Przez ostatni miesiąc w Grecji czułem się jak na wczasach. Mój projekt praktycznie skończył się w połowie czerwca. Dzieci miały wakacje to i kluby dla których pracowałem zawiesiły treningi na ten czas. Szkoda, że organizacja goszcząca nie uwzględniła tego w kontrakcie. Chociaż z drugiej strony wcale się nie nudziłem. Sprawiłem, że czerwiec był nie-sa-mo-wi-ty. Najpierw seminarium mid-term w Atenach, potem wyprawa do magicznego Stambułu i przygody na Naxos. Jak już dobiłem z powrotem do Xylo po tych szalonych wojażach, zostały mi tylko niecałe dwa tygodnie. Niedużo. ale też zbyt dużo na głowie. Chodziłem sobie na plażę, jadłem dobre greckie jedzenie, piłem wino i w ogóle świetnie się bawiłem. Jak to na wczasach.
Niestety, prędzej czy później każdy taki błogostan dobiega końca. Czas śmignął jak z bicza strzelił. Przyszły ostatnie dni i ostatnie chwile w Xylokastro. Czas pożegnań. Zaczęło się już w piątek. Urządziłem wtedy imprezę pożegnalną z motywem przewodnim: "bezguście". Chodziło o to żeby ubrać się jak najbrzydziej. Ja chodziłem w wymiętej podkoszulce, podciągniętych do pępka spodenkach i kapeluszu w leopardzie łatki. Do tego dałem się dziewczynom "wytatuować" markerem na powierzchni całej odkrytej skóry. Było śmiesznie. Upiliśmy się i bawiliśmy do białego rana. Jak się żegnać to z rozmachem i bez skrupułów.
Sobotę spędziłem w Nafplio na byczym kacu, odsypiając piątkową noc kiedy się tylko dało. W niedzielę byliśmy na wschodnim wybrzeżu Attyki (Maraton, Nea Makri i Rafina). Ten wypad opisałem dosyć szczegółowo wcześniej, więc nie będę się już tu nad nim rozwodził. Skupię się na Xylokastro.
W poniedziałek poszedłem na ostatnią siłkę. Podźwigałem sobie. Z wielkim sentymentem. Ile ja się tam napociłem, nabiegałem, nadźwigałem... Cholera, spędziłem tam sporo mojego czasu. Świetnie się przy tym bawiłem oczywiście, i to nie tylko sportowo, ale też towarzysko. Na siłowni poznałem i zaprzyjaźniłem się z wieloma tubylcami - anielskim Aggelosem (tym co sponsorował moje urodziny), synem marnotrawnym Kostasem (wrócił po wieloletniej emigracji ze Stanów), właścicielem i senseiem karate Dimitrisem, a także etatowymi pracownikami Jorgosem, Alkisem, Nikosem i Vasiliki. Od samego początku największą sztamę trzymałem z Jorgosem. On też mnie z miejsca polubił i to tylko dlatego, że jestem z Polski. Tak się bowiem złożyło, że ulubione zespoły Jorgosa - Vader i Behemoth - są rodem z naszego kraju. Ten, można by rzec mało istotny, fakt stał się trzonem naszej półrocznej przyjaźni. No przez ten czas zżyłem się z gościem i tyle. Dlatego pożegnać się z Jorgosem było najtrudniej. Na odchodne dałem mu moją koszulkę reprezentacji Polski i zaprosiłem na odwiedziny. Potem wymieniliśmy numery telefonów, ucałowaliśmy się (tak jak to robią wylewni greccy mężczyźni) i pożegnaliśmy się. Prawdopodobnie na zawsze.
Po poniedziałku, jak to zwykle bywa, przyszedł wtorek. W tym tygodniu wtorek okazał się jednak gorszy od poniedziałku, gdyż niebezpiecznie przybliżył mnie do odjazdu. To przecież był mój ostatni dzień w Xylokastro! Co robić? Pójść na plażę! Popływać w morzu! A jak już się nie da wytrzymać na zewnątrz (48 stopni robi swoje...) to pozałatwiać różne biurokratyczne sprawy, które trzeba było załatwić.
