Wszedłem w Miasto bez żadnego planu. Tak lubię. Z dzielnicy Beşiktaş wskoczyłem do wieloosobowej taksówki zwanej dolmuş, która za dwie liry zawiozła mnie na plac Taksim. W Stambule wszystko kręci się wokół tego placu: Taksim, Taksim, Taksim. Ja też się trochę wokół tego placu pokręciłem. Potężny kawał ziemi. Jeśli rewolucje zawitają raz jeszcze do Turcji, wiadomym jest gdzie odbędą się protesty, demonstracje, burdy i starcia z policją. Tak właśnie, na placu Taksim.
Z Taksimu udałem się główną ulicą handlową w kierunku wieży Galata. W sumie było bardzo europejsko. Nie wiem czemu mnie to zdziwiło, cały czas byłem przecież w Europie. Architektura budynków przypominała późną secesję. Po ulicach i uliczkach brukowanych kocimi łbami jeździł klasyczny tramwaj. Było europejsko, ale miałem nie odparte wrażenie, że cofnąłem się w czasie do lat 20 albo 30 ubiegłego stulecia. I oto właśnie zawitałem do Stambułu słynnym pociągiem Orient Express...
Potem była wieża Galata, pod którą upiłem się świeżo wyciskanym sokiem z marchwi i pomarańczy. Pycha! Na górę nie wchodziłem - szkoda na takie rzeczy kasy i czasu. Podreptałem więc dalej, bez konkretnego celu, pragnąc po prostu doświadczyć atmosfery miasta. Ekhm, Miasta.
Wąskie, cuchnące uliczki poprowadziły mnie od wieży Galata do mostu o tej samej nazwie. Przy barierkach ciurkiem stali zapaleni tureccy wędkarze, raz po raz wyciągając z brudnej, bosforskiej wody sardynki. Podobno lokalny specjał, który można spałaszować z chlebem, po drugiej stronie mostu. Nie wiem, nie próbowałem.
Z mostu udałem się na bazaar... przejściem podziemnym:
Powłóczenie skończyło się na bazaarze pełnym przypraw, bakali, pięknej ceramiki i różnych innych tureckich dupereli. Żałuję, że nie mam ze sobą zbyt dużo pieniędzy, bo z chęcią kupiłbym cały ten bazaar!