piątek, 11 marca 2011

Kreteńska wyprawa. Część siódma: Pożegnanie z Kretą.

Pożegnanie z Kretą nie było bolesne. Po prostu wskoczyłem na prom i odpłynął nie roniąc żadnej łzy. Szczerze powiedziawszy, to nawet cieszyłem się, że w końcu mogę uwolnić od wyspy, która stała się moim tymczasowym aresztem, w dodatku bez ogrzewania. Rzeczywiście, w przeciągu ostatnich kilku dni na Krecie było zimno jak na biegunie. Na termometrach słupki rtęci wskazywały kilka stopni Celsjusza, ale jestem przekonany, że temperatura odczuwalna była znacznie niższa. Od morza nieprzerwanie dął lodowaty, porywisty wiatr. Wilgotność powietrza sięgała 70%. Do tego jeszcze kreteńskie domy i mieszkania nie są porządnie ocieplane, szyby są pojedyncze, a kaloryferów jak na lekarstwo. Miałem dość takiej Krety, więc pożegnanie rzeczywiście nie było bolesne.

Pomnik jakiegoś kolesia w centrum Iraklionu.

Mimo wszystko wyspa urzekła mnie. Przez tydzień który tam spędziłem zdążyłem zobaczyć jedynie trzy największe miasta wyspy - Iraklion, Chanię i Rethymno. Jednak zobaczyć północne wybrzeże wyspy to tak jak zjeść na obiad jedynie przystawkę, powiedzieli mi przyjaciele Kreteńczycy. Na południu znaleźć można dzikie, piaszczyste plaże, które nie zdziczały jeszcze turystycznym tłumem. Część centralna oferuje wspaniałe możliwości do pieszych wędrówek. W szczególności polecano mi wąwóz Samaria, najdłuższy suchy wąwóz Europy (około 18km). Jest zatem do czego wracać.

Widok na góry pokryte czapami świeżutkiego śniegu.

Jest też do kogo, bowiem poznałem na Krecie wielu wspaniałych ludzi. Tubylców i przyjezdnych, choć w większości obracałem się w greckim towarzystwie. Nawet mógłbym rzecz, że zaprzyjaźniłem się z kilkoma. W dobie facebooka i couchsurfingu nie trudno będzie tych ludzi odnaleźć i namówić na przykład na wędrówkę samaryjskim wąwozem albo na kite surfing albo na jeszcze coś innego, równie szalonego. Póki co żegnam się z Kretą. Jednak nie na zawsze!

Prom pasażerski Superfast XII.