Popołudniu poszliśmy jeszcze na zakupy wybierać wino i oliwę z oliwek. Z winem nie było problemu - wiedziałem co dobre. Natomiast przy oliwie miałem problem. Nigdy wcześniej nie zauważyłem ile różnych rodzajów oliw istnieje na półkach Marinopoulosa. Na początku myślałem, że niektóre są z pierwszego tłoczenia, a inne nie. Zadzwoniłem na konsultacje do Stratosa. Okazało się że wszystkie oliwy dostępne w Grecji są z pierwszego tłoczenia (!). Różnice polegały jedynie na oliwkach z których oliwa została wytłoczona. Z profesorską precyzją i wielką cierpliwością, Stratos objaśniał mi czego się spodziewać po konkretnych oliwach. Generalnie jest tak, że oliwa wyprodukowana z oliwek uprawianych w górach lub na wzgórzach jest bardziej cierpka niż ta wyprodukowana z oliwek z równin lub nizin. My ryzyka podjąć nie chcieliśmy i zakupiliśmy pięciolitrowy baniaczek z z oliwkowej mieszanki. Miejmy nadzieję, że wystarczy co najmniej na kilka miesięcy.
Wieczorem zaprosiłem całą wolontariacką społeczność Xylokastro na piknikową kolację na dach mojego domu. Normalnie nie mamy tam wstępu i korzystamy z tego miejsca bardzo dyskretnie, ale tym razem miałem dyskrecję w nosie. W dodatku była to ostatnia noc dla dwóch innych wolontariuszy - Sabriny z Luksemburga i Amandy z Hiszpanii. Było co celebrować, było co opłakiwać. Napiliśmy się, jedliśmy i w ogóle było fajnie. Od moich współlokatorek dostałem ręczniczek z podpisami wszystkich dziewczyn. Świetny symbol, bo ja zawsze paradowałem między moją sypialnią a łazienką w tak kusym ręczniku, że wszystko było mi widać. Do tej pory nie jestem pewien czy dziewczynom się to podobało czy nie, ale zawsze robiliśmy z tego niezły kawał. Od pozostałych wolontariuszy dostałem karteczkę z osobistymi wpisami i życzeniami pomyślności na dalej. Też miło. W takiej pozytywnej atmosferze mijała sobie wtorkowa noc - zielona noc. Nie spałem zbyt długo, bo ostatni goście wyszli dopiero koło drugiej czy trzeciej w nocy.
W środę rano nastawiłem sobie budzik na 7. Wcale się nie wyspałem. Przeciągnąłem się i rozejrzałem po pustym niemalże pokoju. "Jadę sobie" - pomyślałem ze smutkiem. Westchnąłem. Ubrałem spodenki i buty do biegania i potruchtałem xylokastrońską promenadą w kierunku lasu. Woda w Zatoce była krystalicznie czysta i bardzo spokojna. Żadnego wiatru czy fal. Ludzie krzątali się leniwie po ulicach, głównie staruszkowie i kuracjusze. Niektórzy z nich byli już nawet na plaży. Wbiegłem na leśną ścieżkę. Przez ostatnie pół roku wszystko stało się tu takie znajome. Wydawało mi się, że zaprzyjaźniłem się z każdym kamieniem i każdą szyszką, a ta poranna przebieżka jest rodzajem pożegnania z tymi ścieżkami. "Ach!" - westchnąłem. W ogóle dużo wzdychałem przez ostatni tydzień. Cóż, taka kolej rzeczy - coś się kończy, coś się zaczyna.
