Na dworcu kolejowym rozkład jazdy informował z przekonaniem, że kolejny pociąg do Kalampaki odjeżdżał o 15:31. Świetnie! Mieliśmy dobrą godzinę na Trikalę. Akurat na zaspokojenie wyżej wymienionych priorytetów.
Z dworca do centrum było jakieś dwadzieścia pięć minut na piechotę. Nieblisko, ale dla Greków to dystans nie do pokonania bez pomocy samochodu, taksówki, autobusu, skutera lub chodziażby roweru.
Trikala okazała się zupełnie inna od innych greckich miast jakich wcześniej doświadczyłem. Inaczej się oddychało niż w Atenach, gdzie powietrze jest zanieczyszczone i śmierdzące czy na Peloponezie, gdzie jest wilgotno i wietrznie. Atmosfera miasteczka również wywierała pozytywne wrażenie. Było spokojniej, bardziej swojsko i co najważniejsze zielono. To stanowiło największy kontrast do betonowej Grecji jaką widzę na co dzień. W Trikali rosną drzewa i krzewy. Place są upstrzone klombami. Niedaleko centrum są parki, lasy, dokoła piętrzą się zielone stoki tesalskich gór.
Godzina spędzona w miasteczku w zupełności wystarczyła. W ciągu tego czasu weszliśmy na szczyt wieży zegarowej, zjedliśmy po trzy pomarańcze i odpoczęliśmy na tyle że byliśmy zwarci a gotowi do dalszej drogi. Na dworcu byliśmy o 15:20, na wszelki wypadek, tak jakby greckiemu pociągowi przyjechało się odrobinę wcześniej. Bo to się zdarza. Jednak szybko okazało się, że żaden pociąg do Kalampaki tego dnia już nie odjeżdża.
- Przyjdźcie jutro rano - powiedział nam zawiadowca.
Cóż, Grecja. Zaczęliśmy kombinować, kluczyć po Trikali, szukać rozwiązania. Każdy zapytany przez nas przechodzień udzielał innej porady. Niektórzy wysyłali nas taksówką za miasto na główny dworzec autobusowy. Inni sugerowali zatrzymanie się w hotelu w Trikali i wyruszenie na Meteory skoro świt dnia następnego. Byli i tacy, którzy bezradnie rozkładali ręce i w ogóle nie chcieli nam radzić. W końcu po godzinie rozważania różnych opcji wpadliśmy na autobus do Kalampaki. Bez wahania wskoczyliśmy na pokład. Meteory były niecałe pół godziny drogi od nas...