! - powiedział dźwięcznym, wesołym głosem.

Wsiadłem do środka. Po kreteńsku (teraz to chyba mógłbym też napisac, że po kretyńsku) nie zapiąłem pasów. Methodios ruszył z kopyta, aż się zakurzyło. Prowadził prosto do tawerny. Tam został przywitany jak król. Kelnerzy z szacunkiem ucałowali jego prawicę i obydwa policzki. Methodias pogrążył się na chwilę w rozmowie z nimi, w przeciągużył zamówić mi trzy rodzaje souvlaków(greckie szaszlyki), dwa kotlety, do tego jeszcze frytki, sałatkę i chleb z oliwą i octem. Dla siebie nie zamówił zbyt wiele. Tylko małą salatkę i frytki, bo przecież post się zbliża i już w tym przedpostnym czasie w klasztorze mięsa jeść nie wolno. Oczywiście do jedzenia podano wino i raki (to jeszcze jest dozwolone).

Gadaliśmy o wszystkim, siedząc i biesiadując w tej samej tawernie przez prawie dwie godziny. Ja sie objadłem, opiłem i nabawiłem dobrego towarzystwa Paterasa Methodiosa. Wszystko na koszt klasztoru. Zaplacić, tak jak poprzedniego dnia, kategorycznie mi zabroniono.

Po tym wystawnym obiedzie Pateras Methodios odwiózł mnie w okolice irakliońskiego dworca autobusowego. Pożegnaliśmy się jakbyśmy znali się od lat. Czasami fajnie jest jak plany nie idą w z góry wyznaczonym kierunku.


Pateras Methodios i ja w tawernie.