Gdy odbiegłem wystarczająco daleko od plażujących staruszków, rozebrałem się do naga i z olbrzymim pluskiem wbiegłem do Zatoki Korynckiej. Zimna woda zadziałała pobudzająco na moje zaspane ciało. Serducho od razu przyspieszyło i zaczęło pompować krew aż miło. Popływałem sobie przez kilka minut, rozkoszując się wolnością jakiej zaznawałem - w tamtym konkretnym momencie i przez ostatnie sześć miesięcy. Wspaniałe uczucie!
Po tej spontanicznej kąpieli wróciłem do mieszkania przy ulicy Notara 101 i dopakowałem się. Godzinę później mnie już nie było...
Niestety, prędzej czy później każdy taki błogostan dobiega końca. Czas śmignął jak z bicza strzelił. Przyszły ostatnie dni i ostatnie chwile w Xylokastro. Czas pożegnań. Zaczęło się już w piątek. Urządziłem wtedy imprezę pożegnalną z motywem przewodnim: "bezguście". Chodziło o to żeby ubrać się jak najbrzydziej. Ja chodziłem w wymiętej podkoszulce, podciągniętych do pępka spodenkach i kapeluszu w leopardzie łatki. Do tego dałem się dziewczynom "wytatuować" markerem na powierzchni całej odkrytej skóry. Było śmiesznie. Upiliśmy się i bawiliśmy do białego rana. Jak się żegnać to z rozmachem i bez skrupułów.
Sobotę spędziłem w Nafplio na byczym kacu, odsypiając piątkową noc kiedy się tylko dało. W niedzielę byliśmy na wschodnim wybrzeżu Attyki (Maraton, Nea Makri i Rafina). Ten wypad opisałem dosyć szczegółowo wcześniej, więc nie będę się już tu nad nim rozwodził. Skupię się na Xylokastro.
W poniedziałek poszedłem na ostatnią siłkę. Podźwigałem sobie. Z wielkim sentymentem. Ile ja się tam napociłem, nabiegałem, nadźwigałem... Cholera, spędziłem tam sporo mojego czasu. Świetnie się przy tym bawiłem oczywiście, i to nie tylko sportowo, ale też towarzysko. Na siłowni poznałem i zaprzyjaźniłem się z wieloma tubylcami - anielskim Aggelosem (tym co sponsorował moje urodziny), synem marnotrawnym Kostasem (wrócił po wieloletniej emigracji ze Stanów), właścicielem i senseiem karate Dimitrisem, a także etatowymi pracownikami Jorgosem, Alkisem, Nikosem i Vasiliki. Od samego początku największą sztamę trzymałem z Jorgosem. On też mnie z miejsca polubił i to tylko dlatego, że jestem z Polski. Tak się bowiem złożyło, że ulubione zespoły Jorgosa - Vader i Behemoth - są rodem z naszego kraju. Ten, można by rzec mało istotny, fakt stał się trzonem naszej półrocznej przyjaźni. No przez ten czas zżyłem się z gościem i tyle. Dlatego pożegnać się z Jorgosem było najtrudniej. Na odchodne dałem mu moją koszulkę reprezentacji Polski i zaprosiłem na odwiedziny. Potem wymieniliśmy numery telefonów, ucałowaliśmy się (tak jak to robią wylewni greccy mężczyźni) i pożegnaliśmy się. Prawdopodobnie na zawsze.
Po poniedziałku, jak to zwykle bywa, przyszedł wtorek. W tym tygodniu wtorek okazał się jednak gorszy od poniedziałku, gdyż niebezpiecznie przybliżył mnie do odjazdu. To przecież był mój ostatni dzień w Xylokastro! Co robić? Pójść na plażę! Popływać w morzu! A jak już się nie da wytrzymać na zewnątrz (48 stopni robi swoje...) to pozałatwiać różne biurokratyczne sprawy, które trzeba było załatwić.
