piątek, 14 stycznia 2011

Pierwszy dzień w Grecji.

Do Aten przyleciałem z cesarskiego Wiednia greckimi liniami Olympic Air. Podróż przespałem, z małą przerwą na lunch i kawę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zbudziłem się tuż przed lądowaniem, a za owalnymi okienkami samolotu padał. Tak, tak: deszcz. W dodatku przypominało to bardziej ulewę niż mżawkę! Oszukano mnie! Gdzie greckie słońce i świeże figowce w hali przylotów!?

Odebrałem bagaż i odszukałem Simona, szwedzkiego wolontariusza, który później okazał się też być moim współlokatorem. Razem mieliśmy dostać się z ateńskiego lotniska do miasteczka zwanego Xylokastro. Autobusem X93 do głównego dworca autobusowego Kifissos, a potem dalej do Koryntii. Nie było to zbyt skomplikowane zadanie. Szybko znaleźliśmy budkę, w której zakupiliśmy bilety i ustawiliśmy się w kolejce (ekhm, bardziej trzeba by rzec: hordzie) na przystanku autobusowym. Czekaliśmy. Pierwszy planowy autobus nie przyjechał. Drugi też nie. Po trzecim ani widu, ani słychu. Zasięgnęliśmy języka i okazało się, że greccy przewoźnicy wszelkiej maści, od komunikacji autobusowej aż po kolej i metro strajkowali. Oddetchnąłem z ulgą. Przynajmniej to zgadzało się z wiadomościami, które dochodzą do nas z Grecji. Sam strajk był oczywiście wiadomością nienajlepszą, ale fakt że miał trwać tylko do 16.30 poprawił nam humory i przywrócił nadzieję, że uda się dotrzeć na miejsce jeszcze tego samego dnia.

Rzeczywiście, autobus o 16.30 przyjechał i wtedy zaczęła się walka o miejsca. Szczęśliwie wszyscy ci którzy nie skorzystali do tamtej pory z usług ateńskich taksówkarzy (którzy, jak mniemam, częstymi strajkami są wniebowzięci) zmieścili się w autobusie lini X93. Przez bitą godzinę czułem się jak sardynka w puszce - stłamszony gdzieś pomiędzy ludźmi, walizkami, torbami i plecakami. Mimo deszczowej aury było ciepło, prawie 15 stopni Celcjusza. Bardzo szybko w autobusie zrobiło się duszno, co wiązało się z coraz gorszym odorem pocących się ciał i nieświeżych oddechów. Na taki rozwój sytuacji odpowiedziała pewna dzielna Greczynka, która siedziała nie daleko nas. Wyciągnęła z torebki dezodorant Nivea i rozpyliła znajomą woń z dodatkiem antyperspirantu w swojej najbliższej okolicy. Cóż, można i tak.

Z lotniska na dworzec jechaliśmy ponad godzinę. Potem trzeba było znaleźć właściwe okienko, żeby kupić bilet na dalszą podróż. Grecki alfabet wcale nam nie sprzyjał. Ichniejsze znaki, niby znajome z lekcji matematyki, fizyki czy historii, jakoś nie chciały się złożyć w czytelną całość. Dopiero po kilku minutach udało nam się zlokalizować: Ξυλόκαστρο! Tamże pojechaliśmy...

Dwie godziny później byliśmy już na miejscu, tuż nad Zatoką Koryncką. Jeden z koordynatorów organizacji goszczącej Orfeas odebrał nas z przystanku autobusowego i zawiózł do domu EVS Orfeas 1. Poznaliśmy pozostałych wolontariuszy - zbyt dużo imion, projektów i osobistych historii, żeby zapamiętać w jeden wieczór - i zjedliśmy koalację. Potem pozostało już tylko przyłożyć głowę do poduszki i zasnąć przy otwartym na oścież oknie w środku stycznia...