Popołudniu poszliśmy jeszcze na zakupy wybierać wino i oliwę z oliwek. Z winem nie było problemu - wiedziałem co dobre. Natomiast przy oliwie miałem problem. Nigdy wcześniej nie zauważyłem ile różnych rodzajów oliw istnieje na półkach Marinopoulosa. Na początku myślałem, że niektóre są z pierwszego tłoczenia, a inne nie. Zadzwoniłem na konsultacje do Stratosa. Okazało się że wszystkie oliwy dostępne w Grecji są z pierwszego tłoczenia (!). Różnice polegały jedynie na oliwkach z których oliwa została wytłoczona. Z profesorską precyzją i wielką cierpliwością, Stratos objaśniał mi czego się spodziewać po konkretnych oliwach. Generalnie jest tak, że oliwa wyprodukowana z oliwek uprawianych w górach lub na wzgórzach jest bardziej cierpka niż ta wyprodukowana z oliwek z równin lub nizin. My ryzyka podjąć nie chcieliśmy i zakupiliśmy pięciolitrowy baniaczek z z oliwkowej mieszanki. Miejmy nadzieję, że wystarczy co najmniej na kilka miesięcy.
Wieczorem zaprosiłem całą wolontariacką społeczność Xylokastro na piknikową kolację na dach mojego domu. Normalnie nie mamy tam wstępu i korzystamy z tego miejsca bardzo dyskretnie, ale tym razem miałem dyskrecję w nosie. W dodatku była to ostatnia noc dla dwóch innych wolontariuszy - Sabriny z Luksemburga i Amandy z Hiszpanii. Było co celebrować, było co opłakiwać. Napiliśmy się, jedliśmy i w ogóle było fajnie. Od moich współlokatorek dostałem ręczniczek z podpisami wszystkich dziewczyn. Świetny symbol, bo ja zawsze paradowałem między moją sypialnią a łazienką w tak kusym ręczniku, że wszystko było mi widać. Do tej pory nie jestem pewien czy dziewczynom się to podobało czy nie, ale zawsze robiliśmy z tego niezły kawał. Od pozostałych wolontariuszy dostałem karteczkę z osobistymi wpisami i życzeniami pomyślności na dalej. Też miło. W takiej pozytywnej atmosferze mijała sobie wtorkowa noc - zielona noc. Nie spałem zbyt długo, bo ostatni goście wyszli dopiero koło drugiej czy trzeciej w nocy.
W środę rano nastawiłem sobie budzik na 7. Wcale się nie wyspałem. Przeciągnąłem się i rozejrzałem po pustym niemalże pokoju. "Jadę sobie" - pomyślałem ze smutkiem. Westchnąłem. Ubrałem spodenki i buty do biegania i potruchtałem xylokastrońską promenadą w kierunku lasu. Woda w Zatoce była krystalicznie czysta i bardzo spokojna. Żadnego wiatru czy fal. Ludzie krzątali się leniwie po ulicach, głównie staruszkowie i kuracjusze. Niektórzy z nich byli już nawet na plaży. Wbiegłem na leśną ścieżkę. Przez ostatnie pół roku wszystko stało się tu takie znajome. Wydawało mi się, że zaprzyjaźniłem się z każdym kamieniem i każdą szyszką, a ta poranna przebieżka jest rodzajem pożegnania z tymi ścieżkami. "Ach!" - westchnąłem. W ogóle dużo wzdychałem przez ostatni tydzień. Cóż, taka kolej rzeczy - coś się kończy, coś się zaczyna.
Gdy odbiegłem wystarczająco daleko od plażujących staruszków, rozebrałem się do naga i z olbrzymim pluskiem wbiegłem do Zatoki Korynckiej. Zimna woda zadziałała pobudzająco na moje zaspane ciało. Serducho od razu przyspieszyło i zaczęło pompować krew aż miło. Popływałem sobie przez kilka minut, rozkoszując się wolnością jakiej zaznawałem - w tamtym konkretnym momencie i przez ostatnie sześć miesięcy. Wspaniałe uczucie!
Po tej spontanicznej kąpieli wróciłem do mieszkania przy ulicy Notara 101 i dopakowałem się. Godzinę później mnie już nie było...